Okładka książki Konrada W. Tatrowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”

Niezwykły „Bieg z przeszkodami…” opisuje MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Autoportret opozycjonisty

Spore grono spotkało się na promocji książki Konrada Tatarowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”. Jej autor jest doskonale znany w środowisku akademickim i ludzi mediów, bo przez wiele lat pracował jako dziennikarz, badacz i teoretyk literatury, a potem mediów i komunikacji. Ale dla wielu był i pewnie na zawsze pozostanie człowiekiem demokratycznej opozycji.

Urodzony w Łodzi, tu skończył polonistykę na UŁ i rozpoczął dobrze zapowiadającą się karierę naukową. Równolegle Tatarowski włączył się w działalność opozycyjną. Najpierw była to naturalna, poniekąd odruchowa niezgoda na opresyjny, antydemokratyczny system PRL-u, a jej początkiem, dla niego i jego pokolenia, akcja strajkowa studentów w pamiętnym i pamiętanym Marcu’68. Także dzięki tablicy pamiątkowej na starym gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej, który to budynek tamtej wiosny był centrum studenckiej opozycji dla całej Łodzi.

„Tak” i „nie”

Ukończenie studiów, wejście w dorosłość, początek pracy wcale nie oznaczały zgody i akceptacji kłamstwa partyjnej propagandy, wszechwładzy cenzury, arbitralności decyzji we wszystkich praktycznie przejawach życia artystycznego, kulturalnego, naukowego. I w ogóle życia społeczeństwa. Sprzeciw wydawał się logiczną konsekwencją. Prawda, nie był powszechny ani konsekwentny, tym większa cześć i chwała tym, którzy potrafili i chcieli mówić i działać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami. Ci co, mówiąc słowami Norwida, „mają tak za taknie za nie”.

Bunt intelektualisty

 Konrad, Radek, bo tak nazywaliśmy go w czasie wspólnych studiów i takim też kryptonimem posłużyła się SB zakładając mu teczkę operacyjną, wcześnie dał się poznać jako ten, co się sprzeciwia. Zbierał podpisy i sam podpisywał petycje do władz, wśród nich tę wtedy najważniejszą: przeciw wpisaniu do polskiej konstytucji „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”, którą przy jednym głosie wstrzymującym się Sejm przyjął w 1976. Niedługo potem przyszło zaangażowanie w działalność KOR-u, kolportaż wydawnictw drugiego obiegu, a wreszcie „Solidarność” i wspieranie studentów w trakcie akcji strajkowej zmierzającej do rejestracji NZS-u.

W stanie wojennym Tatarowski był internowany w więzieniach w Łowiczu, Łęczycy, Kwidzynie. Przesiedział pełne dziesięć miesięcy i wobec braku perspektyw, zdecydował się na emigrację do USA. Miał to być wyjazd w jedną stronę, o czym został nie tylko poinformowany, ale też taki paszport otrzymał. Więc trudne lata, bez jakiejkolwiek stabilizacji w Los Angeles, uwieńczone jednak perspektywą stałej pracy w Rozgłośni Polskiej RWE w Monachium. Powrót do Europy, szybka nauka nowego zawodu dziennikarza, komentatora i publicysty radiowego, kolejne dziesięć lat stabilizacji. A co najważniejsze – przekonanie o ważności tego, że pozostaje wierny swoim przekonaniom i że działa dla Polski. Wiem, słuchałem go czasami, częściej mój ojciec, który znał ze słyszenia wszystkich chyba dziennikarzy Wolnej Europy, więc kiedy mówiłem mu, że Konrad Tatarowski to mój kolega, rosłem w oczach swojego taty.

Dziennikarskie rozczarowania i uniwersyteckie spełnienie

Po zakończeniu misji – przez Radio i przez Konrada – powrót do kraju próby zakorzenienia się w dziennikarstwie. Próby przeniesienia doświadczeń i metod znanych z RWE do Radia Łódź, „Dziennika Łódzkiego” nie przyniosły powodzenia. Za to powrót na uniwersytet już tak. Wykłady, doktorat i habilitacja, publikacje naukowe, książki, współpraca z ważnym w Łodzi periodykiem „Tygiel Kultury”, profesura w końcu.

