Zastanawiamy się, ale rzadko o tym piszemy – MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Co autor miał na myśli?

W moich szkolnych latach interpretacja utworu literackiego, najczęściej wiersza, często sprowadzała się do rozważań: „Co poeta miał na myśli?”. Na szczęście szybko ten sposób analizy i interpretacji został zakwestionowany, a nawet obśmiany. Już bowiem w szkole średniej dowiedziałem się, że o tym co poeta myślał pisząc wiersz wie tylko sam poeta, a najpewniej Pan Bóg, który wie wszystko.

 Zważywszy, że większość poetów przerabianych (jak się wtedy zwykło mówić) w szkołach już nie żyła, szybko doszliśmy do wniosku, że nie należy wykluczyć myślenia w czasie aktu twórczego o przysłowiowej d. Maryni ewentualnie Maryli, co jednemu z Poetów najpewniej się zdarzało. Choć oczywiście, i na szczęście, zdarzały się wyjątki potwierdzające słuszność czytania literatury w zgodzie z metodą co autor miał na myśli.

NFR czy NRF (RFN)?

Stanisław Lem opublikował, w czasach PRL-u naturalnie, opowiadanie, w którym pojawia się domniemanie o istnieniu w głębiach kosmosu, pośród wielu zamieszkałych planet, także takiej, której mieszkańcy osiągnęli najwyższy poziom. Pod każdym względem: cywilizacyjnym, społecznym, ekonomicznym. Jakoż okazało się, że istnieje taka planeta. W przeciwieństwie do zwykłych, kulistych, ma kształt regularnej bryły o sześciu ścianach. A na krawędziach literki NFR, skrót oznaczający, iż jest to rzeczywiście ta wyjątkowa planeta, która osiągnęła Najwyższą Fazę Rozwoju.

Nie muszę dodawać, jak szybko odkryto, iż litery oznaczające skrót wskazujący na stopień rozwoju planety przypominają skrót nazwy pewnego państwa. Ideologicznie nam obcego, ale jakże podziwianego. NRF (RFN) – Niemiecka Republika Federalna (Republika Federalna Niemiec), jedno z dwóch państw niemieckich, jakie istniały przez wiele powojennych lat. Drugim była Niemiecka Republika Demokratyczna – NRD, bliski nasz sąsiad, przyjaciel, sojusznik w ramach Układu Warszawskiego i Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej (RWPG).

Dla większości jednak szczytem luksusu, dobrobytu, cywilizacyjnych osiągnięć, wolności, po prostu najzwyklejszych tęsknot za lepszym życiem, pozostawała jednak NRF. Choć obca, pełna odwetowców, ziomkostw i podżegaczy wojennych, za to wabiąca wszelkimi dobrami, nie tylko luksusowymi. Doskonale więc rozumieliśmy, jakie oko puścił do czytelników Lem i bardzo nas cieszyło, że tak samo postrzegamy świat. No i czytamy to co napisał zgodnie z jego intencjami. Społeczna szkodliwość interpretacji literatury w kategorii co autor miał na myśli jest znikoma. Ale na  odrębnym etapie interpretacji, w każdym razie w odniesieniu do innych, pozaliterackich wytworów ludzkiego ducha, już tak.

Pomroczność poetycka

Pamiętam z licznych szkoleń, narad, nawet zwykłych sytuacji zawierania umów, kiedy okazywało się, że prawo – tak jak je zapisano w artykułach, paragrafach, w ustawach – wcale nie musi znaczyć tego, co zapisano. Zawsze, kiedy zapisy dostawali do interpretacji uczeni w prawie okazywało się, że czarne wcale nie musi być czarne. Okazywało się też, że trzeba brać pod uwagę coś tak kuriozalnie brzmiącego, nieprecyzyjnego, w dodatku kojarzącego się z owym „co autor miał na myśli”, jak intencje ustawodawcy. Oraz żebyśmy my, prawni laicy, nie próbowali rozumieć prawa zgodnie z zapisem. Od tego są specjaliści. Oczywiście wysoko płatni, przy czym utarło się, że im więcej dostawali, tym byli lepsi.

O czym przekonujemy się na każdym etapie dziejów najnowszych. Mało kto pewnie pamięta słynną „falandyzację” prawa, ale o „pomroczności jasnej” każdy musiał słyszeć. Mogłoby się wydawać, że szczęśliwie osiągnęliśmy, jako społeczeństwo i państwo, wyższą fazę rozwoju (choć jeszcze nie NFR!), więc nie z nami te prymitywne numerki.

Ale nie! Choć żyjemy w państwie prawa, co z lubością podkreślają na każdym miejscu i o każdej porze politycy różnych opcji, to okazuje się, że jednak interpretacja jest najważniejsza. Prawo, owszem, tak. Tak jak rozumiemy (i stosujemy!) je my. Czyli de facto oni. Póki co, bo MY jesteśmy w pamiętaniu wierni.

 

 

Fotomontaż ze strony PCh24.pl - Polonia Christiana

Filmowe życie ministry – MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Tańcząca z lekturami

W mediach pokazała się rozmowa z Barbarą Nowacką, prezentowaną w roli ministra lub ministry edukacji. Pierwsze skojarzenie, jakie automatycznie niemal się nasuwa, kieruje w stronę filmu o ponętnym tytule „Pani mister tańczy”, nakręconego w 1937 roku przez Juliusza Gardana. Tytułowa pani minister z tamtego obrazu ma siostrę bliźniaczkę, aktorkę kabaretową. Jej sceniczne popisy i popularność oczywiście idą na konto poważnej pani minister stojącej na czele Ministerstwa Ochrony Moralności Publicznej.  

