August Zaleski 1883 - 1972 Fot. Wikipedia - domena publiczna

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Prezydent RP ćwierć wieku August Zaleski

9 czerwca 1947 r. zaprzysiężony został na urząd prezydenta RP na uchodźstwie August Zaleski. Stanowisko objął po zmarłym 6 czerwca 1947 r. w Ruthin w Wielkiej Brytanii Władysławie Raczkiewiczu, który misję głowy państwa polskiego sprawował od 30 września 1939 r.

12 listopada 2022 r. do Polski zostały sprowadzone szczątki trzech prezydentów RP na uchodźstwie: Władysława Raczkiewicza, Augusta Zaleskiego i Stanisława Ostrowskiego. Najwyższy czas, aby przypomnieć ich życiorysy i uświadomić Polakom, zwłaszcza młodemu pokoleniu, ich rolę.
Prezydenci Rzeczypospolitej na uchodźstwie – najwyższa władza RP, która funkcjonowała po 17 września 1939 r. najpierw w Rumunii, potem we Francji, a wreszcie przetrwała dekady w Wielkiej Brytanii, zachowała ciągłość II RP – prawdziwie niepodległego państwa polskiego. W przeciwieństwie do tzw. Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, która była sowiecką kolonią, całkowicie zależną od Moskwy.

Dziś, niestety, Polacy znają bardziej komunistycznych kacyków – Bieruta, Gomułkę, Gierka czy Jaruzelskiego. Musimy przywrócić pamięć o prawdziwych przywódcach Polski, należących do elity Rzeczypospolitej, wygnanych z Ojczyzny tak, aby przetrwali w świadomości kolejnych pokoleń.

August Zaleski urodził się 30 września 1883 r. w Warszawie. Piłsudczyk, dyplomata, senator. Podczas II wojny światowej był ministrem spraw zagranicznych w rządzie Władysława Sikorskiego. Urząd prezydenta Rzeczypospolitej na uchodźstwie objął 9 czerwca 1947 r. i pełnił go przez następne 25 lat, przez co był najdłużej urzędującą głową państwa w najnowszej historii.

Prezydentura Zaleskiego wiąże się jednak z postępującym podziałem wśród polskiej emigracji. Zaleski nie ustąpił z urzędu po zakończeniu 7-letniej kadencji i przedłużył ją na czas nieokreślony. Jego zwolennikiem był znany konserwatysta Stanisław Cat-Mackiewicz, który po gen. Tadeuszu Borze-Komorowskim objął urząd premiera. Natomiast część emigracyjnych polityków, w tym gen. Władysław Anders i gen. Bór-Komorowski, wypowiedziała posłuszeństwo Zaleskiemu, utrzymując, że swoim działaniem złamał akt zjednoczenia narodowego. Przeciwko Zaleskiemu powstał kolegialny urząd – tzw. Rada Trzech, który posiadał prerogatywy prezydenta. Pierwszymi politykami, którzy weszli w jego skład byli Władysław Anders, Tomasz Arciszewski i Edward Raczyński.

August Zaleski zmarł 7 kwietnia 1972 r. w Londynie w wieku 89 lat. Jego śmierć zakończyła rozłam w środowisku polskiej emigracji. Rok wcześniej Zaleski wyznaczył na swojego następcę Stanisława Ostrowskiego, co zostało uznane także przez opozycję. Dziś wszyscy trzej kolejni prezydenci Najjaśniejszej Rzeczypospolitej – Władysław Raczkiewicz, August Zaleski i Stanisław Ostrowski – spoczywają w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie.

Fot. arch.

O naprawie języka pisze WALTER ALTERMAN: Śmieszne, czyli straszne

Czasami już nie wiem, czy w rozmaitych mediach ogłoszono konkurs na najśmieszniejszy wydźwięk programu, czy też te programy – z uwagi między innymi na zapraszanych gości – są tak groteskowe, aby uczyły strasząc.

  1. Poseł Krzysztof Gawkowski w programie TVN „Kawa na ławę” mówi do współuczestników dyskusji: Spotykamy się na różnych ciałach… Zamarłem, było wpół do dwunastej, niedziela, dzień święty, a tu z zaskoczenia taka deklaracja? I to właśnie z ust działacza partii WIOSNA? Potem okazało się, że miał na myśli fakt, iż  obecni w studiu posłowie spotykają się przy pracy w różnych komisjach sejmowych.
  1. Program Viasat History Polsat – lektor czyta, że jakąś decyzję podjął Dżosef Gobels. Czyżby doszło do jakiegoś sensacyjnego odkrycia, bo jeszcze wczoraj ten niemiecki zbrodniarz nazywał się Gebels? Bo tak się wymawia jego nazwisko.
  2. W sportowych transmisjach telewizyjnych można było wielokrotnie usłyszeć, że jeden rosyjski tenisista nazywa się Medwedew, a drugi Rublew. Jak można nie wiedzieć, że jeden zawodnik to Miedwiedjew, a drugi Rubjow? Ale są tacy, co niczego nie wiedzą. Tylko dlaczego oni pracują akurat w naszych telewizjach?
  3. W programie Polsat History lektor mówi, że zbrodni tej dokonały jednostki SS, a konkretnie Sonderkommando. I tłumaczy, że po polsku znaczy to, że były to grupy specjalnego traktowania. To już frywolność nad grobami ofiar tych zbrodniarzy, bo były to przecież oddziały specjalne.
  4. Lektor programu historycznego o II wojnie światowej, History Polsat, mówi: „Decyzja o zagładzie Żydów w obozach śmierci zapadła na konferencji w berlińskiej dzielnicy Wachtse.”Otóż lektor się boleśnie myli – nie ma w Berlinie żadnej dzielnicy Wachtse. Ta luksusowa dzielnica nazywa się Wannsee – wymawia się wanze-e. Powie ktoś, że to mała sprawa. Otóż nie. Bo jak byśmy reagowali, gdyby ktoś mówił, że następca Władysława Łokietka nazywał się Kaźmirz Olbrzymi? Konferencja w Wannsee, to spotkanie, z 20 stycznia 1942 roku w willi przy Großer Wannsee 56/58. Uczestniczyli w nim wysokiej rangi niemieccy urzędnicy państwowi, pod przewodnictwem Reinharda Heydricha. To tam i wtedy zapadły decyzje o „ostatecznym rozwiązania kwestii żydowskiej”, czyli o zagładzie europejskich Żydów.  Konferencja w Wannsee, procesy w Norymberdze należą także do historii Polski i są dla nas ważne.

Kto łamie prawo

Za emisję takich programu płacą stacje telewizyjne. Przedtem ktoś opracowuje dialogi, ktoś je tłumaczył, ktoś nagrywa, ktoś widzi gotowy efekt – i żaden z tych ludzi nie robi tego za darmo. Czyli – biorą pieniądze za dużą fuszerkę. Nas jednak interesuje dzisiaj to, że nikt – ze strony nadawcy – nie sprawdza jakości kupionego programu.

A co by się zdarzyło, gdyby u któregoś z tych panów – z nadawców – malarz pomalował pokoje według własnego gustu? Na przykład – wszystko na różowo z ciapkami granatu? O, wtedy byłaby kosmiczna awantura, sądy, procesy itd. A jak zgraja nieudaczników ze stacji telewizyjnych partoli swoją robotę, to co? Mamy się zgadzać i siedzieć cicho?

No i wszyscy oni, ci nieznający języka polskiego, ale ochoczo w nim „robiący” oraz ci, którzy akceptują partaninę naruszają ustawę o KRRiT. A to już jest przestępstwo. O czym będzie poniżej.

Kto łamie prawo jest przestępcą

Ustawa o mediach mówi, że obowiązkiem wszystkich nadawców radiowych i telewizyjnych jest realizowanie trzech misji: informacyjnej, rozrywkowej i edukacyjnej.

Ustawa mówi też, że za treści emitowanych programów odpowiada nadawca. Tłumacząc na polski – jeżeli jakaś firma, powiedzmy francuska czy angielska, oraz polscy fachowcy od „spolszczania” tekstu, realizują i sprzedają na świecie niedoróbkę, szerzą kłamstwa w filmie dokumentalnym o II wojnie światowej, to i tak za te kłamstwa odpowiada Polsat, TVN czy TVP.

Jeżeli ustawa mówi, że edukacja jest jednym z najważniejszych zadań mediów w Polsce, to zakłamywanie historii, naginanie jej do założonych tez, niechlujstwo w tłumaczeniach nazw i nazwisk jest przestępstwem.

Za takie przestępstwa nie domagam się kary śmierci, jak ostatnio robią to niektórzy politycy, nawet nie oczekuję dożywocia więzienia dla partaczy językowych. Domagam się jednak kar finansowych dla nadawców, którzy za nic mają swoje powinności i obowiązki.

Wiedząc, że moja propozycja napotka opór przedstawiam rewolucyjny pomysł, na którym nadzorca ustawy o radiofonii mógłby nieźle nawet zarobić, a skutki byłyby błogosławione dla języka polskiego i podstaw wiedzy historycznej.

Propozycja dobrego interesu dla KRRiT

Proponuję karać finansowo stacje radiowe i telewizyjne za błędy rzeczowe i językowe. Celem takiej operacji byłoby zmuszenie nadawców do zaangażowania fachowców – historyków i polonistów, którzy za przyzwoite pieniądze sprawdzą, przed emisjami, wszystkie „dzieła edukacyjne” pod względem faktycznym i językowym.

Osobną sprawą jest doprowadzenie do poprawności, o której piszę, w programach na żywo. W tym przypadku również KRRiTV powinna zatrudnić „śledczych” ekspertów. Oczywiście fachowiec musi zarobić i to godziwie. Skąd brać dla nich pieniądze? Ano właśnie z kar, które będą płacili nadawcy.

Śledzący najemnicy KRRiTV powinni być opłacani „dwuskładnikowo”. Powiedzmy tak: stały etat 6.000 zł brutto + (lubimy przecież plusy) dodatek za każdy znaleziony błąd – taki rodzaj akordu.

Skutek

Myślę, że gdzieś tak po roku nadawcy zorientują się, że bardziej opłaci im się rzetelność, uczciwe sprawdzanie materiałów kierowanych do emisji i dbanie o poziom językowych programów na żywo.

Właściciele potrafią liczyć. Po to zresztą prowadzą te swoje „medialne biznesy”. W przypadku mediów „społecznych” sprawa jest trudniejsza, ale i tutaj – gdyby tak obciążać karami zarządy i rady nadzorcze… To owe panie i owi panowie, wybrańcy losu, szybko pojmą, że lepiej wziąć się do pracy, czyli przestrzegać prawa o radiofonii i telewizji.

Cennik kar

Oczywiście kary muszą być dotkliwe, ale nie drakońskie. Muszą także być zróżnicowane  wobec winy i rodzaju programów. Dlatego pozwalam sobie przedstawić autorską propozycję cennika, za każdy błąd.