Teraz dostajemy to pełne zdarzeń, emocji, wzlotów, ale i rozczarowań życie inteligenta w postaci autobiografii. Zbudowanej z różnych materiałów, łączącej wątki, zdarzenia, wspomnienia, refleksje, obserwacje. Fragmenty ubeckich dokumentów i wyimki z osobistego pamiętnika – dziennika; listy z rodzinnego archiwum i więzienne grypsy, pisane do żony i korespondencja od żony i córki; wiersze powstające w różnych okresach, kiedyś dawno publikowane, teraz z autokomentarzem; cytaty z audycji i artykułów autorskich oraz tekstów innych autorów.

Życie poskładane

Książka, w której Konrad Tatarowski opisał, a po trosze i poskładał, pozlepiał swoje życie, jest dokumentem, którego wartość ocenią i docenią zapewne zawodowi historycy, badacze mediów oraz życia codziennego w Polsce drugiej połowy XX wieku i pierwszych dwóch dekadach wieku XXI.

Nie mam wątpliwości, że autor podejmując niemały trud przedstawienia siebie i swoich losów na przestrzeni ostatniego półwiecza czynił to w przekonaniu, że tworzy materiał źródłowy. Sam będąc źródłem, uczestnikiem, świadkiem, w jakimś stopniu kreatorem, starał się wszędzie tam, gdzie to było możliwe podeprzeć swoje relacje dokumentami. Osobistymi najczęściej, jak wspomniane listy czy grypsy albo niektóre cytowane lub reprodukowane dokumenty, ale też przez siebie samego sporządzanymi charakterystykami kilku osób, z którymi siedział w więzieniu. Wartość takich notatek i zapisków z pewnością rośnie wraz z upływem czasu.

Kamień i lawina

Poza bezspornym walorem dokumentalnym książki, który wzmacniają przypisy i indeksy – osobowy i miejscowy, jest to znakomita lektura. Można ją czytać jak pamiętnik okresu dojrzewania, jak literaturę inicjacyjną, jak pamiętnik spiskowca i relacje podróżnika. Właściwie wiele jest sposobów lektury i odczytania, ale najważniejsza dla mnie jest szczerość autora w pisaniu o sobie, swoich bliskich, swoich dalszych i swoich dalekich – jeśli bowiem ktoś znalazł się książce, z pewnością był albo jest w kręgu „swoich”. O nie-swoich czasami wspomina, ale nie zawsze wymienia ich imiona czy nazwiska. I on i my wiemy, że byli, ale pamiętnik nie musi być księgą donosów. Podobnie jak nie musi, nie powinien epatować ekshibicjonizmem w wielorakim znaczeniu.

Im więcej książka znajdzie czytelników, a autor naśladowców w sposobie narracji – powściągliwej, bez rozbuchanych emocji – tym lepiej. Dla czytelników, dla historyków, dla naśladowców opowiadających swoje małe lub nie tylko małe historie. Każdy, będąc jednym z kamieni, po których przetoczyła się lawina, wpłynął na jej kształt i może dać świadectwo.

 

Książka: Konrad W. Tatarowski, „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle” opublikowana w serii „Pokolenie Solidarności” staraniem Instytutu Literatury oraz Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego; wydała ją Księgarnia Akademicka w Krakowie w 2023 roku

 

Grafika ze strony: spf.org.pl

O tym, że pisząc warto czytać – pisze MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Kto czyta, ten… błądzi

Niestety, w przypadku niektórych tekstów informacyjnych umieszczanych na portalach internetowych, wciąż stosować zasadę ograniczonego zaufania albo przekręcić znane powiedzenie. Kto czyta, ten… błądzi taki, dość nieoczywisty, wniosek można wyciągnąć z pobieżnej nawet lektury niektórych zapowiedzi kolejnej gwiazdy w Alei Gwiazd w Łodzi. Honor ten spotkał Stowarzyszenie Filmowców Polskich – organizację zrzeszającą twórców, realizatorów, aktorów – wielką, największą rzeszę ludzi zaangażowanych i działających na rzecz polskiej kinematografii.