 Obie role odtwarzała gwiazda przedwojennego polskiego kina, kabaretu i estrady, Tola Mankiewiczówna. Jej filmowe perypetie oczywiście dobrze się skończyły, wyjaśniły się też nieporozumienia wywołane podobieństwem sióstr zajmujących tak różne pozycje w zawodowej hierarchii. Wystarczyły niespełna dwie godziny filmowego seansu. 

 To dygresja, ale bardzo na czasie. Zastanawiam się bowiem, ile trzeba będzie czekać na odkręcenie tego, co proponuje aktualna pani minister. Nie od spraw moralności, ale oświecenia, czyli edukacji. A także komu? czemu? potrzebne są proponowane, a właściwie już zadekretowane zmiany, choćby w liście lektur, jakie młodzież powinna w czasie lat nauki poznać. Wiem, to temat rzeka. Sam przeżyłem wiele różnych zmian, pamiętam też, co zwykł powtarzać studentom jeden z wykładowców, kiedy jeszcze byłem na pierwszym roku polonistyki. Otóż mówił on, jeszcze przed Marcem 68, że żadna reforma edukacji w Polsce nie trwała dłużej niż pięć lat. I nawet jeśli z dzisiejszej perspektywy gołym okiem widać, że okresy te bywają dłuższe, to z reguły nie przekraczają dwóch kolejnych kadencji sejmowej większości. Czyli lat ośmiu.  

 Stąd u każdego z jakim takim doświadczeniem życiowym i dostatecznie długą perspektywą musi pojawić się zaskoczenie (?): po co to wszystko, jeśli za niewiele lat wahadło wychyli się w drugą stronę albo zwyczajnie powróci do stanu sprzed aktualnej reformy. Zastanawiam się zwłaszcza, dlaczego nagle Jarosław Marek Rymkiewicz, poeta wybitny, hołubiony i popularyzowany a także honorowany przez środowisko „Gazety Wyborczej” – jest przecież laureatem Nagrody Literackiej Nike w 2003 za tomik poezji „Zachód słońca w Milanówku”, stał się „niejakim Rymkiewiczem”. Dla którego wstęp na listy lektur polecanych młodzieży został wzbroniony. Jest on bowiem „poetą sekty smoleńskiej” – jak można wyczytać z wypowiedzi aktualnej „pani ministry”. Cokolwiek to znaczy. Bo np. jeśli wszystko, co napisał po katastrofie smoleńskiej jest zaliczane do „poezji sekty smoleńskiej”, a w związku z tym dla wszystkich innych (nie-smoleńskich) sekciarzy jest be, to może wystarczyło zostawić wybór jego wierszy sprzed 10 kwietnia 2010 roku? Gdyby oczywiście była wola…  

 Tu jeszcze jedna dygresja. Jestem sporo od „pani ministry” starszy i pamiętam, jak omijano w PRL-u cenzorski zapis na Miłosza, przynajmniej w jakiejś części. Nie drukowano jego nowych wierszy, które pisał na emigracji, ale przedwojenne, a nawet te z tomu „Ocalenie” (Warszawa 1945) można była znaleźć w różnych antologiach. Kto chciał, a jeszcze trafił na dobrego polonistę, mógł je czytać. Podobnie zresztą uważa niejaka pani Nowacka: „To, że kogoś nie ma na liście lektur, nie znaczy, że go nie można czytać.” Bo z listy lektur wyrzucono nie tylko Jarosława Marka Rymkiewicza, jeśli więc tylko jemu poświęcam miejsce, to z przyczyn poniekąd patriotycznych. Mógłbym dodać: lokalno-patriotycznych dla jego wyjątkowych łódzkich konotacji. Bo to Łódź była dla niego miejscem nauki i pierwszych dokonań artystycznych. Tu zdał maturę, a następnie ukończył polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie też czas pewien pracował jako asystent. Wchodził w skład zespołu redakcyjnego tygodnika „Odgłosy”, był też, krótko wprawdzie, kierownikiem literackim Teatru Ziemi Łódzkiej. Debiutował jako poeta tomikiem „Konwencje”, opublikowanym przez Wydawnictwo Łódzkie w 1957. Ta sama oficyna wydała jego drugi tom poezji „Człowiek z głową jastrzębia” (1960) oraz dramaty: „Król Mięsopust” i „Porwanie Europy” w jednym tomie w 1977 roku. Wreszcie w Łodzi został laureatem Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima w 2015 roku.  

 Nic dodać, poza tym, że najczęściej o tym, co młodzież powinna czytać, a przynajmniej wiedzieć o ważnych, znaczących osobach i dziełach, z reguły decyduje ktoś: rodzic, nauczyciel, wychowawca, wykładowca, profesor, nad którymi jednak są ministrowie i ministry. Wyznaczają kierunki, opracowują programy, wskazują nazwiska, tytuły warte poznania albo skazane na niebyt. Dlatego jeśli się o nich – autorach i dziełach – nie mówi, nie ma ich w programie ani na liście lektur, to jakby ich nie było. I nie trzeba wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, że większość z tych, co dziś chodzą do szkół, nigdy do raz „przerobionych”, a tym bardziej „nieprzerobionych” lektur nie wróci. Niezależnie od okoliczności, od takich czy innych decyzji administracyjnych, jedna kwestia nie ulega wątpliwości. Rymkiewicz ma swoje miejsce w kanonie polskiej literatury jako wybitny poeta, prozaik, eseista, dramaturg, tłumacz, znawca twórczości polskich romantyków z Mickiewiczem na czele.  