  1. Programy historyczne, naukowe i światopoglądowe – od 400 do 3000 zł. W zależności od błędu.
  2. Transmisje uroczystości państwowych – od 300 do 2000 zł. Niżej niż w punkcie pierwszym, ale wiemy, że wzruszenie odbiera samokontrolę, więc trzeba być wyrozumiałym.
  3. Programy i relacje sportowe – od 100 do 500 zł. Tu kary nie mogą być za wysokie, bo dziennikarze sportowi w młodości oddawali się zajęciom fizycznym, więc nie mogli dostatecznie opanować rodzimego języka i pilnie studiować historii, geografii i biologii. Ale, że dziennikarze sportowi popełniają bardzo dużo błędów – więc KRRiTV powinna wyjść na swoje.

Podsumowanie

  1. Spodziewam się poprawy jakości merytorycznej i językowej na naszych antenach.
  2. KRRiTV może nieźle zarobić, przeznaczając te pieniądze z kar – po odliczeniu kosztów własnych – na nagrody dla wybitnych językowo i merytorycznie dziennikarzy.
  3. Duże, choć niewymierne, zyski odniosłaby również KRRiTV w sferze tzw. „wizerunkowej”, miałaby się czymś pochwalić. Nie narażając się na opinie, że czasami nie jest obiektywna.
  4. Co do mnie – uważam, że oczekiwanie 15 procent od ogólnej sumy wpływów, za tak genialny pomysł, nie jest wygórowane a wręcz skromne.

Oczekując zaproszenia do rozmów, pozostaję z poważaniem

                                                  Walter Altermann

 

Władysław Siła-Nowicki, zdj. UB po aresztowaniu; fot. ze zbiorów IPB

Jeden z Wyklętych: Władysław Siła-Nowicki

25 lutego 1994 r. w Warszawie zmarł Władysław Siła-Nowicki, adwokat, żołnierz Armii Krajowej oraz Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, więziony przez władze komunistyczne (1947–1956), działacz opozycji antykomunistycznej i obrońca w procesach politycznych. W latach 1990–1992 prezes Chrześcijańsko-Demokratycznego Stronnictwa Pracy, w latach 1991–1993 poseł na Sejm RP.

„Był ranek. Pułkownika, który podpisywał zgody na widzenie, nie było. Siadam więc i czekam na niego, a tymczasem sekretarki, młode dziewczyny krzątały się wśród akt. Czerwone teczki – kara śmierci, zielone – wszystko inne. Biorą te czerwone teczki i jedna z nich czyta nazwisko: Dekutowski Hieronim. Jakie śmieszne imię – mówi. A mnie serce zamarło – wiem, co znaczy czerwona teczka! A więc piszą na maszynie jakieś dane o tych skazanych, ale nic poza tym nie wiem – ani kiedy, ani gdzie te wyroki mają być wykonane”. Tak swoją wizytę w biurze przepustek na ul. Suchej w Warszawie wspominała Irena Siła-Nowicka, żona Władysława Siła-Nowickiego, powojennego politycznego przełożonego Dekutowskiego, inspektora WiN na Lubelszczyźnie, ps. Stefan.

“Żegnał się z przyjaciółmi”

Z więziennego biura przepustek Irena Nowicka poszła do aresztu na Rakowieckiej: „Wchodzę ze strażnikiem w bramę, potem korytarzem. Obok przechodzą ludzie, niosący na noszach człowieka. Nie wiem, czy był żywy, czy umarły, ale zrobiło to na mnie okropne wrażenie. (…) Po jakimś czasie słyszymy stukot drewniaków – prowadzą więźniów. Widzę Władka. Pyta od razu: co z moimi? Odpowiadam – nie wiem, zrobiłyśmy wszystko, co było można. Przecież mu nie powiem o tych teczkach na Suchej. (…) Jak się okazało tego właśnie dnia, 7-go marca 1949 roku, rozstrzelano na Mokotowie siedmiu wspaniałych ludzi, towarzyszy broni Władka. A on słyszał te strzały, żegnał się z przyjaciółmi…”.

Hieronim Dekutowski „Zapora” to jeden z najsłynniejszych bohaterów antysowieckiej partyzantki, najbardziej znany i poszukiwany przez szwadrony NKWD i UB żołnierz Lubelszczyzny. W czasie niemieckiej okupacji, cichociemny, przeprowadził 83 akcje bojowe i dywersyjne. Zasłynął jako obrońca mieszkańców Zamojszczyzny przed represjami. Aresztowany we wrześniu 1947 r., podczas próby przedostania się na Zachód, wskutek zdrady. Zamordowany, po trwającym ponad rok, brutalnym śledztwie, w katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Taki sam los komunistyczni siepacze zgotowali sześciu „Zaporczykom”. Podstawą był wyrok krzywoprzysiężnego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, chyba najbardziej krwawego trybunału śmierci w stalinowskiej Polsce.

„Pluton egzekucyjny” stanowił jeden morderca: st. sierż. Piotr Śmietański, który, wzorem sowieckim, uśmiercał skazańców strzałem w tył głowy. Ten sam oprawca zabił też innych bohaterów walki o wolną Polskę, w tym rotmistrza Witolda Pileckiego. Przy wyroku asystował naczelnik więzienia, lekarz i kapelan.

Trzęśli Lubelszczyzną

Dlaczego „Zaporczycy” byli dla bezpieki szczególnie niebezpieczni? Władysław Siła-Nowicki wspominał: „Około dwustu-dwustu pięćdziesięciu ludzi o wysokim poziomie ideowym, dobrze uzbrojonych i wyszkolonych, utrzymywanych w dyscyplinie, »trzęsło« połową województwa. Stan ten przypominał pewne okresy powstania styczniowego, gdy władza państwowa ustabilizowana była jedynie w dużych ośrodkach, zaś w terenie istniała tylko iluzorycznie. Oczywiście partyzantka opierała się na pomocy miejscowej ludności ogromnej większości wsi, udzielającej ofiarnie poparcia, kwater i informacji”.

Po kolejnej amnestii z lutego 1947 r. mjr Hieronim Dekutowski, razem z Władysławem Siła-Nowickim, podjął rozmowy z przedstawicielami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (m.in. z płk. Józefem Czaplickim, dyr. Departamentu III MBP – ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem; ze względu na swoją nienawiść do AK-owców nazywanym „Akowerem”; i płk. Janem Tatajem, szefem WUBP w Lublinie) o warunkach ujawnienia się lubelskiej partyzantki niepodległościowej.

Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów, Wronki, Rawicz. Wspomnienia 1939 – 1954” zapisał: „W rezultacie w lasach na Lubelszczyźnie odbyła się konferencja, na którą przylecieli helikopterem z Warszawy wiceminister bezpieki Romkowski [Roman Romkowski, właściwie Natan Grinszpan-Kikiel], oraz dyrektor Departamentu Politycznego MBP, Luna Bristigerowa”. Porozumienia nie zawarto, gdyż bezpieka nie zgodziła się, aby aresztowani wcześniej WiN-owcy odzyskali wolność.
Siła-Nowicki: „Kiedyś w trakcie tych rozmów, po podpisaniu pewnych punktów porozumienia, grupa ludzi od »Zapory« i obstawa dygnitarzy MBP zdrowo wspólnie popiła, zawsze jednak na zasadach równości, tak, aby żadna ze stron nie pozostawała bezbronna [obie strony były uzbrojone i w równej liczbie ludzi]. Potem wszyscy wsiedli do trzytonowej ciężarówki »Dodge« ze sprzętu amerykańskiego, dostarczonego armii radzieckiej. Samochód prowadził »Zapora«. Wyszkolony w prowadzeniu samochodów w warunkach terenowych, na znanej sobie gruntowej drodze pojechał z szaloną szybkością, jakby szukając śmierci. Na jednym z zakrętów wóz zarzucił, uderzył w drzewo i rozbił się na kupę szmelcu. O dziwo – nikomu z jadących nic się nie stało!”.

Ostatni rozkaz

W wyniku nieudanych rozmów „Zapora”, razem z dowódcami pododdziałów swojego zgrupowania, podjął kolejną próbę przedostania się na Zachód. 12 września 1947 r. wydał – jak się później okazało – swój ostatni rozkaz, przekazując dowództwo kpt. Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”. Ludzie „Zapory”, docierając kolejno (w połowie września 1947 r.) na punkt przerzutowy w Nysie na Opolszczyźnie trafiali bezpośrednio w ręce katowickiego UB. Dekutowski wpadł 16 września. Wszyscy zostali wydani przez kapusia. Dopiero po 1989 r. okazało się, że był nim ktoś inny, niż przez lata uważano. Podstępnie schwytanych „Zaporczyków” przewieziono na Rakowiecką i poddano brutalnemu śledztwu. Tak było przez ponad rok.

W niemieckich mundurach

Stefan Korboński, Delegat Rządu na Kraj, zapamiętał: „O tym, że »bandyta Zapora« to Hieronim Dekutowski »opinia publiczna« dowiedziała się dopiero po rozpoczęciu procesu”.
3 listopada 1948 r. w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie, prócz Dekutowskiego, na ławie oskarżonych zasiedli jego podkomendni: kpt. Stanisław Łukasik, ps. Ryś, por. Jerzy Miatkowski, ps. Zawada – adiutant, por. Roman Groński, ps. Żbik, por. Edmund Tudruj, ps. Mundek, por. Tadeusz Pelak, ps. Junak, por. Arkadiusz Wasilewski, ps. Biały i ich polityczny przełożony Władysław Siła-Nowicki.

Nowicki wspominał, że na rozprawę ubrano ich w mundury Wehrmachtu: „Ten mundur hańbił katów, nie ofiary. I nieskończenie ważniejszym od naszego ubrania było to, co przed sądem krzywoprzysiężnym mówiliśmy podczas procesu”. W sądzie żaden z oskarżonych nie przyznał się do absurdalnych zarzutów zdrady Ojczyzny, nie pokajał się. „Zapora” wziął na siebie całą odpowiedzialność. Pytany, dlaczego zamiast ujawnić się, pozostał ze swoimi żołnierzami, odpowiedział: „Byłem związany ze swoimi ludźmi trudem i walką, byłem ich dowódcą. Nie mogłem umyć rąk i zostawić ich jak grupy bandyckie w terenie, bez dowództwa”.

15 listopada 1948 r. „sąd” skazał siedmiu „Zaporczyków” na kilkakrotne kary śmierci. Po rozprawie przewieziono ich ponownie na Rakowiecką, również w niemieckich mundurach i pod silnym konwojem. Dekutowski znów został poddany brutalnemu śledztwu, ale – podobnie jak wcześniej – nikogo nie wydał.

Władysław Minkiewicz: „Wożono ich potem z workami na głowach, żeby ich nikt nie rozpoznał (z obawy przed ewentualnym odbiciem) jako świadków na rozmaite procesy podległych im członków WiN-u”.