Radość z tego faktu wyraził aktualny i długoletni prezes SFP Jacek Bromski: „To wielkie wyróżnienie, bo nasze Stowarzyszenie jako pierwsze zostało uhonorowane gwiazdą dla instytucji. Uroczystość zakończy symbolicznie obchody 55-lecia SFP, stanowiąc jednocześnie hołd dla wszystkich członków Stowarzyszenia Filmowców Polskich, którzy przez ostatnie pół wieku budowali świetność polskiego kina”.

Z tej okazji jako zapowiedź i zaproszenie na uroczystość, pojawiło się kilka (co najmniej) anonsów, m.in. na oficjalnej stronie SFP, a także w materiałach informacyjnych organizatora uroczystości, czyli Narodowego Centrum Kultury Filmowej w Łodzi. I dobrze, bo może ktoś postronny (spoza środowiska) przeczyta i czegoś się dowie.

Choć akurat w tym wypadku lepiej, żeby nie czytał. Napisane zostały bowiem m.in. takie oto słowa: Stowarzyszenie powstało w 1966 roku…” z dalszym ciągiem o tym, kto był inicjatorem utworzenia SFP i jacy wybitni twórcy działali w jego szeregach i prezesowali. W tym samym akapicie czytamy jednak ciąg dalszy, który zacytuję obszerniej: „Stowarzyszenie Filmowców Polskich powołało do życia najważniejsze instytucje filmowe, takie jak Łódzka Szkoła Filmowa, Przedsiębiorstwo Filmowe Film Polski, Wytwórnie Filmów Fabularnych w Łodzi i Wrocławiu, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, Wytwórnia Filmów Oświatowych, Łódzkie Zakłady Kopii Filmowych czy studio filmowe Se-Ma-For, budując tym samym system polskiej edukacji i produkcji filmowej, a więc i siłę polskiej kinematografii.”

Nie trzeba być filmoznawcą ani zawodowym historykiem, żeby wszystkie te „rewelacje” zakwalifikować jako jedną wielką bzdurę! Jeśli bowiem prawdziwe jest (a jest!), iż SFP powstało w 1966 roku, jakimże sposobem mogło powołać do życia wymienione przedsiębiorstwa i instytucje, z których notabene wiele już nie istnieje? Powstanie Szkoły Filmowej to rok 1948, WFF w Łodzi – 1945, Przedsiębiorstwo Państwowe (nie Filmowe!) Film Polski powołane zostało dekretem Krajowej Rady Narodowej 13 listopada 1945 (istniało do 1952), bliska łodzianom, bo nadal istniejąca WFO swoją historię może liczyć podwójnie: jako spadkobierczyni Instytutu Filmowego od 1945, jako WFO – od 1950. I tak dalej…

No i jakim trzeba być laikiem, żeby najprężniej nawet działającej organizacji społecznej dać moc powoływania instytucji państwowych?

Ciesząc się z gwiazdy dla Stowarzyszenia przestrzegam przed bałwochwalczym jego uwielbieniem, jakie pojawiło się w publikowanych materiałach informacyjnych. Przy okazji zadaję sobie pytanie, czy i kto redaguje albo chociaż czyta teksty zamieszczane na oficjalnych stronach instytucji (jak NCKF) i organizacji (SFP).

***

Od redakcji: Na dzień przed uroczystym odsłonięciem gwiazdy SFP – 12 maja 2022 roku, wzmiankowany tekst został poprawiony…

W przypadku Autora powyższej publikacji nadal jednak obowiązuje oryginalne,  nie zmodyfikowane na potrzeby tytułu, hasło – „Kto czyta, nie błądzi”, bowiem artykuł jeszcze przed ukazaniem się spowodował wyeliminowanie błędów na stronach m.in. SFP i NCKF. Jak to możliwe? Film to jednak magia…

A przy okazji, serdeczne gratulacje z okazji umieszczenia gwiazdy w łódzkiej Alei Sławy dla Stowarzyszenia Filmowców Polskich od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

 