 Pani ministra zaś – językoznawcy formę tę wywodzą od łacińskiego słowa minister, które oznacza sługę, pomocnika – doskonale znalazła się w roli posłusznej wykonawczyni politycznych poleceń. Na pewno nie jest to rola warta pamięci następnych pokoleń. 

  

MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Budujemy mosty… z dziurą (po Wehrmachcie)

„Mosty muzyczne” – pod takim szczytnym hasłem krótkie tournee artystyczne w Polsce (Łódź, Wrocław) odbyła orkiestra symfoniczna z niemieckiego miasta Chemnitz. Koncert w Filharmonii Łódzkiej (11 czerwca) był w szczególny sposób dedykowany naszemu miastu, które od dokładnie półwiecza jest miastem partnerskim Chemnitz. Choć wtedy, kiedy partnerstwo się rodziło, nazywało się Karl-Marx-Stadt (tak w latach 1953–1990) i znajdowało się w nieistniejącym już państwie – Niemieckiej Republice Demokratycznej.

Przypominam trochę historii, bo tak jakoś się układa, że niezależnie od sztuki, jak najlepszych chęci i intencji, przeszłość, choćby nie wiem jak przykryta, wylezie. Nawiasem mówiąc dziś Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina formalnie nie jest instytucją samorządu miejskiego, więc oczywiście nie tylko prezydent miasta, ale nikt z prominentnych miejskich urzędników wydarzenia obecnością swą nie zaszczycił, spuszczając ten splendor na personę w randze wicedyrektora wydziału urzędu miasta. W ten sposób sami sobie strzelili w stopę, a przede wszystkim stracili szansę wysłuchania jednego z najlepszych koncertów. Choć wątpię, czy dla kogoś z tego akurat kręgu ma to znaczenie.

Muzycy Robert-Schumann-Philharmonie, założonej w 1833 roku, zaprezentowali się bowiem znakomicie. Specjalnie dla łódzkiej publiczności przypomnieli dwie kompozycje twórców łódzkich, o których miasto pamięta i którymi się szczyci. Wykonano więc Uwerturę na orkiestrę symfoniczną Grażyny Bacewicz a także Symfonię nr 3 (Symfonię koncertującą) Aleksandra Tansmana. Clou programu stanowiła V Symfonia Antona Brucknera. Wielką orkiestrą, z którą wystąpił także (w utworze Tansmama) Faure Quartett, dyrygował młody, energiczny, pewny siebie, po prostu w całości oddany muzyce, Elias Grandy. Koncert był wydarzeniem nie tylko dlatego, że niezbyt często gościmy, w Łodzi zwłaszcza, tej klasy muzyków, ale też z uwagi na zaprezentowany repertuar przypominający nam naszych twórców, których do swojego repertuaru włączyli niemieccy muzycy.

I wszystko naprawdę pięknie, by nie rzec wspaniale wyglądało i brzmiało, co najwazniejsze, gdyby nie pewien szczególik, w dodatku bez wpływu na jakość koncertu. Ale skoro się pojawił, to teraz o tym, co mnie zbulwersowało. Niemieccy goście przygotowali nie tylko wspaniały repertuar, ale też wydrukowali program opisujący dokładnie i ze szczegółami wykonywane utworzy oraz ich twórców.

Program starannie opracowany dwujęzyczny polsko-niemiecki bez błędów językowych w polskiej wersji (co czasami się zdarza, mimo najlepszych chęci). I w tym programie w życiorysie Grażyny Bacewicz, napisano: „Jednym z najpopularniejszych i najbardziej porywających utworów Bacewicz jest krótka, trwająca  niecałe sześć minut uwertura, którą napisała w 1943 roku, gdy Polska była jeszcze pod okupacją niemieckiego Wehrmachtu.” Specjalnie podkreśliłem ów fragment, bo nie mogę wyjść z podziwu, co jeszcze można napisać będąc Niemcem o niemieckiej okupacji Polski. Słyszałem już, najczęściej zresztą, o wstrętnych nazistach, co najechali, podbili i okupowali nasz kraj. O zbrodniczej Trzeciej Rzeszy. Ale Wehrmacht jako okupant? W 1943 roku trwały przecież uporczywe boje na wschodzie między Rzeszą a ZSRR – kto więc je prowadził, jeśli Wehrmacht zajęty był okupowaniem Polski?

Cóż, pastwienie się nad ignorancją? czy złą wolą?  a może dobrą, bo jednak wspomniano o „niemieckim Wehrmachcie” do niczego nie prowadzi. Po prostu zwracam uwagę na jeszcze jedną odsłonę czy raczej próbę odsunięcia od Niemiec, a przede wszystkim od niemieckiego społeczeństwa, jakiejkolwiek odpowiedzialności za przeszłość. Była okupacja Polski? No była, ale odpowiada za nią nieistniejąca już formacja wojskowa, więc ewentualne żale (a zwłaszcza żądania odszkodowań) kierujcie gdzieś tam w przeszłość. Nawet nie na Berdyczów, bo tam jednak listy dochodziły. Ale to zupełnie inna przeszłość.

 

Okładka książki Konrada W. Tatrowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”

Niezwykły „Bieg z przeszkodami…” opisuje MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Autoportret opozycjonisty

Spore grono spotkało się na promocji książki Konrada Tatarowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”. Jej autor jest doskonale znany w środowisku akademickim i ludzi mediów, bo przez wiele lat pracował jako dziennikarz, badacz i teoretyk literatury, a potem mediów i komunikacji. Ale dla wielu był i pewnie na zawsze pozostanie człowiekiem demokratycznej opozycji.