Nieudana ucieczka

„Zapora”, razem z podwładnymi trafił do celi dla „kaesowców”, gdzie siedziało ponad stu skazanych na karę śmierci. Podjęli próbę ucieczki – postanowili wywiercić dziurę w suficie i przez strych dostać się na dach jednopiętrowych zabudowań gospodarczych, a stamtąd zjechać na powiązanych prześcieradłach i zeskoczyć na chodnik ulicy Rakowieckiej.

Minkiewicz: „Na noc rozkładało się na betonowej podłodze sienniki i ustawiało się wszystkie ławki pod ścianą, a ze stołków robiono w klozecie piramidę, sięgającą aż do sufitu. Po tej piramidzie Józio Górski [więzień kryminalny] wchodził co noc z wyostrzoną o beton łyżką i mozolnie wiercił nią dziurę w suficie, starannie zbierając gruz do typowego więziennego worka, zwanego u nas „samarą”. Potem ten gruz wrzucał do klozetu i spuszczał wodę, żeby nie pozostawiać żadnych śladów. A jak ustrzec się przed kapusiami? W tym celu wszyscy wtajemniczeni mieli kolejno nocne dyżury i w jakiś przemyślny sposób dawali znać Górskiemu, jeśli ktokolwiek z niewtajemniczonych budził się i szedł do klozetu. Górski przerywał wówczas na chwilę pracę i siedział sobie cichutko na szczycie swojej piramidy. (…) Po kilku tygodniach dziura była na tyle szeroka, że Górski wszedł przez nią na strych i odbył trasę aż do okienka nad niskimi budynkami gospodarczymi. W zasadzie można już było podjąć próbę ucieczki, postanowiono jednak zaczekać na czas, kiedy nadejdą noce bezksiężycowe, co dawałoby większą gwarancję uniknięcia pościgu przez często krążące po Rakowieckiej patrole KBW”.

Kiedy do zrealizowania planu zostało ledwie kilkanaście dni, jeden z więźniów kryminalnych uznał, że akcja jest zbyt ryzykowna i wsypał uciekinierów, licząc na złagodzenie wyroku. Dekutowski i Siła-Nowicki trafili na kilka dni do karcu, gdzie siedzieli nago, skuci w kajdany.
Nowickiemu pomogły rodzinne koneksje – był siostrzeńcem Dzierżyńskiego. Aldona Dzierżyńska-Kojałłowicz, rodzona siostra twórcy Czeki, napisała do Bieruta: „Kocham go jak własnego syna, a więc przez pamięć niezapomnianego brata mego Feliksa Dzierżyńskiego, błagam Obywatela Prezydenta o łaskę darowania życia Władysławowi Nowickiemu”.

Inaczej było z „Zaporą”. Na nic zdały się prośby o łaskę jego rodziny, w tym najstarszej siostry Zofii Śliwy, czynione drogą dyplomatyczną przez Prezydenta Republiki Francuskiej – od końca lat 20. mieszkała we Francji, odznaczona Legią Honorową za udział we francuskim ruchu oporu. Hieronim Dekutowski też walczył w czasie wojny z Niemcami, ale dla komunistycznych siepaczy nie miało to żadnego znaczenia. Zginął, bo nie pogodził się z nową, sowiecką okupacją.

“Byliśmy dla niego morituri…”

Przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie Hieronima Dekutowskiego oskarżał Tadeusz Malik. Sądzili: Kazimierz Obiada i Wacław Matusiewicz (ławnicy). Rozprawie przewodniczył Józef Badecki.

Władysław Siła-Nowicki wspominał: „Pani Stillerowa [obrońca Nowickiego] poinformowała mnie, że przewodniczący składu Józef Badecki znany jest z bardzo uprzejmego prowadzenia rozpraw i bardzo surowych wyroków. Istotnie, sędzia Badecki, zimny morderca, był cały czas bardzo grzeczny. Od początku zresztą wszyscy byliśmy dla niego morituri…”.

Podpisane przez Badeckiego uzasadnienie wyroku z 15 listopada 1948 r. brzmiało (pisownia oryginalna): „Ośrodki dyspozycyjne reakcji polskiej w postaci tzw. emigracyjnego rządu londyńskiego, czy też korpusu Andersa, będące zresztą powiązane z agenturami imperialistycznych kół kapitalistycznych, wykorzystały dla swych celów specjalne warunki topograficzne woj. lubelskiego, oraz pewną ilość zbałamuconych członków byłych »AK« z czasów okupacji niemieckiej. (…) Ośrodki dyspozycyjne znalazły odpowiednich zwolenników swej ideologii na przywódców. Do nich zaliczają się oskarżeni. Oskarżony Nowicki reprezentuje raczej czynnik inspiracyjny, jak sam nazywa polityczny. (…) Inni oskarżeni z Hieronimem Dekutowskim ps. Zapora na czele, są czynnikiem właściwie wykonawczym, o dużym zakresie działania. Tworzą oni ośrodek działalności band terrorystyczno-rabunkowych i dywersyjnych pełniąc tam funkcje przeważnie dowódców band. Bezwzględność i okrucieństwo oskarżonych zostało wyzyskane przez ich wyższe kierownictwo do tworzenia na terenie woj. lubelskiego w okresie od lipca 1944 r. aż do mniej więcej połowy roku 1947 ognisko zamętu i pożogi, które dużym wysiłkiem władz i społeczeństwa musiało być unicestwione”.

Fot. arch./ re/ h

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Grabowski kontra historia

Znany z antypolskich fobii prof. Jan Grabowski zabrał głos w sprawie kłamstw na Wikipedii. Domaga się jeszcze większego „zlewaczenia” tej zdominowanej już teraz przez postępową lewicę encyklopedii internetowej.

– Artykuły Wikipedii na temat Holokaustu w Polsce minimalizują polski antysemityzm, wyolbrzymiają rolę Polaków w ratowaniu Żydów, insynuują, że większość Żydów popierała komunizm i spiskowała z komunistami, by zdradzić Polaków (Żydokomuna lub judeobolszewizm), obwiniają Żydów za ich własne prześladowania i wyolbrzymiają żydowską kolaborację z nazistami – czytamy słowa Grabowskiego.

Przypomnijmy, że prof. Jan Grabowski ze swojej „radosnej” twórczości jest znany od dawna. W książce „Dalej jest noc”, sygnowanej przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów, Grabowski, razem z Barbarą Engelking postawił tezę, że w czasie II wojny światowej „dwóch spośród każdych trzech Żydów poszukujących ratunku zginęło – najczęściej za sprawą swoich sąsiadów, chrześcijan”. A to, że tej tezy nie można udowodnić…

Z kolei w 2018 r. chciał zablokować wystawę Instytutu Pamięci Narodowej zorganizowaną razem z Ambasadą Polski w Ottawie i tamtejszą uniwersytecką Slawistyczną Grupą Badawczą. Wystawa nosiła tytuł: „Polacy ratujący Żydów”.
Grabowski, który wykłada na ottawskim uniwersytecie, w liście do władz uczelni uprzejmie doniósł, że Instytut zajmuje się „zniekształcaniem, w sposób radykalny, polskiej narodowej świadomości historycznej”. „Trzeba powiedzieć: dość! Nie można pozostać obojętnym, gdy ludzie, którzy chcą karać więzieniem wyłamujących się z głównego nurtu uczonych, ludzie, którzy dławią wszelkie dyskusje i są pełnomocnikami nacjonalistów, rządzących Polską, próbują uczyć nas historii”.

Nacjonalistami ma być polska władza, a pełnomocnikami nacjonalistów – naukowcy z Instytutu Pamięci Narodowej. Grabowski zaapelował do swoich studentów oraz do Żydów z Ottawy, by „przyszli i wyrazili swój sprzeciw wobec jakichkolwiek prób zniekształcania historii ludobójstwa europejskich Żydów.”

W liście do władz swojej uczelni napisał dalej: „Jednym z najbardziej szkodliwych aspektów »polityki historycznej« promowanej przez IPN na arenie międzynarodowej jest uporczywe dążenie by celebrować polskich „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”, czyli Polaków ratujących Żydów w czasie okupacji. Ci odważni ludzie są używani przez IPN instrumentalnie, w celu przykrycia o wiele mniej chwalebnych czynów dużej części polskiego społeczeństwa, które na różne sposoby brało udział w niemieckim planie ludobójstwa. Fakt, że tysiące polskich Żydów zostało zamordowanych lub zadenuncjowanych Niemcom przez swoich polskich sąsiadów, jest w całości usunięty z polskiej narracji”.

Na tym ma polegać coś, co nazwano tzw. „nową polską szkołą historii i Holocaustu”. Wspomniana książka „Dalej jest noc” ma być tej szkoły sztandarowym dziełem. Nowa szkoła – zapewne tak. Ale polska? Przecież Polaków przedstawia w złym świetle.

W końcu, „do zaprzestania szkalowania Narodu Polskiego” wezwała Grabowskiego Reduta Dobrego Imienia. W oświadczeniu RDI, podpisanym przez 134 polskich naukowców, czytaliśmy: „Działalność Jana Grabowskiego nie tylko nie przyczynia się do poznania prawdy, ale jest też rozsadnikiem kłamstwa w międzynarodowym życiu publicznym i naukowym, a więc jest sprzeczna z powołaniem naukowca”.

Co na to Grabowski? Nie tylko nie zaprzestał „szkalowania Narodu Polskiego”, ale – na łamach portalu Jewish.pl. – szkalowanie zarzucił Reducie i… pozwał ją. Reprezentujący go prawnicy podważyli „rzekomo szkalujący i nieprzychylny stosunek profesora wobec Polski i Polaków, który wyrażać ma się poprzez publikowanie wyników badań nad Holokaustem i zbrodniami popełnionymi przez Polaków na Żydach podczas II wojny światowej”. Czyli w tezach Grabowskiego nihil novi sub sole.

Jan Grabowski, prócz tego, że szczyci się tytułem profesora Uniwersytetu Ottawskiego, jest zatrudniony w Polskiej Akademii Nauk (Centrum Badań nad Zagładą Żydów). Można go śmiało nazwać kontynuatorem/następcą Jana Tomasza Grossa.

Jeleń na rykowisku nie jest co prawda przejawem niechlujstwa, ale przykładem dosyć karkołomnych wyborów, których dokonuje znaczna część społeczeństwa Zdj.: Jeleń na rykowisku (fragment reprodukcji - obróbka cyfrowa), domena publiczna

Różne wymiary estetyki analizuje WALTER ALTERMANN: Niechlujstwo nasze powszechne

Pewien bizantyjski historyk pisał o Słowianach, coraz liczniej zaludniających we wczesnym średniowieczu Bałkany, że są oni: „Podstępni, okrutni i brudni”. O ile pierwsze dwa określenia należy traktować jako wyraz walki z nowym politycznym konkurentem, to z tym brudem… należy się nad tym zastanowić.

