„Mosty muzyczne” – pod takim szczytnym hasłem krótkie tournee artystyczne w Polsce (Łódź, Wrocław) odbyła orkiestra symfoniczna z niemieckiego miasta Chemnitz. Koncert w Filharmonii Łódzkiej (11 czerwca) był w szczególny sposób dedykowany naszemu miastu, które od dokładnie półwiecza jest miastem partnerskim Chemnitz. Choć wtedy, kiedy partnerstwo się rodziło, nazywało się Karl-Marx-Stadt (tak w latach 1953–1990) i znajdowało się w nieistniejącym już państwie – Niemieckiej Republice Demokratycznej.
Przypominam trochę historii, bo tak jakoś się układa, że niezależnie od sztuki, jak najlepszych chęci i intencji, przeszłość, choćby nie wiem jak przykryta, wylezie. Nawiasem mówiąc dziś Filharmonia Łódzka im. Artura Rubinsteina formalnie nie jest instytucją samorządu miejskiego, więc oczywiście nie tylko prezydent miasta, ale nikt z prominentnych miejskich urzędników wydarzenia obecnością swą nie zaszczycił, spuszczając ten splendor na personę w randze wicedyrektora wydziału urzędu miasta. W ten sposób sami sobie strzelili w stopę, a przede wszystkim stracili szansę wysłuchania jednego z najlepszych koncertów. Choć wątpię, czy dla kogoś z tego akurat kręgu ma to znaczenie.
Muzycy Robert-Schumann-Philharmonie, założonej w 1833 roku, zaprezentowali się bowiem znakomicie. Specjalnie dla łódzkiej publiczności przypomnieli dwie kompozycje twórców łódzkich, o których miasto pamięta i którymi się szczyci. Wykonano więc Uwerturę na orkiestrę symfoniczną Grażyny Bacewicz a także Symfonię nr 3 (Symfonię koncertującą) Aleksandra Tansmana. Clou programu stanowiła V Symfonia Antona Brucknera. Wielką orkiestrą, z którą wystąpił także (w utworze Tansmama) Faure Quartett, dyrygował młody, energiczny, pewny siebie, po prostu w całości oddany muzyce, Elias Grandy. Koncert był wydarzeniem nie tylko dlatego, że niezbyt często gościmy, w Łodzi zwłaszcza, tej klasy muzyków, ale też z uwagi na zaprezentowany repertuar przypominający nam naszych twórców, których do swojego repertuaru włączyli niemieccy muzycy.
I wszystko naprawdę pięknie, by nie rzec wspaniale wyglądało i brzmiało, co najwazniejsze, gdyby nie pewien szczególik, w dodatku bez wpływu na jakość koncertu. Ale skoro się pojawił, to teraz o tym, co mnie zbulwersowało. Niemieccy goście przygotowali nie tylko wspaniały repertuar, ale też wydrukowali program opisujący dokładnie i ze szczegółami wykonywane utworzy oraz ich twórców.
Program starannie opracowany dwujęzyczny polsko-niemiecki bez błędów językowych w polskiej wersji (co czasami się zdarza, mimo najlepszych chęci). I w tym programie w życiorysie Grażyny Bacewicz, napisano: „Jednym z najpopularniejszych i najbardziej porywających utworów Bacewicz jest krótka, trwająca niecałe sześć minut uwertura, którą napisała w 1943 roku, gdy Polska była jeszcze pod okupacją niemieckiego Wehrmachtu.” Specjalnie podkreśliłem ów fragment, bo nie mogę wyjść z podziwu, co jeszcze można napisać będąc Niemcem o niemieckiej okupacji Polski. Słyszałem już, najczęściej zresztą, o wstrętnych nazistach, co najechali, podbili i okupowali nasz kraj. O zbrodniczej Trzeciej Rzeszy. Ale Wehrmacht jako okupant? W 1943 roku trwały przecież uporczywe boje na wschodzie między Rzeszą a ZSRR – kto więc je prowadził, jeśli Wehrmacht zajęty był okupowaniem Polski?
Cóż, pastwienie się nad ignorancją? czy złą wolą? a może dobrą, bo jednak wspomniano o „niemieckim Wehrmachcie” do niczego nie prowadzi. Po prostu zwracam uwagę na jeszcze jedną odsłonę czy raczej próbę odsunięcia od Niemiec, a przede wszystkim od niemieckiego społeczeństwa, jakiejkolwiek odpowiedzialności za przeszłość. Była okupacja Polski? No była, ale odpowiada za nią nieistniejąca już formacja wojskowa, więc ewentualne żale (a zwłaszcza żądania odszkodowań) kierujcie gdzieś tam w przeszłość. Nawet nie na Berdyczów, bo tam jednak listy dochodziły. Ale to zupełnie inna przeszłość.