Urodzony w Łodzi, tu skończył polonistykę na UŁ i rozpoczął dobrze zapowiadającą się karierę naukową. Równolegle Tatarowski włączył się w działalność opozycyjną. Najpierw była to naturalna, poniekąd odruchowa niezgoda na opresyjny, antydemokratyczny system PRL-u, a jej początkiem, dla niego i jego pokolenia, akcja strajkowa studentów w pamiętnym i pamiętanym Marcu’68. Także dzięki tablicy pamiątkowej na starym gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej, który to budynek tamtej wiosny był centrum studenckiej opozycji dla całej Łodzi.

„Tak” i „nie”

Ukończenie studiów, wejście w dorosłość, początek pracy wcale nie oznaczały zgody i akceptacji kłamstwa partyjnej propagandy, wszechwładzy cenzury, arbitralności decyzji we wszystkich praktycznie przejawach życia artystycznego, kulturalnego, naukowego. I w ogóle życia społeczeństwa. Sprzeciw wydawał się logiczną konsekwencją. Prawda, nie był powszechny ani konsekwentny, tym większa cześć i chwała tym, którzy potrafili i chcieli mówić i działać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami. Ci co, mówiąc słowami Norwida, „mają tak za taknie za nie”.

Bunt intelektualisty

 Konrad, Radek, bo tak nazywaliśmy go w czasie wspólnych studiów i takim też kryptonimem posłużyła się SB zakładając mu teczkę operacyjną, wcześnie dał się poznać jako ten, co się sprzeciwia. Zbierał podpisy i sam podpisywał petycje do władz, wśród nich tę wtedy najważniejszą: przeciw wpisaniu do polskiej konstytucji „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”, którą przy jednym głosie wstrzymującym się Sejm przyjął w 1976. Niedługo potem przyszło zaangażowanie w działalność KOR-u, kolportaż wydawnictw drugiego obiegu, a wreszcie „Solidarność” i wspieranie studentów w trakcie akcji strajkowej zmierzającej do rejestracji NZS-u.

W stanie wojennym Tatarowski był internowany w więzieniach w Łowiczu, Łęczycy, Kwidzynie. Przesiedział pełne dziesięć miesięcy i wobec braku perspektyw, zdecydował się na emigrację do USA. Miał to być wyjazd w jedną stronę, o czym został nie tylko poinformowany, ale też taki paszport otrzymał. Więc trudne lata, bez jakiejkolwiek stabilizacji w Los Angeles, uwieńczone jednak perspektywą stałej pracy w Rozgłośni Polskiej RWE w Monachium. Powrót do Europy, szybka nauka nowego zawodu dziennikarza, komentatora i publicysty radiowego, kolejne dziesięć lat stabilizacji. A co najważniejsze – przekonanie o ważności tego, że pozostaje wierny swoim przekonaniom i że działa dla Polski. Wiem, słuchałem go czasami, częściej mój ojciec, który znał ze słyszenia wszystkich chyba dziennikarzy Wolnej Europy, więc kiedy mówiłem mu, że Konrad Tatarowski to mój kolega, rosłem w oczach swojego taty.

Dziennikarskie rozczarowania i uniwersyteckie spełnienie

Po zakończeniu misji – przez Radio i przez Konrada – powrót do kraju próby zakorzenienia się w dziennikarstwie. Próby przeniesienia doświadczeń i metod znanych z RWE do Radia Łódź, „Dziennika Łódzkiego” nie przyniosły powodzenia. Za to powrót na uniwersytet już tak. Wykłady, doktorat i habilitacja, publikacje naukowe, książki, współpraca z ważnym w Łodzi periodykiem „Tygiel Kultury”, profesura w końcu.

Teraz dostajemy to pełne zdarzeń, emocji, wzlotów, ale i rozczarowań życie inteligenta w postaci autobiografii. Zbudowanej z różnych materiałów, łączącej wątki, zdarzenia, wspomnienia, refleksje, obserwacje. Fragmenty ubeckich dokumentów i wyimki z osobistego pamiętnika – dziennika; listy z rodzinnego archiwum i więzienne grypsy, pisane do żony i korespondencja od żony i córki; wiersze powstające w różnych okresach, kiedyś dawno publikowane, teraz z autokomentarzem; cytaty z audycji i artykułów autorskich oraz tekstów innych autorów.

Życie poskładane

Książka, w której Konrad Tatarowski opisał, a po trosze i poskładał, pozlepiał swoje życie, jest dokumentem, którego wartość ocenią i docenią zapewne zawodowi historycy, badacze mediów oraz życia codziennego w Polsce drugiej połowy XX wieku i pierwszych dwóch dekadach wieku XXI.

Nie mam wątpliwości, że autor podejmując niemały trud przedstawienia siebie i swoich losów na przestrzeni ostatniego półwiecza czynił to w przekonaniu, że tworzy materiał źródłowy. Sam będąc źródłem, uczestnikiem, świadkiem, w jakimś stopniu kreatorem, starał się wszędzie tam, gdzie to było możliwe podeprzeć swoje relacje dokumentami. Osobistymi najczęściej, jak wspomniane listy czy grypsy albo niektóre cytowane lub reprodukowane dokumenty, ale też przez siebie samego sporządzanymi charakterystykami kilku osób, z którymi siedział w więzieniu. Wartość takich notatek i zapisków z pewnością rośnie wraz z upływem czasu.