Myślę, że za dużo w naszym życiu publicznym schlebiania, tym bardziej, że nadciąga nowy wybuch Krakatau w podlizywania się narodowi – nadciągają kolejne wybory. A ja sobie myślę, że nie jest sztuką schlebianie wyborcy. Sztuką jest mówienie mu prawdy, choćby przykrej.

Obowiązkiem artysty, dziennikarza i polityka – właśnie w tej kolejności – jest służyć prawdzie i mówić rodakom, nie to co chcą usłyszeć, nie po to mówić, żeby było im miło i nie „ku pokrzepieniu serc”, ale po to i dlatego, żeby pomóc im wytępić w sobie złe nawyki, okropne postawy i straszne zachowania. Grzeszymy powszechnie niechlujną myślą, byle jaką mową, nieprzemyślanym uczynkiem i zaniedbaniem estetycznym. Więc o tym porozmawiajmy.

Komórki

Normą się stało, że ekspedientki, czyli sprzedawczynie, nagminnie rozmawiają przez komórki w czasie pracy i w miejscu pracy. Wchodzę do sklepu – o niezbyt dużym ruchu klientów – i nikt nie zwraca na mnie uwagi, bo pani sprzedawczyni mówi przez telefon innej pani, jak zrobić mielone kotlety. Stoję, czekam. Po długie chwili sprzedawczyni mówi do telefonu:

– Poczekaj, nie rozłączaj się, bo ktoś przyszedł.

W takiej sytuacji klient czuje się intruzem, który przeszkadza i boi się, że tamta druga spali, nie dosoli, może da za dużo tłuszczu i kotlety będą trujące. A przecież klient, to Pan Klient, przynajmniej tak powinno być. Ja widzę w tym nagminnym i wielce nagannym gadaniu przez telefon sprzedawczyń w miejscu pracy przejaw lekceważenia mnie, „mania mnie w d…użym poważaniu”.

Bywam też w sklepach, w których pracują Ukrainki. One są miłe, uśmiechają się i są bardzo sympatyczne. Ostatnio bywam też z przyjemnością w sklepie prowadzonym przez dwoje Hindusów. I oni też są normalni, czyli mili. A u nas? U nas wracają obyczaje zasłużonych ekspedientek czasów komuny, tej z końcowej epoki pustych półek. Wtedy ekspedientka była królową, to jej się nadskakiwało, do niej się przymilano, bo mogła dać kilo schabu, ale mogła też powiedzieć, że: „Schab właśnie mi wyszedł, a ten kawałek to mam dla siebie”.

Rozumiem, że kobietom za ladą może się nudzić, więc dzwonią. Ale też pamiętam, że w dawnych czasach te panie, dla zabicia czasu, rozwiązywały krzyżówki! Wiem też, że są cywilizowane kraje, w których sprzedawca z wejściem klienta, kłania się i pierwszy mówi „Dzień dobry”. I tak robią tam również panie sprzedawczynie.

Może nasz dumny – nie wiedzieć z czego – naród nie chce się płaszczyć i zginać karku? Jeżeli tak – to mimo tej całej gadaniny o naszym przyrodzonym honorze i dziedzicznej dumie – mamy kompleksy jak z Warszawy do Paryża czy Londynu.

Szacunek

Polacy się wzajemnie nie szanują. U nas nad Wisłą nikt nikogo nie lubi, chyba że żonę i dzieci, a i to nie zawsze. I nikt też nikogo nie szanuje. Toż to już Melchior Wańkowicz zauważył, że w Polsce szewc zazdrości kanonikowi, że został prałatem.

Abstrakcyjna zazdrość i zawiść? Nie tylko abstrakcyjna, bo moim zdaniem lud polski odziedziczył po szlachcie pogardę dla jakichkolwiek autorytetów. Na tym też żerowała w okolicach 1968 roku władza, gdy przeciwstawiała zdegenerowanym inteligentom i zepsutym studentom „zdrowe jądro społeczeństwa”, czyli chłopa i robotnika”. Dzisiaj niektórzy znowu mówią o wykształciuchach, którym się w głowach pomieszało. Oj, niebezpieczna to strategia, bo przypomnę, że koniec końców komunę obaliło to „zdrowe jądro”, gdy zabrakło jedzenia, benzyny i perspektyw

W każdym razie szczucie jednej części narodu na inną, ma u nas wielką i osławioną tradycję. A tak się szacunku do współplemieńca nie buduje.

Jest gorzej, bo Polacy nie lubią nie tylko innych Polaków, ale nie lubią też samych siebie. Zauważają to zagraniczni goście i dziwią się, szczególnie ci z biedniejszych od nas krajów. Z tą biedą to też nie należy przesadzać. Owszem bardzo ciężko żyje się emerytom, ale ja pamiętam klata pięćdziesiąte, gdy naprawdę było ciężko, gdy czekolada dla dziecka była luksusem. Więc nie przesadzajmy.

Włosy

Być może to zalążek buntu społecznego, ale coraz więcej młodych mężczyzn nie myje głowy. Chodzą w jakichś strąkach. I nie mam tu na myśli rastafarian, choć zastanawiam się jak często używają oni szamponu.

Co prawda od wieków oznaką buntu i męskiej siły jest duża broda, ale o brudnych włosach – jako o oznace buntu nie słyszałem. Taki Fidel Castro zapuścił brodę w czasach partyzanckich i przyrzekł, że ją zgoli dopiero po śmierci byłego prezydenta Kuby Fulgencia Batisty, ale słowa nie dotrzymał. Być może Fidel bez brody byłby mniej ważny?

 

Zapuszczenie się w zaniedbywaniu fryzury jest odrażające. I nie ma żadnych usprawiedliwień materialnych dla takiej manii, hodowania brudu na głowie, bo szampon nie jest luksusem. I z całą pewnością brudne włosy są jedynie oznaką, że inkryminowany brudas ma gdzieś normy cywilizowanego świata. Właściwym pytaniem, adresowanym do takiego jegomościa, byłoby takie pytanie:

– Kto panu przeszkadzał w zdobyciu dochodowego zawodu? Nie mówiąc już o wykształceniu.

Faktem jest, że urodzenie się w biednym domu, brak pozytywnych wzorców społecznych w młodości determinuje niejako naszą przyszłość. Ale też mamy wszyscy wolną wolę, więc wytłumaczenie niechlujstwa i braku szacunku dla innych jedynie „genetyką” nie objaśnia nam w całości naszego losu.

Jest też problem „niedogolenia”. Bardzo wielu mężczyzn goli się raz na dwa-trzy dni. I tak straszną rozmytą twarzą, brudem i niechlujstwem. Śmieszy mnie też moda na dwutygodniowy zarost naszych sfer wyższych, ale to już sprawa moda, nie mydła. Bywa, że tacy z zarostem strzyżonym na trzy milimetry staną obok siebie na konferencjach prasowych. Wtedy myślę sobie – sekta czy pozerstwo? Ale to inna sprawa.

Dresy

Jeszcze o czasach powojennych… Naród był biedny, ale czysty. Honorem matek było wysyłać dziecko do szkoły czyste i schludne. A w wielu miejskich domach nie było jeszcze łazienek i bieżącej wody. Biuraliści i robotnicy chodzili w czystych ubraniach. Owszem, często były to ubrania łatane, przerabiane, ale zawsze były czyściutkie. Może powodował to jeszcze przedwojenny etos, który zakładał, że na ulicy, poza domem, w pracy musimy jako tako wyglądać? Że nie wolno budzić u bliźnich odrazy? Że czyste ubranie jest objawem szacunku dla innych? Dzisiaj nie jest to już takie oczywiste.

 

Teraz na ulicach i w sklepach można zobaczyć osobników płci męskiej paradujących w porozciąganych i brudnych dresach. Taki teraz mamy sznyt. Ja wiem, że od wieków moda bierze się z naśladownictwa wojska i sportu. Pamiętam jak bardzo modne były koszulki polo, w kraju, gdzie nikt nie miał pojęcia czym jest gra w polo, nie mówiąc już o tym, że w polo nikt u nas nie grał. A czapki bejsbolówki, w kraju kopanej piłki?

Domyślam się więc, że dresy są również nawiązaniem do sportu. Tyle tylko, że nie ma żadnej dyscypliny sportowej, w której gracze występują w dresach. Dresy są używane przed i po zawodach…

Zatem, paradują młodzi ludzie w niechlujnych dresach, uważając, że są trendy. Żeby jeszcze te dresy były czyste! Ale nie, są upaćkane i brudne, i we mnie budzą odrazę. Bo to tak, jakby ktoś wychodził na ulice w pidżamie, chociaż strój nocny również powinien być schludny. I w tych dresach młodzież ucząca się idzie też do szkoły. Okropność.

Buty

Mawiało się przed laty, że o elegancji stanowią zęby i buty. Zacznijmy jednak od dołu. Ludzie u nas rzadko czyszczą buty, co widać. A przecież pasta do butów nie jest droga. Nie wierzę też, że tak wielu z nas nie może się schylać ze względu na choroby kręgosłupa.

Owszem, szczotka do butów kosztuje jakieś 10 zł, ale można bez niej się obyć i czyścić obuwie kawałkiem szmatki. Najlepiej by było, gdyby ci chodzący w dresach podarli je na kawałki i użyli tych kawałków do polerowania butów. A za te zaoszczędzone 10 zł kupili jakieś spodnie, w jednym z wielu sklepów używanej odzieży. Spora część młodych ludzi chodzi też w trampkach, najchętniej białych. To znaczy przy kupnie białych. I mamy taki zestaw? Dresy w stylu pumpy i zniszczone trampki po przejściach. A może zapanował już moda na dziadostwo, tylko że to do mnie nie dotarło? Jeżeli tak, to przepraszam.

Zęby

Wiele starszych osób straszy publicznie potwornymi brakami w uzębieniu. I zachowują się ci szczerbaci jakby wszystko było w porządku, jakby brak jedynek i dwójek był czymś pełnym uroku i wdzięku.

Co by nie mówić, to jednak państwo raz na pięć lat funduje darmowe szczęki! Ale jakoś tak się porobiło w warstwach biedniejszych, taki duch tam zapanował, żeby się nie przejmować wyglądem własnym. Może ta ich abnegacja jest zemstą na tych, co chodzą w czystych butach i mają wszystkie zęby, choćby w części sztuczne? Najbardziej cierpię, gdy taki szczerbol podchodzi blisko, rozdziawia usta i pyta mnie o godzinę. Wtedy mam zawsze ochotę odpowiedzieć:

– Jest jeszcze na tyle wcześnie, że na pewno zdąży pan do protetyka!