Mieczysław Kuźmicki: Chociaż Odessie mówi się po rosyjsku, to w żadnym razie nie dostrzegłem tam prorosyjskich postaw. O czym przekonali się też ci, którzy w 2014 roku chcieli w mieście sprowokować antyukraińskie wystąpienia. Zdj.: ivasi.news/ Odessa/ FB/ dilova.com.ua/ r/ ep.pq/ h

MIECZYSŁAW KUŹMICKI wspomina Odessę: Kto wieczorem płacze, ten śmiać się będzie rankiem

 

Ukraińskie przysłowie: „Kto wieczorem płacze, ten śmiać się będzie rankiem” przyszło mi na myśl. Wiadomo dlaczego. Wiosną 2001 roku podróżowaliśmy samochodem przez Lwów na południe, w kierunku Mołdawii. Wtedy zobaczyłem obrazki dziwne, dla mnie egzotyczne. Stojące wzdłuż dróg samochody osobowe i ludzi uprawiających działki, niewielkie poletka. Najczęściej kopali ziemię szpadlami, przerzucali łopatami, ale też widziałem scenę, kiedy kilka osób, wśród nich kobiety, ciągnęło pług prowadzony przez oracza. Wtedy uwierzyłem, że niepodległa Ukraina wytrzyma, że zbuduje swoją niezależność, że determinacja i pracowitość ludzi stanie się podwalinami silnego, zamożnego państwa.

Mam świadomość, że ci pracujący ludzie robili to wyłącznie dla siebie, po prostu starali się brać sprawy w swoje ręce. Ich wysiłek może przekładał się na promil narodowego bogactwa, a może i nie. Ale nie chcieli czekać, nie liczyli na nikogo, tylko na siebie. Wtedy chyba poczułem wielką do nich sympatię, może nawet coś więcej. A potem tak się moje życie potoczyło, że przez trzynaście kolejnych lat jeździłem do Odessy na święto miasta. Bo jest miastem partnerskim Łodzi, a ja pracując w Muzeum Kinematografii organizowałem część tzw. atrakcji artystycznych, jakie nasze miasto dawało w prezencie. To zawsze były pokazy wybranych polskich filmów. Nowych, ale i archiwalnych a także dokumentów, animacji i krótkich fabuł. Z reguły nieznanych tamtejszej widowni. Filmom towarzyszyły też wystawy, często plakatów filmowych, choć nie tylko. Zwykle staraliśmy się pokazać coś ważnego dla nas, często z odwołaniami do najnowszej historii, oczywiście każdego roku odrębnego.

Początkowo jeździliśmy samochodem, bo tak łatwiej było przewieźć filmy i wystawy. Filmy wtedy jeszcze pokazywane były z taśmy 35 mm, a to znaczy, że jeden tytuł mieścił się w skrzyni ważącej ok. 20-25 kg. A ponieważ najczęściej pokazywaliśmy 5-6 tytułów plus często kilka krótkich metraży oraz jakąś wystawę – plakatów, fotografii, dokumentów – zbierało się tego sporo. Odpowiednie auto z kierowcą oraz kierowniczką wyprawy dawał Urząd Miasta Łodzi, muzeum przygotowywało filmy, a jak trzeba to i tłumaczenia oraz wystawy.

Najczęściej ja konstruowałem program pokazów i potem każdego wieczoru przedstawiałem je publiczności. Poznałem w ten sposób kilka odeskich kin (niektóre już nie istnieją!) i odeską wytwórnię filmową. Mówiono, że żaden reżyser rosyjski filmowy nie mógł uważać się za profesjonalistę, jeśli nie miał przynajmniej 3 dni zdjęciowych w Odessie. Nie muszę dodawać, jaki mogłem czuć się popularny i ilu znajomych miałem w Odessie. Nie było problemu, żeby dostać bilety do opery albo na koncert – wystarczyło wspomnieć, że jest się z miasta partnerskiego.

A spotkania na ulicach, swobodne rozmowy przy piwie albo czymś bardziej męskim, jak określali to przygodni często znajomi: „Piwo eto dla dietiej, nam nużen spirt masłogriejnyj!” – o ile dobrze cytuję. I poczucie przynależności do jednej rodziny – ludzi wolnych, mogących decydować o swoim losie.

