Prawdziwych gwiazd Ti-Wi już nie ma. Odeszły, odchodzą. I zwykle krótkie jest to ich idolowanie. Cieszą się, gdy tłum im klaszcze i śmieje się szczerze. Z reguły bardzo się śpieszą jakby wiedzieli (ci ulubieńcy), że to wszystko tak krótko trwa. Tomek żył tylko 47 lat.
‘35-ty rok
Dokładnie 24 kwietnia się urodziwszy. A więc byk zodiakalny. Czy ja wiem? Taki byk to on nie był. Owszem – wysoki, ale i bardzo szczupły przez całe życie. No, sprinterzy nie tyją. Chyba tylko na emeryturze. Ale tej to Tomek nie dożył. Był prawdziwym biegaczem, może i skoczkiem. Ale „laufrem” na pewno nie. W latach 50-tych – młodziutki – został nawet członkiem kadry narodowej, dwukrotnie mistrzem Polski w sztafecie 4 x 400 metrów (w 1955 i 1958 r.). Krąg stadionu robili wtedy w 45-46 sekund. Tomasz śmigał na cienkich, długich nogach jak antylopa. I tak mu już zostało. Potem jeszcze – krótko – były próby na metrów osiemset. W warszawskiej „Sparcie”. Gdy przestał biegać sprinty, intensywnie wziął się za tenisa. A potem już gnał na coraz dłuższych dystansach. Wreszcie maratony stały się jego pasją. I pomysł, by przyciągnąć innych do biegania.
I to się znakomicie udało. „Za wami pójdą inni” – był taki film o ludziach z lasu. Tamci poszli, aby bronić Ojczyzny. Tomek namawiał „biegaj razem z nami”. I krok po kroku, a rok po roku rozwijała się moda na masowe bieganie. Dziś to już przecież narodowy sport i tysiące ludzi biegnących przez miasta po zdrowie. Za jedyne 42, 195 kilometrów.
Kamera
Dziennikarstwo sportowe było u Tomka naturalne. Zaczął w miesięczniku „Lekkoatletyka”, potem był „Sport dla wszystkich” i „Express Wieczorny” – oczywiście dział sportowy. W 1969 zadebiutował telewizyjnie relacjonując Memoriał Janusza Kusocińskiego. Wsadzano go wówczas na wysokiego konia, wraz z innym debiutantem również sportowcem, Wiesławem Johanem, późniejszym obrońcą internowanych w stanie wojennym i sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Potem obok lekkoatletyki zajmował się głównie piłką nożną i kolarstwem. Dostrzeżono talent i zaczęto powierzać mu rolę gospodarza studia podczas dużych imprez sportowych, Olimpiad i Mistrzostw Świata w piłce nożnej.
Pierwszy dostrzegł go (w 1969 roku) Ryszard Dyja. Władza miała zaufanie do tego faceta, który był dobrym organizatorem, ale niepotrzebnie sam pchał się na ekran. Wówczas zresztą było wielu świetnie prezentujących się dziennikarzy sportowych. Lawirowali w lansadach między „wicie-rozumicie”, ale byli to przystojni mężczyźni ze świetną dykcją i polszczyzną. Szef sportu Dyja miał w kim wybierać. Zachował kilku tuzów, odsunął bardzo zdolnego i popularnego Jacka Żementowskiego i postawił na Hopfera. Tomek miał już wówczas 34 lata i zapewne byłby najbardziej popularnym wśród serwujących informacje i sypiących liczbami o metrach i sekundach – ale to było mało.
Nastało STUDIO-2 i prezes Szczepański. Ten zdał publicystykę Jerzemu Ambroziewiczowi, który prawdziwie dziennikarskim okiem wypatrzył – usłyszał w katowickim radio Mariusza Waltera, wychowanka Konrada Grudy („Sportu blaski, sportu cienie”).
Zaiskrzyło „STUDIO-2”. Miliony usiadły przed telewizorami. Walter wymyślił trio – Bożena, Edward i Tomek. Bezbłędnie. Prowadzącą znał dobrze, bo to była jego piękna żona, w Edwardzie (Mikołajczyku) zobaczył błyskotliwego złośliwca, okularnika w typie dzisiejszych mądrali komputerowych. Tomek to było trzecie trafienie w dziesiątkę. Żywiołowy, autentyczny, sympatyczny wlazł przez małe ekrany do domów i przez 10 lat ich nie opuścił. Gwiazdy kina i estrady zazdrościły mu popularności. Byłem już wówczas na Woronicza, ganiałem reportersko po Polsce. Nie pamiętam nikogo wśród kolegów dziennikarzy i obywateli naszego pięknego kraju, kto by Tomka nie lubił, nie uśmiechał się doń, gdy sypał z pamięci rękawa jak karabin maszynowy tysiące pełnokrwistych, zawsze ciekawych informacji. Nie potrzebował żadnych kartek. Wszystko potrafił zapamiętać. Idol nie mizdrzył się, nie wzdychał i przewracał oczami. On wyłaził przez „lufcik” (opisywany przez Wiecha) i stawał przed telewidzami taki jaki był naprawdę. A to jest jedyna recepta, by być kochanym. Tylko prawda jest ciekawa – mówią. Hopfer był właśnie prawdziwy.