Ale oczywiście mówię tylko, która jest godzina…  Może mam poczucie winy, że jednemu z drugim nie chce się iść do dentysty po protezę, że nie chce się im wyczyścić butów…

Kobiety

Jedno jest tylko zadziwiające w tej mierze, że kobiety – niezależnie od wieku i społecznego statusu – dbają o siebie, dbają o swój wygląd. I to jest miłe. Choć i dziwne zarazem, bo jak to jest, że te matki nasze nie wpoiły swym synom, nie wymogły na swych mężach, że jakoś trzeba się nosić?

 

Hieronim Bosch, Sąd ostateczny, 1480 r. (fragment)

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI pisze o zmienianym życiorysie: Domino literat i oprawca – Jaruzelski w skali mikro

Jako 15-latek, w pierwszej wielkiej wywózce mieszkańców Kresów Wschodnich II RP – 10 lutego 1940 r. – trafił wraz z rodziną do Irkuckiej Obłasti. Na nieludzkiej ziemi przyjdzie mu spędzić 6 lat. Ze zsyłki wróci odmieniony. Zbigniew Domino zostanie stalinowskim prokuratorem wojskowym, oskarżycielem i uczestnikiem zbrodni na Żołnierzach Niezłomnych. Zwieńczeniem komunistycznej kariery będzie praca w Głównym Zarządzie Politycznego WP. W latach 80-tych załapie się jeszcze na posadę radcy ambasady PRL w Moskwie. Później nastąpi kolejny zwrot, bo zacierając zbrodniczą przeszłość, Domino będzie brylował na salonach jako wzięty pisarz, autor „Syberiady polskiej”, działacz Związku Literatów Polskich.

Zbigniew Domino umarł w czerwcu 2019 r. Pion śledczy IPN miał wiele lat, aby postawić temu mordercy sądowemu zarzuty – uczynił to dopiero trzy miesiące przez jego śmiercią. Dlaczego tak późno? „Liczę się z zarzutami na temat tego, co robiłem w wojskowym wymiarze sprawiedliwości po 1949 r.” – tak mówił Zbigniew Domino w 2010 r. Jednak na zarzuty wobec stalinowskiego prokuratora czekaliśmy już od 1989 r.

Domino infamisem

Brak zainteresowania ściganiem tego mordercy sądowego nie zmienił się po maju 2017 r., czyli po orzeczeniu Społecznego Trybunału Narodowego. Wtedy uznaliśmy Zbigniewa Domino za infamisa – człowieka niegodziwego, pozbawionego czci, wykluczonego ze społeczeństwa. Symboliczne orzeczenie obywatelskiego gremium nie mogło zastąpić odpowiedzialności karnej przed sądem Rzeczypospolitej.

Śledczy Instytutu Pamięci Narodowej zarzuty Domino postawili dopiero w marcu 2019 r., uznając, że „podżegał do bezprawnego pozbawienia wolności”.

Konferencja w KRS

A dlaczego IPN postawił zarzuty właśnie w marcu 2019 r.? 14 marca br. w siedzibie Krajowej Rady Sądownictwa odbyła się konferencja „Historyczne źródła kryzysu zaufania do sądownictwa w III RP” – pierwszy raz w historii tej instytucji poświęcona wyklętym przez komunistów Żołnierzom Niezłomnym i ich prześladowcom. Razem z prof. Krzysztofem Szwagrzykiem podkreślałem, że nie wystarczy ścigać w dalekiej Szwecji – z zerowymi niemal szansami – sędziego Stefana Michnika, ale bolszewiccy przestępcy (wielu z nich!), żyje wśród nas, w kraju. Wśród nich Zbigniew Domino.

Przypominaliśmy, że mieszka w Kielnarowej pod Rzeszowem, w okazałej willi – jak na pułkownika (L)WP, a dziś wziętego literata przystało (autor m.in. autobiograficznej „Syberiady Polskiej” – pierwowzoru filmu o tym samym tytule). Jako „autorytet” zapraszany na prelekcje, również do szkół (czego stalinowski prokurator uczy dzieci?). Mieszkańcy Rzeszowa widują Domino w galerii handlowej, gdzie chodzi z żoną na kawę i ciastka.

W końcu (wciąż w KRS-ie) zadaliśmy pytanie – dlaczego Domino nie jest ścigany przez pion śledczy IPN. Szef owego pionu – prokurator Andrzej Pozorski, był obecny na sali. Kilka dni później – 19 marca prok. Pozorski na konferencji prasowej ogłosił, że podległa mu Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu postawiła Domino zarzuty. Portal interia.pl skojarzył te dwa fakty: konferencji w KRS i zarzutów.

Jakie zarzuty?

Jakie zbrodnie popełnił Domino? Dla polskich patriotów domagał się kar śmierci, a sędziowie przychylali się do wniosków oskarżyciela. Potem często uczestniczył w egzekucjach w katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Ciała zamordowanych komuniści zakopywali w dołach śmierci na „Łączce” Powązek Wojskowych.

Komunistyczni przełożeni o komuniście Domino napisali: „Do reakcji odnosi się z nienawiścią”, jego wystąpienia „odznaczają się dużą bojowością i podnoszeniem strony politycznej”. Wcześniej z ową „reakcją” walczył w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego – tego zarzuty prokuratury IPN już nie objęły.

Domino oficjalny i ukryty

W oficjalnym życiorysie Zbigniew Domino przedstawiał się jako ofiara stalinizmu. Ze względu na zsyłkę do Irkuckiej Obłasti. Do Polski wrócił w czerwcu 1946 r. W internecie Domino jeszcze do niedawna figurował wyłącznie jako autor książek. Chyba największy sukces odniósł w 2013 r., kiedy do kin weszła oparta na jego scenariuszu superprodukcja Janusza Zaorskiego „Syberiada polska”. Ale Domino był nie tylko ofiarą, której należało współczuć.

Po powrocie do kraju w ramach Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego walczył z „bandami”, czyli polskim podziemiem niepodległościowym. Po przyspieszonych kursach został prokuratorem – zaufanym człowiekiem słynnego kata Polaków Stanisława Zarakowskiego. Dla polskich patriotów domagał się kar śmierci, a sędziowie przychylali się do wniosków oskarżyciela.

Strzał w tył głowy

Jednak chyba najbardziej obciąża Domino udział w komunistycznej prowokacji mającej wyeliminować przedwojenne kadry WP – egzekucjach polskich lotników ze słynnego „spisku w wojsku” oskarżonych o szpiegostwo na rzecz imperialistów. 7 sierpnia 1952 r. o 20.30 w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie nakazał rozstrzelać: płk. Bernarda Adameckiego, płk. Józefa Jungrava, płk. Augusta Menczaka, ppłk. Stanisława Michowskiego, ppłk. Władysława Minakowskiego, ppłk. Szczepana Ścibiora. Staranny podpis Domina widoczny jest na dokumencie egzekucji. To tylko kilku bohaterów, których szczątki po sowieckim strzale w tył głowy oprawcy wrzucili do dołów śmierci w dzisiejszej kwaterze „Ł” na Powązkach Wojskowych. Dziś są identyfikowani.

Literat, autorytet

Gomułkowska „odwilż” nie podcięła kariery Domino. W latach 1956-1969 dalej pracował w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej, zawsze na kierowniczych stanowiskach związanych z „zadaniami specjalnymi”. Od 1969 do 1973 był prokuratorem Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Rzeszowie. „Służbę ojczyźnie” skończył w 1975 r. na stanowisku oficera do zleceń specjalnych Głównego Zarządu Politycznego WP.

Doświadczenie Domino nie mogło jednak zostać zmarnowane. Zanim został wziętym literatem, w latach 1980-1985 i 1989-1990 był radcą ambasady PRL w Moskwie.
Mieszkał w Kielnarowej pod Rzeszowem (gdzie się urodził), w okazałej willi, był zapraszany na prelekcje i odczyty – także do szkół. Szanowany obywatel, literat, autorytet, wychowawca młodzieży. A także stalinowski morderca sądowy.

Zygmunt Nowakowski 1891 - 1963 Fot. z 1932 r., domena publiczna

PIOTR TURLIŃSKI: Zapomniany polski pisarz z Krakowa i Londynu (2)

Jest taki twórca, który przed II wojną światową był poważną osobistością polskiego życia literackiego. Człowiek wielu talentów, działający na wielu polach kultury i dziennikarstwa, a na każdym z nich sprawdzał się znakomicie.

Czytając życiorys Nowakowskiego można pomyśleć, że jego życia starczyłoby dzisiaj dla kilku ludzi. Był w Polsce międzywojennej kimś, kim w Polsce powojennej był Stefan Kisielewski. Był artystą, ale też felietonistą i pisarzem. A pisał językiem już dzisiaj rzadko spotykanym – jasnym i klarownym, nie wstydził się uczuć, ale bez zbytniej afektacji. I zawsze pisał „w sprawie”. Nie był pisarzem poszukującym nowoczesnej formy, ale też operował tak doskonale klasycznym językiem polskim, że potrafił nim wyrazić wszystko co mu chodziło. Był idealnym tworem swoich czasów. Odpowiedzialnym za życie społeczne polskim inteligentem.

O co mu chodziło? Zawsze o prawdę i krzywdę prostych ludzi, o Polskę, która byłaby dobrym domem dla wszystkich. Był z ducha XIX wiecznym socjalistą, takim socjalistą który uważał, że draństwo, głupota i cynizm elit są nie do przyjęcia, że Polski nie może zagrabić żadna elita, że chłopi i robotnicy muszą mieć większe prawa, w tym najważniejsze – prawo do edukacji i awansu społecznego.

Twórczość i postać Nowakowskiego w Polsce powojennej objęte były zmową milczenia, a wydawcom nawet nie przychodziło do głowy, żeby zabiegać o zgodę na druk jego książek. Z jednym wyjątkiem, gdy Wydawnictwo Literackie z Krakowa wydało – w latach sześćdziesiątych – jego wspomnienia z dzieciństwa. Ale też była to pozycja „niepolityczna”, za to bardzo krakowska.

Nowakowski napisał dwie książki przedstawiające w sposób sfabularyzowany własne dzieciństwo. Pierwsza z nich to „Przylądek Dobrej Nadziei”, w której opisuje swoje najwcześniejsze, chłopięce lata. Druga z pozycji wspomnieniowych, to „Rubikon” – w niej przestawia swą młodość z czasów szkoły średniej. Obie one w ujmujący, ale też dramatyczny sposób, ukazują jak kształtował się charakter pisarza, jaki miała na niego wpływ rodzina i jakie zjawiska społeczne formowały jego charakter i poglądy na świat.

Zapraszam teraz do przeczytania fragmentu „Rubikonu”.

Zygmunt Nowakowski, Rubikon.