Wtedy poznałem miasto tak, że mógłbym oprowadzać po nim wycieczki. Co zresztą zdarzyło mi się kilka razy, kiedy przyjeżdżali nowi członkowie polskiej delegacji. Zobaczyłem też, jak bardzo wszyscy mieszkańcy miasta, nazywający siebie często „odesitami”, cenią swoją odrębność. Odrębność swojego młodego, założonego dopiero w 1794 roku miasta, od wszystkiego na świecie, z Rosją na czele. Bo mimo, iż w Odessie mówi się po rosyjsku, to w żadnym razie nie dostrzegłem tam prorosyjskich postaw. O czym przekonali się też ci, którzy w 2014 roku chcieli w mieście sprowokować antyukraińskie wystąpienia. To w Odessie usłyszałem, że słowo „kacap” znaczy u nich to samo, co u nas. A także i to, że określenie „odesit” oznaczało dawnej kogoś tak przebiegłego w interesach, że mógł sprzedać śledziowe główki po rublu za sztukę, chociaż za kilogram całych śledzi na rynku płaciło się pięćdziesiąt kopiejek!

Wspominam Odessę, jaką poznałem. Krzyżujące się pod kątem prostym ulice, liczne tablice pamiątkowe poświęcone także postaciom fikcyjnym, choć jest też na budynku, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Krótko mieszkał – dokładnie dziewięć miesięcy – będąc zesłany do Rosji, szukał tu pracy w renomowanym podówczas liceum założonym przez mera miasta Armanda Richelieu. Stąd, z Odessy, podróżował lądem do Akermanu i morzem na Krym. W 210 rocznicę od założenia miasta odsłonięto pomnik naszego wieszcza, a wśród gości wydarzenia był ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski oraz Grażyna Szapołowska i Olgierd Łukaszewicz. Oboje czytali wtedy wiersze Mickiewicza. Autorem odlanej w brązie rzeźby przedstawiającej młodego poetę w dynamicznej pozie, jakby w marszu, jest ukraiński artysta Aleksandr Kniazyk.

Uczestniczyłem również w odsłonięciu tablicy i nadaniu imienia ulicy Lecha Kaczyńskiego – taki jest tam bowiem zwyczaj, że nowe tablice i pomniki odsłaniane są najczęściej w czasie święta miasta. Pomników w Odessie jest zresztą mnóstwo. Dwa ma Aleksander Puszkin, mają marynarze z pancernika Potiomkin, ale też lotnik – marzyciel Siergiej Utoczkin, gwiazda niemego kina Wiera Chołodna, aktor Leonid Utiosow (znany z filmu „Świat się śmieje”), zaś Ostap Bender, bohater powieści „12 krzeseł” Ilfa i Pietrowa, ma plac swojego imienia, a na nim pomnik krzesła. Jednego z tych słynnych dwunastu.

O Odessie można w nieskończoność mówić, pisać, wspominać. A to przecież tylko jedno z ukraińskich miast; każde z pozostałych ma odrębną historię, legendę, mitologię.  Mielibyśmy przestać o nich pamiętać?

Szcze ne wmerła Ukraina!

 

 

MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Pożytki z czytania ze zrozumieniem albo żołnierze dodatków telewizyjnych

Mam nawyk czytania wszystkiego, co przed oczami. W dodatku do popularnego łódzkiego dziennika – TV pilot nr 5 – zawierającego repertuar stacji i programów telewizyjnych emitowanych w dniach 4-10 lutego 2022 roku, widzę intrygujący tytuł: „Żołnierze Panfiłowa”.

Intrygujący, bo w dzieciństwie zaczytywałem się tłumaczoną z rosyjskiego powieścią Aleksandra Beka” Szosa Wołokołamska”. Jej treścią były dramatyczne dni bohaterskiej obrony jednego z podejść pod Moskwę, którym jesienią 1941 roku nacierali Niemcy. A jednym z bohaterów książki (i rzeczywistej obrony) był generał Iwan Panfiłow.