Kamień i lawina

Poza bezspornym walorem dokumentalnym książki, który wzmacniają przypisy i indeksy – osobowy i miejscowy, jest to znakomita lektura. Można ją czytać jak pamiętnik okresu dojrzewania, jak literaturę inicjacyjną, jak pamiętnik spiskowca i relacje podróżnika. Właściwie wiele jest sposobów lektury i odczytania, ale najważniejsza dla mnie jest szczerość autora w pisaniu o sobie, swoich bliskich, swoich dalszych i swoich dalekich – jeśli bowiem ktoś znalazł się książce, z pewnością był albo jest w kręgu „swoich”. O nie-swoich czasami wspomina, ale nie zawsze wymienia ich imiona czy nazwiska. I on i my wiemy, że byli, ale pamiętnik nie musi być księgą donosów. Podobnie jak nie musi, nie powinien epatować ekshibicjonizmem w wielorakim znaczeniu.

Im więcej książka znajdzie czytelników, a autor naśladowców w sposobie narracji – powściągliwej, bez rozbuchanych emocji – tym lepiej. Dla czytelników, dla historyków, dla naśladowców opowiadających swoje małe lub nie tylko małe historie. Każdy, będąc jednym z kamieni, po których przetoczyła się lawina, wpłynął na jej kształt i może dać świadectwo.

 

Książka: Konrad W. Tatarowski, „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle” opublikowana w serii „Pokolenie Solidarności” staraniem Instytutu Literatury oraz Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego; wydała ją Księgarnia Akademicka w Krakowie w 2023 roku

 

Grafika ze strony: spf.org.pl

O tym, że pisząc warto czytać – pisze MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Kto czyta, ten… błądzi

Niestety, w przypadku niektórych tekstów informacyjnych umieszczanych na portalach internetowych, wciąż stosować zasadę ograniczonego zaufania albo przekręcić znane powiedzenie. Kto czyta, ten… błądzi taki, dość nieoczywisty, wniosek można wyciągnąć z pobieżnej nawet lektury niektórych zapowiedzi kolejnej gwiazdy w Alei Gwiazd w Łodzi. Honor ten spotkał Stowarzyszenie Filmowców Polskich – organizację zrzeszającą twórców, realizatorów, aktorów – wielką, największą rzeszę ludzi zaangażowanych i działających na rzecz polskiej kinematografii.

Radość z tego faktu wyraził aktualny i długoletni prezes SFP Jacek Bromski: „To wielkie wyróżnienie, bo nasze Stowarzyszenie jako pierwsze zostało uhonorowane gwiazdą dla instytucji. Uroczystość zakończy symbolicznie obchody 55-lecia SFP, stanowiąc jednocześnie hołd dla wszystkich członków Stowarzyszenia Filmowców Polskich, którzy przez ostatnie pół wieku budowali świetność polskiego kina”.

Z tej okazji jako zapowiedź i zaproszenie na uroczystość, pojawiło się kilka (co najmniej) anonsów, m.in. na oficjalnej stronie SFP, a także w materiałach informacyjnych organizatora uroczystości, czyli Narodowego Centrum Kultury Filmowej w Łodzi. I dobrze, bo może ktoś postronny (spoza środowiska) przeczyta i czegoś się dowie.

Choć akurat w tym wypadku lepiej, żeby nie czytał. Napisane zostały bowiem m.in. takie oto słowa: Stowarzyszenie powstało w 1966 roku…” z dalszym ciągiem o tym, kto był inicjatorem utworzenia SFP i jacy wybitni twórcy działali w jego szeregach i prezesowali. W tym samym akapicie czytamy jednak ciąg dalszy, który zacytuję obszerniej: „Stowarzyszenie Filmowców Polskich powołało do życia najważniejsze instytucje filmowe, takie jak Łódzka Szkoła Filmowa, Przedsiębiorstwo Filmowe Film Polski, Wytwórnie Filmów Fabularnych w Łodzi i Wrocławiu, Wytwórnia Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, Wytwórnia Filmów Oświatowych, Łódzkie Zakłady Kopii Filmowych czy studio filmowe Se-Ma-For, budując tym samym system polskiej edukacji i produkcji filmowej, a więc i siłę polskiej kinematografii.”

Nie trzeba być filmoznawcą ani zawodowym historykiem, żeby wszystkie te „rewelacje” zakwalifikować jako jedną wielką bzdurę! Jeśli bowiem prawdziwe jest (a jest!), iż SFP powstało w 1966 roku, jakimże sposobem mogło powołać do życia wymienione przedsiębiorstwa i instytucje, z których notabene wiele już nie istnieje? Powstanie Szkoły Filmowej to rok 1948, WFF w Łodzi – 1945, Przedsiębiorstwo Państwowe (nie Filmowe!) Film Polski powołane zostało dekretem Krajowej Rady Narodowej 13 listopada 1945 (istniało do 1952), bliska łodzianom, bo nadal istniejąca WFO swoją historię może liczyć podwójnie: jako spadkobierczyni Instytutu Filmowego od 1945, jako WFO – od 1950. I tak dalej…

No i jakim trzeba być laikiem, żeby najprężniej nawet działającej organizacji społecznej dać moc powoływania instytucji państwowych?

Ciesząc się z gwiazdy dla Stowarzyszenia przestrzegam przed bałwochwalczym jego uwielbieniem, jakie pojawiło się w publikowanych materiałach informacyjnych. Przy okazji zadaję sobie pytanie, czy i kto redaguje albo chociaż czyta teksty zamieszczane na oficjalnych stronach instytucji (jak NCKF) i organizacji (SFP).