Rozdział VII. „Czas” „Reforma” i „Naprzód”

W domu jest „Nowa Reforma”. Przedtem, ale to już bardzo dawno temu, był „Czas”, który prenumerowało się tylko dla babci. Babcia lubiła rubrykę „Przyjechali” i stale czytała, kto „zatrzymał się” w Grand Hotelu, kto w Saskim, kto Pod Różą, a kto w Drezdeńskim. Były jeszcze inne hotele, ale tych „Czas” nie wymieniał nigdy. A w Grand Hotelu stawali zawsze sami hrabiowie, czasem książęta nawet. (…) Przeważnie zaś były to nazwiska takie, przy których babcia zamyślała się, mówiąc:

            – Ciekawa jestem, czy to ci spod Humania? Mieli Borszczówkę, a ta Wyhowska to była z Grzybowskich. Babka Chłoniewska z Bereźnicy…

            W Drezdeńskim znowu stawali tacy, których nazwiska babcia wymawiała inaczej:

            – Jeden Zarzycki dzierżawił Perepol od Rzewuskich, a drugi był plenipotentem u Sanguszków. Ciekawa jestem, czy to z tych Zarzyckich?

            Lubiła babcia również czytać na głos nekrologi wielkich pań, zaczynające się od słów: „Pełna rzadkich cnót obywatelskich, po ruinie olbrzymiej fortuny kresowej, potrafiła stworzyć ognisko…” Szukała jednak przede wszystkim wiadomości o ślubach i weselach, o związkach małżeńskich, którym w takich wypadkach błogosławił biskup. (…) I czytała dalej na głos spis, zaczynający się od słów: „Wśród uczestników biesiady weselnej zauważyliśmy między innymi…” Potem szły toasty. I odczytywanie błogosławieństwa od samego papieża. Czasem zaś następował opis toalety i prezentów ślubnych, Nudziło mnie to coraz bardziej, a nawet mama słuchając, ziewała dyskretnie. A jednak trzymało się ten „Czas” dla babci.

            Potem babcia umarł i długo, bardzo długo nie było u nas żadnej gazety. Co najmniej przez jakieś trzy lata. Mama mówiła, że w żaden sposób nie może sobie pozwolić na zaprenumerowanie dziennika. I że my rośniemy, nie wiedząc o tym, co dzieje się na świecie. Gazeta jest w domu konieczna! Może za rok będzie lżej! Wszystko zależy od jednej, jedynej rzeczy…

            Wreszcie Bolek powiedział kiedyś, że mama zdała maturę. Po raz drugi. Bo pierwszy raz zdała jako panna, więc teraz w Radzie Szkolnej powiedzieli, że to już nieważne, i kazali powtórzyć. I mama z dala z odznaczeniem.

            Więc przy kolacji rozpoczęła się rozmowa o płaszczu Bolka, o tym, żeby przemalować salonik, że Janek dostanie zegarek. I o tym, że teraz już koniecznie trzeba coś zaprenumerować.

            Bolek sam, z własnych pieniędzy kupił jeden numer „Nowej Reformy” i numer „Czasu” . Dla porównania. Wtedy mama zdecydowała się prenumerować „Reformę”. Na próbę, tylko na jeden miesiąc. Potem zobaczymy.

            I „Czas” już nie wrócił do nas nigdy. Głównie przez Puzynę. Obierano właśnie nowego papieża i kardynał Puzyna na conclave zaprotestował imieniem Austrii przeciwko wyborowi Rampolli. Imieniem Austrii! On, kardynał, książę, biskup krakowski! Świństwo ostatnie! Już mu za inne rzeczy chcieli akademicy wybić wszystkie szyby w pałacu, ale teraz to naprawdę przebrała się miarka. Mama także straciła cierpliwość.

            – Chyba przez długi czas nie pokaże się w karecie na ulicach! Tego mu nikt nie daruje! Imieniem Austrii! Polski biskup! Wstyd!

            „Czas” nie pisał nic o tych sprawach, a „Reforma” właśnie w tym miesiącu, który był tylko „na próbę”, pełna była Puzyny. Więc stało się tak, że od pierwszego mama znowu zaprenumerowała „Reformę”, choć Bolek dwa razy przyniósł do domu „Naprzód” z artykułem, gdzie okropne rzeczy wypisywali na Puzynę. Mnie się to bardzo podobało, ale gdy Bolek podsunał mamie ten artykuł, mama powiedziała:    

            – O, co to, to nie! Stanowczo nie życzę sobie „Naprzodu” w moim domu!

I została „Nowa Reforma”.

Rodzony krakowiak

W aferze z kardynałem Puzyną chodzi o wybór papieża w roku 1903. Wtedy to włoski kardynał Mariano Rampolla, w czasie konklawe, otrzymał największą liczbę głosów, ale veto cesarza Franciszka Józefa I, zgłoszone poprzez kardynała Jana Puzynę udaremniło ten wybór.

Powiedzmy i to, że wszystko w obu powieściach dzieje się w metafizycznym Krakowie, który był wielką miłością Nowakowskiego. Już będąc na emigracji ciągle do niego wracał wspomnieniami. Widać, z tego co wtedy pisał i mówił na antenie Radia Wolna Europa, że kochał Polskę przez Kraków, tak jakby uważał, że to miasto jest sercem, kondensatem polskości.

Jest w naszej literaturze wiele wspaniałych inwokacji, więc poznajmy jeszcze i tę. A jest to inwokacja do Krakowa, otwierająca gawędy historyczne Zygmunta Nowakowskiego. Wygłaszał je w Radiu Wolna Europa, a w 1990 roku zostały wydane w kraju, przez Wydawnictwo Myśl. Noszą tytuł „Wieczory pod dębem”.

Zygmunt Nowakowski

Wieczory pod dębem. List do Krakowa

Opuściłem Kraków strasznie dawno temu, jednak potrafię jego plan z pamięci narysować. Dla mnie, który się wyjeździłem, o, wyjeździłem po świecie szerokim, Kraków to najpiękniejsze miasto. Nie ma takiego drugiego! Jak Boga kocham! Z daleka śpiewa mi hejnał, z daleka szumią skrzydła gołębi. Zza siedmiu tysięcy rzek, zza siedmiu tysięcy gór, zza trzynastu lat grają mi wszystkie dzwony krakowskie i odróżniam głos ich, że ten dzwoni z wyższej, a tamten z niższej wieży Mariackiej. Słyszę jak bije dzwon Zbigniew i jak bije dzwon, zwany Kowale. Czasem, czasem poprzez spienioną rzekę pamięci, gra mi Zygmunt. Niekiedy, zwłaszcza w dni mgliste, których Pan Bóg nie skąpi tej wyspie, gra mi z dala inny dzwon krakowski, ten, który bije wieczorami letnimi ze wzgórza Salwatora.

            I ciągle i zawsze jestem w Krakowie. Daję najświętsze słowo honoru! W Krakowie jestem! Wszystko inne to tylko jakiś niedobry sen. Nie byłem w Budapeszcie, Paryżu, Genui, Neapolu, nie byłem w Nowym Jorku, w Chicago, i nie byłem ponownie w Neapolu, w Genui, następnie Paryżu czy Lizbonie. Nawet nie byłem w Londynie. Tamto mi się śniło. Tamto nie istnieje. Tamto wszystko jest marą, a jawą jest tylko Kraków. Dla mnie i dla każdego krakowiaka, którego złe losy na wygnanie cisnęły.  

            Tęsknię okropnie. Jak pies na łańcuchu. Trzynaście z góra lat poza Krakowem! Ja! Ja, który mógłbym przez jego ulice iść z zamkniętymi oczami i nie zbłądziłbym ani nie potknął się, bo przecież znam osobiście każdy kamień i jestem z nim „na ty”. Ale żeby czegoś przypadkiem nie zapomnieć, robimy sobie często jakby powtórkę Krakowa, po porządku wymieniając kościoły, domy, pomniki, kółka na Plantach, nawet sklepy, ba nawet wszystkie szynki krakowskie. Gdy na wiosnę zakwitną kasztany w cudownie pięknych parkach londyńskich i gdy zacznie się sypać delikatny, różowy puch, stąpamy po nim, a wydaje się nam, że idziemy przez Planty…

Legionista, doktor filologii polskiej, aktor, dyrektor teatru, dramaturg, reżyser, powieściopisarz, felietonista

Zygmunt Nowakowski, właściwie Zygmunt Jan Błażej Tempka urodził się 22 01 1891 w Krakowie, zmarł 22 01 1963 w Londynie. Polski pisarz, felietonista, dziennikarz, aktor, reżyser teatralny, doktor filologii polskiej. Był synem urzędnika Błażeja Tempki i Heleny z Nowakowskich – nauczycielki – jednej z pierwszych kobiet studiujących na Uniwersytecie Jagiellońskim. Uczęszczał do Gimnazjum św. Jacka, a następnie Sobieskiego w Krakowie. Studiując na UJ polonistykę równolegle pobierał nauki w szkole dramatycznej. W roku 1911 Ludwik Solski zatrudnił go jako aktora w Teatrze im. Juliusza Słowackiego.

 

W 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Po powrocie z wojny zaczął robić wielką karierę aktorską grając m.in. role: Poety w „Weselu”, Konrada w „Dziadach”, Hrabiego w „Nie-Boskiej komedii”, Don Ferdynanda w „Księciu Niezłomnym”. Zagrał więc prawie wszystkie największe role w polskich dramatach. W latach 1926–1929 był aktorem i dyrektorem Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Od 1930 był stałym felietonistą „Ilustrowanego Kurjera Codziennego”. Był też wiceprezesem KS Cracovia.

W 1935 został laureatem literackiej nagrody miasta Krakowa. W 1938 otrzymał medal brązowy Nagrody im. Leona Reynela za najlepszą sztukę minionego roku, którą została uznana „Gałązka rozmarynu”.

Od 1939 przebywał na emigracji. W latach 1940–1941 był członkiem Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej przy prezydencie Władysławie Raczkiewiczu. W latach 1940–1944 był redaktorem naczelnym „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich”, redagowanych wspólnie z Mieczysławem Grydzewskim.

Po wojnie był wieloletnim współpracownikiem Radia Wolna Europa. Na antenie tego radia prezentował, między innymi, własne gawędy historyczne, które później wydano w postaci zbioru „Wieczory pod dębem”. W swoich tekstach prasowych i wystąpieniach posługiwał się często bardzo mocnymi określeniami i posądzeniami, wręcz obraźliwymi. Znana była np. jego silna niechęć do Zofii Kossak, którą oskarżał o to, że jest „agentką komunistyczną.

Zmarł w Londynie. Zgodnie z ostatnią wolą Nowakowskiego, w lutym 1968 urna z jego prochami została przewieziona do kraju i złożona na Cmentarzy Rakowickim w Krakowie.

Opowiadać o historii trzeba umieć

Bardzo wielu wykształconym historykom wydaje się, że wystarczy wiedza, żeby pociągnąć za sobą czytelnika. Nic bardziej błędnego. To dwa różne talenty, rzadko chodzące w parze. Wiedza i talent narracyjny naprawdę nieczęsto się z sobą spotykają.