Zatem, czytam w notce zapowiadającej emisję filmu: „Moskwa, listopad 1941 r. Związek Radziecki przystąpił do II wojny światowej. Niemieckie wojsko podchodzi pod miasto.” Dalej jest kilka słów streszczenia fabuły. Wszystko prawda, tyle że jak w dowcipie o samochodach rozdawanych rzekomo na ulicach Moskwy: okazuje się potem, że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie samochody, a rowery, i nie rozdają, a kradną.

Zastanawiam się, czy notkę napisał jakiś domorosły filmoznawca, czy też została ona dostarczona przez dystrybutora filmu i bezmyślnie przetłumaczona. W każdym przypadku nie powinna w tej formie pojawić się w druku. Wedle obowiązującej w ZSRR narracji historycznej ten kraj od 22 czerwca 1941 roku toczył z faszystowskimi (ewentualnie hitlerowskimi) Niemcami Wielką Wojnę Ojczyźnianą. I nie przystąpił do niej, ale został zmuszony, bo niespodziewanie zaatakowany, czego skutkiem m.in. były niemieckie czołgi pod Moskwą w listopadzie tego samego roku. Za akt przystąpienia do II wojny światowej można ewentualnie uznać dzień 17 września 1939, kiedy wojska radzieckie rozpoczęły „wyzwalanie” zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy, czyli zaatakowały i zajęły połowę Polski toczącej wówczas w wojnę z Niemcami.

A wtedy, po wcześniejszych deklaracjach Anglii i Francji, była to już wojna światowa. Historycy pewnie mają ustalone poglądy na te kwestie. Mnie wkurza pisanie nieprawdy w taki sposób, jakby były to historyczne fakty.

Króciutka notatka, zastanawiam się, czy można ją uznać za zwykłe niechlujstwo i brak redakcyjnego nadzoru, czy może jest to jednak element wojny hybrydowej.  W dodatku nie mam pewności, czy takie dodatki z programem telewizyjnym nie są jakoś znormalizowane, centralnie (nawet tylko w części należącej do jednego koncernu) przygotowywane. Może więc nie tylko w Łodzi dało się przeczytać tę wersję historii II wojny światowej? (wspomniane dodatki ukazują się na terenie całego kraju – red.)

Pozostając na tej samej fali podzielę się pewną obserwacją, też związaną z wojną i okupacją. Otóż przed niewielu laty zdarzyło mi się być w Muzeum Powstania Warszawskiego. Byliśmy dość wąską grupką muzealników – można rzecz sami swoi – więc pani przewodniczka poza opowieścią wynikającą z zakresu obowiązujących informacji dzieliła się z nami spostrzeżeniami na różne tematy.

Takie muzealne ploteczki, kulisy, opowiastki o tym, czego nie widać. Opowiedziała też o największym swoim zadziwieniu, z jakim zetknęła się w ciągu wielu lat pracy.  Było to podczas oprowadzania po muzeum grupki młodzieży, zdaje się licealnej, z jakiegoś miasta spoza Warszawy.

W tym akurat wypadku można dodać, że z prowincji, bo jak powiedziano to nie miejsce zamieszkania, ile stan umysłu.Oto pod koniec zwiedzania opiekująca się uczniami pani nauczycielka zapytała o losy Pałacu Kultury w czasie wojny i okupacji niemieckiej!

Takie mamy dzieci chowanie, które potem dorastają i redagują różne notki i notatki, a także telewizyjne dodatki.

Pomnik Pękniętego Serca w Łodzi ku czci ofiar niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci

MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Jaś i Małgosia, czyli niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci ślady filmowe

Niemiecki obóz koncentracyjny dla polskich dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi od zawsze wywoływał emocje i zainteresowanie.

Jego małoletni więźniowie po raz pierwszy przywiezieni zostali w grudniu 1942 roku, zatem z początkiem nowego roku weszliśmy w 80. rocznicę początków obozu. Znakomitym wprowadzeniem w jego historię jest specjalna wkładka – dwunastostronicowy dodatek do „Dziennika Łódzkiego” z końca 2021 roku, przygotowany przez pracowników łódzkiego oddziału IPN.