***

Od redakcji: Na dzień przed uroczystym odsłonięciem gwiazdy SFP – 12 maja 2022 roku, wzmiankowany tekst został poprawiony…

W przypadku Autora powyższej publikacji nadal jednak obowiązuje oryginalne,  nie zmodyfikowane na potrzeby tytułu, hasło – „Kto czyta, nie błądzi”, bowiem artykuł jeszcze przed ukazaniem się spowodował wyeliminowanie błędów na stronach m.in. SFP i NCKF. Jak to możliwe? Film to jednak magia…

A przy okazji, serdeczne gratulacje z okazji umieszczenia gwiazdy w łódzkiej Alei Sławy dla Stowarzyszenia Filmowców Polskich od Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

 

Mieczysław Kuźmicki: Chociaż Odessie mówi się po rosyjsku, to w żadnym razie nie dostrzegłem tam prorosyjskich postaw. O czym przekonali się też ci, którzy w 2014 roku chcieli w mieście sprowokować antyukraińskie wystąpienia. Zdj.: ivasi.news/ Odessa/ FB/ dilova.com.ua/ r/ ep.pq/ h

MIECZYSŁAW KUŹMICKI wspomina Odessę: Kto wieczorem płacze, ten śmiać się będzie rankiem

 

Ukraińskie przysłowie: „Kto wieczorem płacze, ten śmiać się będzie rankiem” przyszło mi na myśl. Wiadomo dlaczego. Wiosną 2001 roku podróżowaliśmy samochodem przez Lwów na południe, w kierunku Mołdawii. Wtedy zobaczyłem obrazki dziwne, dla mnie egzotyczne. Stojące wzdłuż dróg samochody osobowe i ludzi uprawiających działki, niewielkie poletka. Najczęściej kopali ziemię szpadlami, przerzucali łopatami, ale też widziałem scenę, kiedy kilka osób, wśród nich kobiety, ciągnęło pług prowadzony przez oracza. Wtedy uwierzyłem, że niepodległa Ukraina wytrzyma, że zbuduje swoją niezależność, że determinacja i pracowitość ludzi stanie się podwalinami silnego, zamożnego państwa.

Mam świadomość, że ci pracujący ludzie robili to wyłącznie dla siebie, po prostu starali się brać sprawy w swoje ręce. Ich wysiłek może przekładał się na promil narodowego bogactwa, a może i nie. Ale nie chcieli czekać, nie liczyli na nikogo, tylko na siebie. Wtedy chyba poczułem wielką do nich sympatię, może nawet coś więcej. A potem tak się moje życie potoczyło, że przez trzynaście kolejnych lat jeździłem do Odessy na święto miasta. Bo jest miastem partnerskim Łodzi, a ja pracując w Muzeum Kinematografii organizowałem część tzw. atrakcji artystycznych, jakie nasze miasto dawało w prezencie. To zawsze były pokazy wybranych polskich filmów. Nowych, ale i archiwalnych a także dokumentów, animacji i krótkich fabuł. Z reguły nieznanych tamtejszej widowni. Filmom towarzyszyły też wystawy, często plakatów filmowych, choć nie tylko. Zwykle staraliśmy się pokazać coś ważnego dla nas, często z odwołaniami do najnowszej historii, oczywiście każdego roku odrębnego.

Początkowo jeździliśmy samochodem, bo tak łatwiej było przewieźć filmy i wystawy. Filmy wtedy jeszcze pokazywane były z taśmy 35 mm, a to znaczy, że jeden tytuł mieścił się w skrzyni ważącej ok. 20-25 kg. A ponieważ najczęściej pokazywaliśmy 5-6 tytułów plus często kilka krótkich metraży oraz jakąś wystawę – plakatów, fotografii, dokumentów – zbierało się tego sporo. Odpowiednie auto z kierowcą oraz kierowniczką wyprawy dawał Urząd Miasta Łodzi, muzeum przygotowywało filmy, a jak trzeba to i tłumaczenia oraz wystawy.

Najczęściej ja konstruowałem program pokazów i potem każdego wieczoru przedstawiałem je publiczności. Poznałem w ten sposób kilka odeskich kin (niektóre już nie istnieją!) i odeską wytwórnię filmową. Mówiono, że żaden reżyser rosyjski filmowy nie mógł uważać się za profesjonalistę, jeśli nie miał przynajmniej 3 dni zdjęciowych w Odessie. Nie muszę dodawać, jaki mogłem czuć się popularny i ilu znajomych miałem w Odessie. Nie było problemu, żeby dostać bilety do opery albo na koncert – wystarczyło wspomnieć, że jest się z miasta partnerskiego.

A spotkania na ulicach, swobodne rozmowy przy piwie albo czymś bardziej męskim, jak określali to przygodni często znajomi: „Piwo eto dla dietiej, nam nużen spirt masłogriejnyj!” – o ile dobrze cytuję. I poczucie przynależności do jednej rodziny – ludzi wolnych, mogących decydować o swoim losie.

Wtedy poznałem miasto tak, że mógłbym oprowadzać po nim wycieczki. Co zresztą zdarzyło mi się kilka razy, kiedy przyjeżdżali nowi członkowie polskiej delegacji. Zobaczyłem też, jak bardzo wszyscy mieszkańcy miasta, nazywający siebie często „odesitami”, cenią swoją odrębność. Odrębność swojego młodego, założonego dopiero w 1794 roku miasta, od wszystkiego na świecie, z Rosją na czele. Bo mimo, iż w Odessie mówi się po rosyjsku, to w żadnym razie nie dostrzegłem tam prorosyjskich postaw. O czym przekonali się też ci, którzy w 2014 roku chcieli w mieście sprowokować antyukraińskie wystąpienia. To w Odessie usłyszałem, że słowo „kacap” znaczy u nich to samo, co u nas. A także i to, że określenie „odesit” oznaczało dawnej kogoś tak przebiegłego w interesach, że mógł sprzedać śledziowe główki po rublu za sztukę, chociaż za kilogram całych śledzi na rynku płaciło się pięćdziesiąt kopiejek!