Mnie szczególnie ujmują wspomniane „Wieczory pod dębem”. W nich, jak w staropolskiej gawędzie, przedstawia Nowakowski historię Polski. Pięknym językiem i z miłością. Ale przecież nie bezkrytycznie. Naprawdę mało jest w naszej literaturze opowieści historycznych tak żywych. Oczywiście poza Pawłem Jasienicą, ale te lektury są przeznaczone dla ludzi młodych i dorosłych. Natomiast „w kategorii dzieci i młodzież” przoduje z pewnością Nowakowski.

I dziwi mnie, że wszystkie – po roku 1990 – ministerstwa od nauki i edukacji nie zwróciły uwagi na ten tekst, który w sposób idealny może najmłodszych zaciekawić i na stałe zainteresować historią naszego narodu.

Na zakończenie tego przypomnienia postaci i dzieła, pozwalam sobie przytoczyć jeszcze jeden fragment z „Wieczorów pod dębem”.

Zygmunt Nowakowski

Wieczory pod dębem. Rozdział XXVII. Ślad bosej stopy

W szeregach powstania kościuszkowskiego znalazł się ktoś o nazwisku, które w pewnym znaczeniu stało się pierwszym polskim nazwiskiem i zaćmiło wszystkie inne na przestrzeni tysiąca lat naszej historii. Nazwisko to znane jest każdemu Polakowi, każdemu dziecku polskiemu.To ktoś, kto mówił, a zwłaszcza pisał po polsku aż do końca życia kiepsko, lub nawet źle.

            Był początkowo oficerem w służbie nie polskiej, ale saskiej. Matka jego, panieńskie nazwisko Lettow, pochodziła chyba z Niemców. Nie był katolikiem, ale protestantem.  W domu uczył się po niemiecku. Ożenił się z Niemką. W młodości miał przyjaciół Niemców. I – jakież to świadectwo siły zawartej w pojęciu Polski – ten człowiek, na przekór okolicznościom wychowania i otoczenia – nie został, ale był Polakiem do szpiku kości, w każdym uderzeniu serca, a nie w słowie. Henryk Dąbrowski miał w swoich żyłach krew polską, ale po matce  chyba więcej niż kroplę niemieckiej krwi.

            Jak wielu Polaków z końca XVIII wieku, Dąbrowski dał się sprowadzić na manowce Targowicy, ale zszedł z nich rychło na prostą, bitą drogę, której już nigdy nie opuścił i która zaprowadziła go do nieśmiertelności.

            Do powstania przystapił dopiero po wyzwoleniu Warszawy, ale przystąpił całą duszą, całym rozumem. Zameldował swe służzby Kościuszce, który odgadł w nim natychmiast świetnego żołnierza i mianował generał-porucznikiem. Zdobywszy te szlify generalskie umiał wkrótce dowieść, że był to awans zasłużony.

            Powstanie w Wielkopolsce i sukcesy tego powstania są dziełem Dąbrowskiego. On zdobył Bydgoszcz, on rusza aż pod Gdańsk i wszędzie, przy każdej okazji służy mu szczęśćie. Dąbrowski bije Prusaków i to bije ich tak, że później, po rzezi Pragi, po kapitulacji radoszyckiej, dowódca rosyjski Suworow, nie oszczędzi sobie tej przyjemności, by Dąbrowskiego wychwalać w rozmowach z… Prusakami. I właśnie Prusacy będą chcieli pozyskać tego generała, tego świetnego organizatora, jak starać się będzie pozyskać go też Suworow. Ale Dąbrowski nie był kondotierem, nie był żołnierzem najemnym.

            Sam król pruski, Fryderyk Wilhelm, występuje z zaszczytnymi i ponętnymi propozycjami, na które pada odpowiedź: „Gdy król pruski ogłosi się królem polskim, natenczas Dąbrowski stanie na czele wojska narodowego”…

Polskie dziedzictwo narodowe to także literatura emigracyjna

Mam nadzieję, że znajdą się pieniądze na wydanie dzieł, lub choćby pism wybranych Zygmunta Nowakowskiego. Pora przywrócić powszechnej świadomości dzieła tego wybitnego pisarza. Dziedzictwo historyczny, to także twórczość pisarzy emigracyjnych, lub po części emigracyjnych.

Myślę, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno zainteresować się postacią i twórczością Nowakowskiego, który ma w dorobku, między innymi takie pozycje jak:

Zbiory felietonów: Kucharz doskonały (1932); Stawiam bańki! (1936); Lajkonik (1938); Lajkonik na wygnaniu (1963). Powieści: Przylądek Dobrej Nadziei (1931); Start Edmunda Sulimy (1932); Rubikon (1935); Pani służba (1938); Błękitna kotwica (1939); Dzieła sceniczne: Tajemniczy pan (1924); Puchar wędrowny (1926); Gałązka rozmarynu (1937); Reportaże: Geografia serdeczna (1931); Niemcy à la minute (1933); Opowiadania: Złotówka Manoela (1937); Pędziwiatr (Duns 1945); Wspomnienia: Mój Kraków (Nowy Jorka 1946); Z księgi zażaleń pielgrzymstwa polskiego (Bruksela 1949).

 

 

Fot. archiwum

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Sędzia, który „kryżował ludzi” – ostatniego w 1965 r.

Kiedy 2 lutego 1965 r. – po trwającym półtora miesiąca procesie – wypożyczony z Sądu Najwyższego Roman Krzyże wydaje wyrok w tzw. aferze mięsnej, wielu pamięta jeszcze jego krwawy plon w okresie „błędów i wypaczeń”.

Teraz głównego oskarżonego, Stanisława Wawrzeckiego, dyrektora w Miejskim Handlu Mięsem, też nie mógł (nie chciał) oszczędzić i zgodnie ze swoją praktyką postanowił „ukryżować”. Powód? Można przytoczyć jego własne słowa: skoro tak chcieli „przedstawiciele Partii i Rządu”, a Wawrzecki „dopuścił się najcięższej zbrodni, jakiej mógł się dopuścić”… handlowiec.

Wszyscy podsądni (prócz Wawrzeckiego czterech dyrektorów handlu mięsem, czterech kierowników sklepów i właściciel prywatnej masarni) mieli być odpowiedzialni za braki w zaopatrzeniu w mięso na rynku (kradzież, podmienianie towaru, fałszowanie faktur), a prawdziwy winny – komunistyczna władza, która ten stan rzeczy spowodowała i na te bezprawne praktyki przyzwalała – chciała pokazać, że zdecydowanie z tym walczy. Pokazowy proces toczył się w trybie doraźnym, w oparciu o dekret PKWN z 1945 r. W 2004 r. Sąd Najwyższy uznał, że wykorzystanie tych przepisów było bezprawiem i – na skutek kasacji wniesionej przez rzecznika praw obywatelskich – uchylił wyrok.

„Kryżuje” ludzi – mówił o nim mecenas Władysław Siła-Nowicki, inspektor WiN na Lubelszczyźnie. Inni dodawali: „sądzi Kryże, będą krzyże”. Albo równie prawdziwie: „ma swój prywatny cmentarz na Służewie”. Roman Kryże był sędzią Najwyższego Sądu Wojskowego przez, bagatela, 10 lat: od sierpnia 1945 r. do sierpnia 1955 r.

Urodzony w 1907 r. we Lwowie, prawo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu skończył w 1930 r. Do września 1939 r. pracował w sądach w Grudziądzu. Po wojnie obronnej, w której brał udział jako podporucznik 65 pułku piechoty, był jeńcem wielu niemieckich obozów. Wcielony do tzw. LWP, walczył m.in. o przełamanie Wału Pomorskiego. Ochotniczo zgłosił się do komunistycznego sądownictwa wojskowego. Wtedy zaczęła się jego kariera w NSW.
W książce „TUN” historyk, prof. Jerzy Poksiński cytował fragmenty oświadczenia Kryżego z 31 stycznia 1957 r., dotyczącego jego pracy w resorcie i sfingowanych procesach oficerów oskarżonych o „spisek w wojsku”: „Przy tak surowej ocenie działalności szpiegowskiej zarówno przez organa wymiaru sprawiedliwości, jak przez czołowych przedstawicieli Partii i Rządu nie mogło być żadnych wątpliwości, że jedyną słuszną karą za działalność szpiegowską prowadzoną przez oficerów sztabowych jest najwyższa kara przewidziana w ustawie za tego rodzaju czyn”.

W sierpniu 1955 r. Roman Kryże został przeniesiony do rezerwy. Płynnie przeszedł do cywilnego Sądu Najwyższego, gdzie przepracował kolejne 22 lata. Po ostatecznym odejściu z sądownictwa w 1977 r. zmarł w 1983 r. w Warszawie. Pochowany na Powązkach Wojskowych, żeby było jeszcze tragiczniej – na „Łączce”.

 

Fot. archiwum ze zbiorów Muzeum Auschwitz-Birkenau

O fałszerstwach współczesnych „badaczy dziejów” pisze TADEUSZ PŁUŻAŃSKI:Wszystkie kłamstwa oświęcimskie?

Przed nami 78 rocznica wyzwolenia KL Auschwitz (choć wolę określenie wejścia/zajęcia obozu 27 stycznia 1945 r.) przez Armię Czerwoną. Ale Auschwitz to też codzienność działającego na miejscu dawnej niemieckiej fabryki śmierci muzeum. Codzienność, pełna krwawiących do dziś ran i rugowanych z pamięci historii – o pierwszym transporcie Polaków z Tarnowa 14 czerwca 1940 r., o misji rtm Witolda Pileckiego. Dodając do tego coroczne kłopoty z polską symboliką: flagą, czy hymnem, musimy zmagać się z kolejnymi kłamstwami oświęcimskimi.

W związku z 27 stycznia 1945 r.  – tą najbardziej eksponowaną w historii KL Auschwitz rocznicą – nie wolno nam zapominać o innych wydarzeniach związanych z niemiecką fabryką śmierci. Bo gdy mówimy o finale ludobójczego szaleństwa, nie traćmy z horyzontu jego początku, genezy. Tego, że 14 czerwca 1940 r. do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego pod Katowicami Niemcy przewieźli 728 mężczyzn – więźniów politycznych z Tarnowa. Byli to głównie młodzi ludzie, członkowie podziemnych organizacji niepodległościowych, żołnierze września 1939 r., aresztowani przy próbie przedostania się przez Węgry do powstającej we Francji armii polskiej.