W zamieszczonych tam tekstach można znaleźć, obok historii i topografii obozu, informacje o podejmowanych dotąd formach upamiętnienia więźniów, w pierwszym rzędzie monumencie „Pęknięte serce”, autorstwa Jadwigi Janus i Ludwika Mackiewicza, a także o filmie dokumentalnym Danuty Halladin Obóz na Przemysłowej i filmie fabularnym Zbigniewa Chmielewskiego Twarz anioła.

Warto więc przypomnieć, że dzieje obozu były częściej źródłem zainteresowania filmowców.

Nie tak dawno atmosferę podgrzała decyzja Facebooka o czasowym zablokowaniu prezentacji filmu dokumentalnego Obóz na Przemysłowej – poznaj nasz strach przygotowanego przez łódzki IPN. Co obszernie relacjonowały media.

Wcześniej, w 2012 roku, powstał filmowy reportaż Nie wolno się brzydko bawić. Hubert Kaszyński, socjolog z UJ, napisał o filmie: „…to historia człowieka, który mając lat 10, został osadzony w niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży przy ulicy Przemysłowej w Łodzi. W obozowym skierowaniu stwierdzono: Stanisław Sochacki pozostaje bez opieki, włóczył się i żebrze, matka w Rzeszy. Jego historię opowiada Urszula Sochacka – córka więźnia, która prowadzi wewnętrzny dialog z ojcem oraz z tymi, którzy ocaleli.” Największą wartością filmu są relacje nielicznych już byłych więźniów i więźniarek obozu.

Film w pewien sposób przenosi historię do współczesności pokazując, jak przeżycia obozowe byłych więźniów wpływają na następne pokolenia. W scenach współczesnych uczestniczą uczniowie i nauczyciele Szkoły Podstawowej nr 81 im. Bohaterskich Dzieci Łodzi, a także innych szkół. Zainteresowanie autorki (reportażystka, dziennikarka, producentka filmowa) obozem ma zresztą o wiele większy i dłuższy wymiar.

O obozie dowiedziała się po śmierci ojca w 2009 roku. Sprzątając rzeczy po nim znalazła kartkę z informacją, iż był on więziony w obozie dla dzieci.

 Zaczęła tropić temat obozu i tak trafiła do znanej już Szkoły Podstawowej nr 81, gdzie poznała Genowefę Kowalczuk, byłą więźniarkę obozu. Ze spisanych rozmów z nią oraz jej wspomnień złożyła książkę: Eee… tam, takiego obozu nie było, która ukazała się drukiem w 2019 roku.

Najbardziej (dotąd!) niezwykły obraz filmowy inspirowany obozowymi przeżyciami dzieci to Bajka o Jasiu i Małgosi, w konwencji kukiełkowej, którego autor Daniel Zagórski stworzył absolutnie osobny i osobisty, w pełni autorski obraz. Inspirowany znaną baśnią braci Grimm „twórczo” zaadaptowaną przez nazistowskich następców. Dwoje dzieci trafia do zamkniętej przestrzeni, z barakami, parkanem, strażniczymi wieżyczkami, oślepiającymi reflektorami. Nadzorcy o ptasich dziobach, w mundurach, na których da się rozpoznać hitlerowskie insygnia. I dzieci: drewniane marionetki z twarzami, które są autentycznymi fotografiami bezimiennych więźniów z obozowej dokumentacji.

W obozie dzieci pracują: dziewczynki szyją, chłopcy naprawiają jakieś części żołnierskiego ekwipunku, ciągną ciężki walec. Niektóre są zamykane w pomieszczeniu, gdzie ich ciała zostają oplątywane w kokony przez monstrualne ćmy. Tak zawinięte wywożone gdzieś na wózku. Alegoria zniemczenia? Czy może tak autor pokazał ich wyzysk, wysysanie z nich sił i życia?

Obraz filmowy niejednoznaczny w wymowie, fascynujący w oglądaniu; wędrówka przez kręgi zwyrodniałego świata. Inspirowany dziejami rzeczywistego obozu, o czym autor informuje na końcu. Film powstał w 2012 roku, pokazano go na kilkudziesięciu festiwalach w Polsce i na świecie, można i trzeba go obejrzeć, bo jest dostępny w sieci.