Dziennikarze strajkują po cichu – uważa ANNA RACINIEWSKA

Kolejne grupy zawodowe strajkują. Głośno, agresywnie, politycznie. Żądają podwyżek, lepszych warunków pracy, szacunku i docenienia ich wysiłku. Straszą odejściem z zawodu, bo zarabiają mniej niż „na kasie w Biedronce”. Cichy strajk dziennikarzy odbywa się niezauważalnie – o ironio – również dla mediów. Bez pikiet, bez transparentów, bez brania zakładników: tradycyjne podejście do zawodu dziennikarza odchodzi do lamusa.

 

Wbrew pozorom dziennikarstwa nie wykończyła rewolucja cyfrowa. Papierowe wydania są nadal czytane, a widzowie pozostali wierni telewizji. Co więc sprawia, że wydawcy mają kłopoty z pozyskaniem  pracowników do redakcji, a jednocześnie  doświadczeni dziennikarze szukają pracy bezskutecznie?

 

Pierwsze co przychodzi mi na myśl, to nasza cicha zgoda na złe traktowanie, która w końcu wzbudziła bunt. Śledząc strajk nauczycieli,  dla których zatrudnienie na umowę o pracę jest czymś oczywistym, uzmysłowiłam sobie, że etat dziennikarski to oksymoron. Oszczędzanie na kosztach zatrudnienia stało się w naszej branży normą. Mało tego: opakowane w ozdobny papier „freelancerki” – wydawało się atrakcyjne. Na tyle, że przyzwyczailiśmy naszych pracodawców do śmieciowych umów, w zamian deklarując pełnoetatową dyspozycyjność. A często także podejmując się zobowiązań do wieczornych, weekendowych i świątecznych dyżurów czy delegacji bez nadgodzin. Wszystko to na „wierszówce”.  I chyba mamy tego dość. Na dzisiejszym rynku to pracodawcy poszukują i chcą wiązać pracownika ze sobą. Najwyraźniej to jeszcze nie dotarło do wydawców…

 

Z pewnością jednak wydawcy umieją liczyć. Mamy wśród nas gwiazdy dziennikarstwa, których zarobki przyprawiają o zawrót głowy. Tak wygląda biznes: lokomotywa musi być doceniona finansowo, a oszczędności trzeba szukać gdzie indziej. Czyli w całej reszcie redakcji. Banalne strajkowe porównanie do zarobków w dyskontach ilustruje sytuację sporej grupy polskich dziennikarzy. Wydawcy rekrutują nieskutecznie, gdyż pomiędzy wymaganiami stawianymi kandydatom a oferowaną płacą jest wielka przepaść. Ostatecznie pracodawca woli zatrudnić studenta czy świeżo upieczonego absolwenta, który jeszcze bez kredytu i dzieci ma mniejsze wymagania finansowe, za to chętnie wpisze w CV rozpoznawalny tytuł. Tymczasem doświadczony dziennikarz, któremu przebrała się miarka, z rezygnacją  i  żalem przejdzie do PR-u. Nie bez przyczyny większość ogłoszeń pracy „w mediach” dotyczy stanowisk copywriterów – agencje wiedzą, gdzie rekrutować…

 

No właśnie – i w ten sposób dochodzimy to najbardziej wstydliwego aspektu naszego zawodu. Czyż większość naszej pracy nie jest de facto pisaniem na zamówienie?  Realizujemy linię polityczną i wytyczne układów biznesowych redakcji.  Nie sposób dziś pisać, aby nie zostać „przypisanym”. Ale tego oczekuje przecież nasz czytelnik w naszym spolaryzowanym świecie. I tak naprawdę już ani odbiorcy, ani sami dziennikarze nie zwracają uwagi na zatartą granicę pomiędzy rzeczywistością a jej kreowaniem. I nie chodzi tu nawet o fakenewsy, tylko o żonglerkę faktami i opiniami. Odejście do „legalnego” PR-u wydaje się w tym przypadku uczciwym rozwiązaniem…

 

Ciężko wytrwać w naszym zawodzie. Jednak dziennikarzem nigdy się być nie  przestaje. Nawet „bez wierszówki”, bez szerokiego grona odbiorców „gazet reklamowych” i widoku na zmianę.

 

Anna Raciniewska