Auschwitz powstał zatem z myślą o eksterminacji Polaków; pierwsze transporty były wyłącznie polskie; to Polaków zmuszano do budowy baraków; przez długie miesiące Polacy byli jedynymi więźniami – potworny Holokaust Żydów nastąpił później. Do obozu deportowano w sumie około 150 tys. Polaków, a 75 tys. zginęło (ofiar wśród Żydów było około miliona). Również napis na bramie w Auschwitz (Arbeit macht frei) wykonał Polak – Jan Liwacz, na wolności mistrz kowalstwa artystycznego, w obozie nr 1010, który pracował pod batem Kurta Müllera – niemieckiego kapo obozowej ślusarni.

Jednak na świecie wciąż ma obowiązywać inny przekaz, że w Auschwitz byli więzieni i ginęli tylko Żydzi. To jedno z głównych kłamstw oświęcimskich. Bo funkcjonariusze zakłamanego Przedsiębiorstwa Holocaust nie chcą słyszeć, że Żydzi, w przeciwieństwie do Polaków, z reguły nie trafiali do Auschwitz, nie pracowali niewolniczo w tym obozie, tylko od razu byli kierowani z rampy do komór gazowych. Takie unicestwianie Żydów dokonywało się nie w Auschwitz I, ale w odległym o kilka kilometrów Auschwitz II – Birkenau.

A przybywające licznie do obozu żydowskie wycieczki pytają, dlaczego napis „Arbeit macht frei” nie znajduje się nad bramą wejściową do Birkenau? Nad tym, aby młodzież z Izraela prawdy nie poznała, czuwają oficerowie Mosadu. Mieszanie w głowach młodym Żydom to skutek uboczny zakłamywania historii dla korzyści materialnych – żerowania na tragedii ofiar.

Pora na drugie kłamstwo oświęcimskie: rotmistrz Witold Pilecki – jeżeli w ogóle ktoś taki istniał i trafił do Auschwitz – był Żydem. Bo przecież w obozie byli sami Żydzi. Jeżeli ktoś uznaje, że Pilecki był Polakiem, to ma kłopot. Bo skąd w obozie wziął się Polak, do tego na ochotnika, a jeszcze stworzył wielką obozową konspirację, samopomocową i zbrojną? Ale jeszcze „gorsze” jest to, że podziemna organizacja więźniarska Pileckiego: Związek Organizacji Wojskowej był złożony z Polaków. Czyli nie jeden Pilecki był polskim więźniem Auschwitz, tych Polaków musiało być znacznie więcej.

Powtórzmy, Polaków niemieccy mordercy przewozili i eksterminowali w Auschwitz, Żydów głównie w Birkenau. Dla nas to wiedza oczywista, dla Przedsiębiorstwa Holocaust – niebezpieczna. Jeśli już zakłamywacze uznają dobrowolne dostanie się Pileckiego do obozu (choć, żeby zmiękczyć tę historię, będą twierdzili, że nie poszedł na ochotnika, tylko ktoś mu kazał), to zaraz przyznają, że jego raporty były nic nie warte, bezużyteczne (słowo daję – są tacy specjaliści, do tego tytułowani). Jak „argumentują”? Bo rotmistrz informował świat o Holocauście Polaków, o Żydach wspominając śladowo. Dlaczego? Powód znajdujemy w genezie Auschwitz – Niemcy założyli obóz z myślą o eksterminacji Polaków i przez pierwsze miesiące byliśmy jedynymi więźniami. Ale w ostatnim okresie swojej misji w Auschwitz rotmistrz wiedział o Holocauście Żydów i starał się przeciwdziałać. Jego plan wywołania tam powstania zbrojnego zakładał uwolnienie wszystkich więźniów – bez względu na pochodzenie i narodowość. I absurdem, ba – kłamstwem – jest twierdzenie, że Polacy mieli zostać uwolnieni, a Żydzi pozostawieni sami sobie.

W końcu trzecie kłamstwo – o „polskich obozach koncentracyjnych”. Aby obarczyć winą Polaków mówi się: Oświęcim, mimo iż miasto o tej nazwie dzieli od obozu Auschwitz kilka kilometrów. Tymczasem rozkaz założenia obozu wydał 27 kwietnia 1940 r. Niemiec: zwierzchnik SS Heinrich Himmler. Za organizację odpowiadał Niemiec Rudolf Hoess, który następnie został pierwszym komendantem. 20 maja 1940 r. Niemiec Gerhard Palitzsch przywiózł z KL Sachsenhausen do KL Auschwitz 30 więźniów, niemieckich kryminalistów – zostali trzonem kadry funkcyjnych. I to Niemcy dokonali tu strasznego Holocaustu – Żydów, Polaków i innych narodowości.

O tę prawdę wciąż musimy walczyć. Bodaj najgorszą wizytówką współczesnego muzeum Auschwitz jest jednak sytuacja, która miała miejsce w 2015 r. Ówczesna (i trwająca wciąż na stanowisku) dyrekcja nie zaprosiła na obchody dzieci rtm. Pileckiego, ochotnika do Auschwitz, a zaprosiła… wnuka komendanta obozu – Rainera Hoessa. Ale nie tylko o więzy krwi tu chodziło, ale o interesy kolejnego z rodu „nazistów” – a może jednak Niemców!

Młody Hoess zasłynął tym, że próbował sprzedać muzeum Yad Vashem w Jerozolimie pamiątki po swoim dziadku (w tym rodzinne zdjęcia), a także innym „naziście” – a może jednak Niemcu – dr. Mengele. Kiedy placówka – trudno się dziwić – odmówiła – Hoess kombinował dalej. W końcu jeden z Żydów zabrał go do Auschwitz, gdzie samodzielnie – ze względu na nazwisko – Hoess nie miał prawa wstępu. Na miejscu nie chciał jednak odwiedzić Birkenau, interesując się przede wszystkim willą, w której mieszkał jego dziadek. Z „sentymentalnej” podróży powstał film, w którym Hoess i wnukowie innych „nazistów” też opowiadają o cierpieniu i poczuciu winy.

Gdy Rainer Hoess został już celebrytą, skruszonym potomkiem „nazisty” – a może jednak Niemca, zaczęły się nim interesować media. Na pytanie o chęć zysku, kłamał, że inicjatywa kupna/sprzedaży zdjęć „nazistów” – a może jednak Niemców, nie wyszła od niego, tylko z Yad Vashem. Wtedy poirytowani izraelscy dziennikarze prześwietlili wnuka komendanta, ustalając sensacyjne szczegóły: że miał problemy finansowe, siedział w więzieniu, miał na swoim koncie oszustwa, fałszerstwa dokumentów, kradzieże, a nawet przemoc fizyczną.

I oby Rainer Hoess, wnuk Rudolfa Hoessa, niemieckiego komendanta niemieckiego obozu Auschwitz zakończył długą listę współczesnych kłamstw oświęcimskich.

Zdj.: Generał dywizji Henryk Minkiewicz 1880 - 1940

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Gen. Minkiewicz – to on stworzył Korpus Ochrony Pogranicza

19 stycznia 1880 r. w Suwałkach urodził się Henryk Minkiewicz, działacz PPS, Związku Walki Czynnej i Związku Strzeleckiego, oficer Legionów Polskich. O niepodległość Ojczyzny walczył z Ukraińcami i bolszewikami. W II RP generał Wojska Polskiego, organizator i pierwszy dowódca – w latach 1924–1929 – Korpusu Ochrony Pogranicza.

„Powołani zostaliście do szeregów Korpusu, aby pełnić ciężką i odpowiedzialną służbę ochrony wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Czeka Was zadanie trudne, wymagające żołnierskiego poświęcenia, hartu woli i siły charakteru. Oto zbrojne najemne bandy wkraczają w granice Państwa Polskiego, aby palić dobytek spokojnym mieszkańcom, grabić ich mienie, mordować opornych, a następnie ratować się ucieczką, zostawiając za sobą zgliszcza i ruiny” – pisał gen. Henryk Minkiewicz, pierwszy dowódca KOP.

Bez KOP, czyli Korpusu Ochrony Pogranicza, Polskę zalaliby wszelkiej maści przestępcy ze wschodu: szpiedzy, dywersanci, przemytnicy, terroryści, mordercy. KOP został powołany po tym, gdy latem 1924 r. oddział ok. stu bolszewickich bandytów zajął i splądrował przygraniczne miasteczko Stołpce. A nie było to pierwsze wtargnięcie do Polski sowieckiej V kolumny. Przeciwdziałać temu postanowili premier Władysław Grabski i minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski.

Tak cele Korpusu formułował dalej gen. Minkiewicz: „Na ziemiach umęczonych długoletnią wojną zapanował znowuż gwałt i terror. Cichy, pracujący w pocie czoła mieszkaniec wsi i miast nie jest pewny dnia ani godziny. W tych warunkach cała ludność Województw Kresowych spogląda na żołnierzy KOP, jako na swoich właściwych obrońców. Żołnierze, nie możecie tego zaufania stracić. Musicie stać się naprawdę obrońcami biednej, żyjącej w ciągłej obawie o swoje życie i mienie ludności. Musicie wierną i wytrwałą służbą zapewnić ludności ład i spokój, zagwarantować bezpieczeństwo. Imię wasze, imię żołnierza Korpusu powołanego do ochrony granic musi być z ufnością i szacunkiem wymawiane przez całą ludność, a jednocześnie być postrachem dla bandytów”.

I tak wobec Sowietów KOP prowadził działania wywiadowcze i kontrwywiadowcze. A ludności wschodnich rubieży Rzeczpospolitej – złożonej często z obojętnych lub niechętnych Polsce mniejszości narodowych – niósł edukację, pomoc medyczną i weterynaryjną, organizował prace społeczne, kwesty, pomagał budować szkoły i ochronki.

Najtrudniejszy egzamin KOP zdał we wrześniu 1939 r., kiedy osamotniony stawiał czoło sowieckiemu agresorowi. Tak było np. na linii Słucz – Tynne, co opisał jeden ze świadków: „Porucznik Bołbott i jego żołnierze, w maskach gazowych na twarzach obsługiwali karabiny maszynowe. Zadymienie w bunkrze było mordercze, bo sowieckie czołgi celowały w otwory strzelnicze. Bunkier obłożono materiałami wybuchowymi i wysadzono w powietrze. Prawdopodobnie obrońcy leżą pod gruzami do dziś. Ich nazwisk nie dało się ustalić”.

Tu i w innych miejscach polskiej obrony Sowieci rozstrzeliwali jeńców na miejscu bądź wywozili do łagrów. Wielu zamordowali w Katyniu. Ostatnim całodniowym starciem była bitwa pod Wytycznem 1 października 1939 r.

A Henryk Minkiewicz? Po sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 r. został aresztowany przez NKWD. W obozie w Kozielsku był najwyższym rangą jeńcem, a także autorytetem i opiekunem dla młodszych stopniem kolegów. Zamordowany prawdopodobnie 9 kwietnia 1940 r. w Katyniu. Dziś spadkobiercami etosu stworzonego przez Henryka Minkiewicza Korpusu Ochrony Pogranicza są funkcjonariusze Straży Granicznej…