Wspominam Odessę, jaką poznałem. Krzyżujące się pod kątem prostym ulice, liczne tablice pamiątkowe poświęcone także postaciom fikcyjnym, choć jest też na budynku, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Krótko mieszkał – dokładnie dziewięć miesięcy – będąc zesłany do Rosji, szukał tu pracy w renomowanym podówczas liceum założonym przez mera miasta Armanda Richelieu. Stąd, z Odessy, podróżował lądem do Akermanu i morzem na Krym. W 210 rocznicę od założenia miasta odsłonięto pomnik naszego wieszcza, a wśród gości wydarzenia był ówczesny minister kultury Waldemar Dąbrowski oraz Grażyna Szapołowska i Olgierd Łukaszewicz. Oboje czytali wtedy wiersze Mickiewicza. Autorem odlanej w brązie rzeźby przedstawiającej młodego poetę w dynamicznej pozie, jakby w marszu, jest ukraiński artysta Aleksandr Kniazyk.

Uczestniczyłem również w odsłonięciu tablicy i nadaniu imienia ulicy Lecha Kaczyńskiego – taki jest tam bowiem zwyczaj, że nowe tablice i pomniki odsłaniane są najczęściej w czasie święta miasta. Pomników w Odessie jest zresztą mnóstwo. Dwa ma Aleksander Puszkin, mają marynarze z pancernika Potiomkin, ale też lotnik – marzyciel Siergiej Utoczkin, gwiazda niemego kina Wiera Chołodna, aktor Leonid Utiosow (znany z filmu „Świat się śmieje”), zaś Ostap Bender, bohater powieści „12 krzeseł” Ilfa i Pietrowa, ma plac swojego imienia, a na nim pomnik krzesła. Jednego z tych słynnych dwunastu.

O Odessie można w nieskończoność mówić, pisać, wspominać. A to przecież tylko jedno z ukraińskich miast; każde z pozostałych ma odrębną historię, legendę, mitologię.  Mielibyśmy przestać o nich pamiętać?

Szcze ne wmerła Ukraina!

 

 

MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Pożytki z czytania ze zrozumieniem albo żołnierze dodatków telewizyjnych

Mam nawyk czytania wszystkiego, co przed oczami. W dodatku do popularnego łódzkiego dziennika – TV pilot nr 5 – zawierającego repertuar stacji i programów telewizyjnych emitowanych w dniach 4-10 lutego 2022 roku, widzę intrygujący tytuł: „Żołnierze Panfiłowa”.

Intrygujący, bo w dzieciństwie zaczytywałem się tłumaczoną z rosyjskiego powieścią Aleksandra Beka” Szosa Wołokołamska”. Jej treścią były dramatyczne dni bohaterskiej obrony jednego z podejść pod Moskwę, którym jesienią 1941 roku nacierali Niemcy. A jednym z bohaterów książki (i rzeczywistej obrony) był generał Iwan Panfiłow.

Zatem, czytam w notce zapowiadającej emisję filmu: „Moskwa, listopad 1941 r. Związek Radziecki przystąpił do II wojny światowej. Niemieckie wojsko podchodzi pod miasto.” Dalej jest kilka słów streszczenia fabuły. Wszystko prawda, tyle że jak w dowcipie o samochodach rozdawanych rzekomo na ulicach Moskwy: okazuje się potem, że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie samochody, a rowery, i nie rozdają, a kradną.

Zastanawiam się, czy notkę napisał jakiś domorosły filmoznawca, czy też została ona dostarczona przez dystrybutora filmu i bezmyślnie przetłumaczona. W każdym przypadku nie powinna w tej formie pojawić się w druku. Wedle obowiązującej w ZSRR narracji historycznej ten kraj od 22 czerwca 1941 roku toczył z faszystowskimi (ewentualnie hitlerowskimi) Niemcami Wielką Wojnę Ojczyźnianą. I nie przystąpił do niej, ale został zmuszony, bo niespodziewanie zaatakowany, czego skutkiem m.in. były niemieckie czołgi pod Moskwą w listopadzie tego samego roku. Za akt przystąpienia do II wojny światowej można ewentualnie uznać dzień 17 września 1939, kiedy wojska radzieckie rozpoczęły „wyzwalanie” zachodniej Białorusi i zachodniej Ukrainy, czyli zaatakowały i zajęły połowę Polski toczącej wówczas w wojnę z Niemcami.

A wtedy, po wcześniejszych deklaracjach Anglii i Francji, była to już wojna światowa. Historycy pewnie mają ustalone poglądy na te kwestie. Mnie wkurza pisanie nieprawdy w taki sposób, jakby były to historyczne fakty.

Króciutka notatka, zastanawiam się, czy można ją uznać za zwykłe niechlujstwo i brak redakcyjnego nadzoru, czy może jest to jednak element wojny hybrydowej.  W dodatku nie mam pewności, czy takie dodatki z programem telewizyjnym nie są jakoś znormalizowane, centralnie (nawet tylko w części należącej do jednego koncernu) przygotowywane. Może więc nie tylko w Łodzi dało się przeczytać tę wersję historii II wojny światowej? (wspomniane dodatki ukazują się na terenie całego kraju – red.)

Pozostając na tej samej fali podzielę się pewną obserwacją, też związaną z wojną i okupacją. Otóż przed niewielu laty zdarzyło mi się być w Muzeum Powstania Warszawskiego. Byliśmy dość wąską grupką muzealników – można rzecz sami swoi – więc pani przewodniczka poza opowieścią wynikającą z zakresu obowiązujących informacji dzieliła się z nami spostrzeżeniami na różne tematy.