Też go lubiłem. Powiedział mi kiedyś w studio, gdy ktoś tam mnie skrytykował i uprzejmie doradzał. „Nie słuchaj, rób tak jak czujesz. Wtedy się uda”. I to była dobra rada. To be or not to be. Ale jak? Owszem – praca, przygotowanie. Ale po prostu niektórzy nadają się do tej roboty, a inni nie. Mówi się: wyżej … nie podskoczysz. Oczywiście próbować trzeba. Ale telewizja to kapryśna panna. Nigdy nie wiadomo kogo wybierze.
Byli decydenci – z tyłu. I ci – wyrobnicy – na wierzchu. Decydenci powinni być mądrzy, przede wszystkim z dobrym gustem i powinni cieszyć się naprawdę sukcesami swoich podwładnych. Niestety często boją się utraty zasiadanego stołka – że rozwijający się „gwiazdor” ich wygryzie. I dlatego niestety prawdziwych gwiazd nie mamy. Hamulcowi to właśnie kasta zazdrosnych szefów. Nie rozumieją, że wyrobnicy na nich pracują!
W STUDIO-2 było inaczej. Tomek rzeczywiście szalał, ale z natury życzliwy wobec ludzi, nie oszczędzający się w pracy był gotów pracować po kilkanaście, a i dwadzieścia godzin czasem.
Walter miał pomysły, ale dawał pole swoim ludziom. Też pracował na okrągło. Przyszedł do niego kolega – z tych młodszych – Janusz Wieczorek: „szefie zrobimy wielki turniej gwiazd sportowych, na największych arenach kraju, z publicznością liczoną w tysiącach; sponsorować będą wielkie przemysłowe zakłady, poprowadzą turnieje Tomasz Hopfer i Jan Ciszewski, a reżyserować będzie Wowo Bielicki”. I poszło i wyszło. Trzynaście razy tysiące ludzi na stadionowych trybunach Warszawy, Katowic, Wrocławia i innych miast dopingowało najlepszych sportowców kraju. A startowali w tych programach tylko mistrzowie olimpiad, mistrzowie świata i Europy – złoci, srebrni i brązowi medaliści. Była to prawdziwa popularyzacja sportowców i sportu. Skakali, biegali, jeździli po arenach rowerami i motocyklami. Programy trwały po kilkadziesiąt minut, a czasem i dłużej. Oczywiście wszystko było na żywo. Prowadzący zdobyli sobie jeszcze większą popularność, a telewizja uznanie. Tomek szalał z mikrofonem, Ciszewski – najlepszy sprawozdawca piłki nożnej jaki kiedykolwiek był w naszym kraju – łagodził obyczaje.
Wiadomo, że szczęśliwi godzin nie liczą. Pieniądze – owszem. Nigdy nie były one jednak w tych czasach tak wielkie jak na przykład za „postrewolucyjnych” prezesów TVP. Owszem zarabiano po kilka a nawet kilkanaście złotych, ale nie setki tysięcy, na które pozwoliły sobie na przykład „Pampersy”. Cenzura pod partyjną łapą i z „białego domu” była czujna i decydująca. Ale też w gruncie rzeczy ciężko wystraszeni urzędnicy musieli bardzo uważać, by zbytnim wścibstwem nie narazić się najwyższej władzy. Ponieważ wśród tejże były tzw. „dobre paniska” otwierające nawet trochę wrota na tolerancję przywiewaną z zachodu. No, ale tak się działo do czasu. 13 grudnia to wszystko trachnęło. Spadły maski i wylazło ZOMO.
Ucieczka w chorobę
Jeszcze się wszystko turlało jakoś przez jakiś czas. Mariusz Walter i współpracownicy slalomowali między nadziejami telewidzów a poleceniami władzy. Zależności były bizantyjskie. Ale kombinować jak zawsze można było. Prezesi się zmieniali. Sami nawet „rekonstruowali” swoje nazwiska. Jeden na przykład nie chciał dłużej być „baranem”, a tak się nazywał gdy rządził w Szczecinie, więc po zainstalowaniu go w Warszawie dorobił sobie końcówkę nazwiska. Inny ponoć ukrywał wstydliwe choroby. Wreszcie nastał gość w aksamitnej marynarce i nienagannych manierach. Sam się usadził przed kamerami na tle napoleońskiej dekoracji. Przedtem pisał o mistrzach pędzla ciekawe książki, ale teraz zgodził się na podłą rolę. Przypadło mu więc w udziale wywalanie kilkuset ludzi na Woronicza i w szesnastu oddziałach TVP. Poszli więc z musu won. Trochę zostało. Ci skruszeni opuścili oczęta i klepali w telewizorkach co im było pisane.