Takie muzealne ploteczki, kulisy, opowiastki o tym, czego nie widać. Opowiedziała też o największym swoim zadziwieniu, z jakim zetknęła się w ciągu wielu lat pracy.  Było to podczas oprowadzania po muzeum grupki młodzieży, zdaje się licealnej, z jakiegoś miasta spoza Warszawy.

W tym akurat wypadku można dodać, że z prowincji, bo jak powiedziano to nie miejsce zamieszkania, ile stan umysłu.Oto pod koniec zwiedzania opiekująca się uczniami pani nauczycielka zapytała o losy Pałacu Kultury w czasie wojny i okupacji niemieckiej!

Takie mamy dzieci chowanie, które potem dorastają i redagują różne notki i notatki, a także telewizyjne dodatki.

Pomnik Pękniętego Serca w Łodzi ku czci ofiar niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci

MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Jaś i Małgosia, czyli niemieckiego obozu koncentracyjnego dla dzieci ślady filmowe

Niemiecki obóz koncentracyjny dla polskich dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi od zawsze wywoływał emocje i zainteresowanie.

Jego małoletni więźniowie po raz pierwszy przywiezieni zostali w grudniu 1942 roku, zatem z początkiem nowego roku weszliśmy w 80. rocznicę początków obozu. Znakomitym wprowadzeniem w jego historię jest specjalna wkładka – dwunastostronicowy dodatek do „Dziennika Łódzkiego” z końca 2021 roku, przygotowany przez pracowników łódzkiego oddziału IPN.

W zamieszczonych tam tekstach można znaleźć, obok historii i topografii obozu, informacje o podejmowanych dotąd formach upamiętnienia więźniów, w pierwszym rzędzie monumencie „Pęknięte serce”, autorstwa Jadwigi Janus i Ludwika Mackiewicza, a także o filmie dokumentalnym Danuty Halladin Obóz na Przemysłowej i filmie fabularnym Zbigniewa Chmielewskiego Twarz anioła.

Warto więc przypomnieć, że dzieje obozu były częściej źródłem zainteresowania filmowców.

Nie tak dawno atmosferę podgrzała decyzja Facebooka o czasowym zablokowaniu prezentacji filmu dokumentalnego Obóz na Przemysłowej – poznaj nasz strach przygotowanego przez łódzki IPN. Co obszernie relacjonowały media.

Wcześniej, w 2012 roku, powstał filmowy reportaż Nie wolno się brzydko bawić. Hubert Kaszyński, socjolog z UJ, napisał o filmie: „…to historia człowieka, który mając lat 10, został osadzony w niemieckim obozie koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży przy ulicy Przemysłowej w Łodzi. W obozowym skierowaniu stwierdzono: Stanisław Sochacki pozostaje bez opieki, włóczył się i żebrze, matka w Rzeszy. Jego historię opowiada Urszula Sochacka – córka więźnia, która prowadzi wewnętrzny dialog z ojcem oraz z tymi, którzy ocaleli.” Największą wartością filmu są relacje nielicznych już byłych więźniów i więźniarek obozu.

Film w pewien sposób przenosi historię do współczesności pokazując, jak przeżycia obozowe byłych więźniów wpływają na następne pokolenia. W scenach współczesnych uczestniczą uczniowie i nauczyciele Szkoły Podstawowej nr 81 im. Bohaterskich Dzieci Łodzi, a także innych szkół. Zainteresowanie autorki (reportażystka, dziennikarka, producentka filmowa) obozem ma zresztą o wiele większy i dłuższy wymiar.

O obozie dowiedziała się po śmierci ojca w 2009 roku. Sprzątając rzeczy po nim znalazła kartkę z informacją, iż był on więziony w obozie dla dzieci.

 Zaczęła tropić temat obozu i tak trafiła do znanej już Szkoły Podstawowej nr 81, gdzie poznała Genowefę Kowalczuk, byłą więźniarkę obozu. Ze spisanych rozmów z nią oraz jej wspomnień złożyła książkę: Eee… tam, takiego obozu nie było, która ukazała się drukiem w 2019 roku.

Najbardziej (dotąd!) niezwykły obraz filmowy inspirowany obozowymi przeżyciami dzieci to Bajka o Jasiu i Małgosi, w konwencji kukiełkowej, którego autor Daniel Zagórski stworzył absolutnie osobny i osobisty, w pełni autorski obraz. Inspirowany znaną baśnią braci Grimm „twórczo” zaadaptowaną przez nazistowskich następców. Dwoje dzieci trafia do zamkniętej przestrzeni, z barakami, parkanem, strażniczymi wieżyczkami, oślepiającymi reflektorami. Nadzorcy o ptasich dziobach, w mundurach, na których da się rozpoznać hitlerowskie insygnia. I dzieci: drewniane marionetki z twarzami, które są autentycznymi fotografiami bezimiennych więźniów z obozowej dokumentacji.

W obozie dzieci pracują: dziewczynki szyją, chłopcy naprawiają jakieś części żołnierskiego ekwipunku, ciągną ciężki walec. Niektóre są zamykane w pomieszczeniu, gdzie ich ciała zostają oplątywane w kokony przez monstrualne ćmy. Tak zawinięte wywożone gdzieś na wózku. Alegoria zniemczenia? Czy może tak autor pokazał ich wyzysk, wysysanie z nich sił i życia?

Obraz filmowy niejednoznaczny w wymowie, fascynujący w oglądaniu; wędrówka przez kręgi zwyrodniałego świata. Inspirowany dziejami rzeczywistego obozu, o czym autor informuje na końcu. Film powstał w 2012 roku, pokazano go na kilkudziesięciu festiwalach w Polsce i na świecie, można i trzeba go obejrzeć, bo jest dostępny w sieci.