Przygotowania do zamachu rozpoczęto na kilka tygodni przed czarną, grudniową nocą. Gdy wpadli do telewizji komandosi i poprzecinali kable. Niektórzy z tych bojowców porobili sobie nawet potem, niby humorystyczne, zdjęcia z nożami w zębach. Drukowaliśmy je w podziemnej prasie. Niech mamusie i żony wiedzą, co synek robił w Warszawie.
Prezes z Krakowa jeszcze coś paplał, ale już za jego plecami faktyczny decydent działał. Grzelak mu było. Wołał wybranych – głównie z Dziennika Telewizyjnego i serwował im propozycję nie do odrzucenia: „przymierzajcie mundurki!” Nie będę się dziś już pastwił – po latach – nad nazwiskami. Bóg z wami chłopaki. Oczywiście pamiętam ich dobrze, bo w końcu tak jak wielu innych wyleciałem z pracy na osiem lat. Faktem jest, że spośród tych, których władza wojskowa chciała mieć w studio w godzinę zamachu byli i tacy, którzy zdecydowanie powiedzieli NIE! Wśród jednych z najlepszych dziennikarzy i bardzo popularnych w tamtym czasie, w listopadzie 1981 był Maciej Wierzyński. Oczywiście nie miał co tu potem szukać, więc wyemigrował na lata do Ameryki.
Władza bardzo chciała mieć przede wszystkim tych najbardziej popularnych. Oczywiście również Tomka Hopfera. Pracowali nad nim wojskowi,. Pracował nad nim redaktor Dyja – szef sportu w TVP. Tomek nie powiedział zdecydowanie nie, postanowił uciec w chorobę. To był niezły pomysł, bo wszyscy wiedzieli, że był nerwowy, bardzo wrażliwy, kruchy i emocjonalny. Zamknął się więc Hopfer w jednym z podwarszawskich szpitali. Ale i tam go znaleźli. Wprawdzie nie grozili, ale usilnie namawiali. „Byłeś gwiazdą – mówili – będziesz nikim, a rodzina zdechnie z głodu.” Wredna presja na wrażliwego człowieku pogarszała stan zdrowia Tomka. Fakt że również z powodu kilkuletniej bardzo wyczerpującej pracy był niezbyt silny psychicznie. Przyjaciele, między innymi Maciej Wierzyński, Jerzy Ambroziewicz, Stefan Lewandowski starali się załamującemu się dziennikarzowi pomóc. W tym czasie – warto to przypomnieć – wielu nowych przedsiębiorców, między innymi z raczkujących zakładów prywatnych, firm polonijnych zaczęło pomagać dziennikarzom wyrzuconym z pracy. Zresztą oni sami chwytali się różnych zawodów żeby przeżyć. Oczywiście też wielu wyjechało za granicę, wielu już na stałe.
Hopfer coś tam zaczął dłubać, były to wyroby z kości i pseudobiżuteria. Oczywiście sytuacja – żona, córka, konieczność utrzymania rodziny to wszystko powodowało coraz większą frustrację. Ludzie znani, artyści, dziennikarze, aktorzy i reżyserzy, plastycy i muzycy, którzy odmówili poparcia huncie znaleźli się w okropnej sytuacji. Nie wszyscy byli w stanie podjąć prywatną działalność przedsiębiorczą. Ale pomoc dawał kościół i były transporty żywności i ubrań zza granicy. Dary były rozdzielane w katakumbach kościelnych. Dużą rolę na przykład w Warszawie odegrał ksiądz poeta dr nauk Wiesław Niewęgłowski. Ale to wszystko było za mało. Twórcom zaglądała w oczy nędza. Wytrzymywali tylko najsilniejsi. Niektórzy po dwóch, trzech latach podejmowali jednak pracę w mediach. I nie mam najmniejszego zamiaru ich za to ganić. Ale dla bardzo wielu stan wojenny trwał. Nie chcieli pracować w mediach łżących i podporządkowanych. Wielu wytrwało w tym uporze aż osiem lat.
Tomasz Hopfer niestety nie wytrzymał tego strasznego napięcia. Zachorował naprawdę. Gwałtownie i śmiertelnie. Koledzy starali się zorganizować pomoc. Niestety medykamenty przyleciały z zachodu za późno. Tomek miał już tak odwodniony organizm, że – gdy wdarła się infekcja – nie wytrzymał. Zmarł w warszawskim szpitalu 10 grudnia 1982 roku, a więc w przeddzień pierwszej rocznicy wprowadzenia stanu wojennego.
Piszę to wszystko z nadzieją, że zostanie zapamiętany jako jeden z tych, którzy nie poddali się politycznym naciskom. Był wierny swoim przekonaniom do końca. Tomek był kochany i bardzo zdolny. Gdy umarł miał zaledwie 47 lat.
Stefan Truszczyński
Fot. YouTube/TVP Sport
Tomasz Hopfer: Postanowiłem sobie za główny dziennikarza obowiązek propagowanie tych wartości, które rozwijają człowieka, kształtują jego charakter i dumę.