Temat jest lekki, czyli ciężki, niepoważny, czyli istotny, plotkarski, czyli wart refleksji przy myśleniu o dziennikarstwie. Jak to w życiu, zależy jak się na sprawę spojrzy i jakie chce się wyciągnąć wnioski.
Otóż Michał Wiśniewski wydał książkę, która ma być biografią grupy „Ich Troje”. W publikacji zarzucił Marcinowi Prokopowi, że kiedyś tam wykorzystał prywatne rozmowy do zrobienia z nim wywiadu, co miało być bezwzględnym robieniem kariery po trupach; że opublikował rozmowę, która nie została autoryzowana, choć na autoryzację się umawiano i poszły w niej informacje, które nie powinny ujrzeć światła dziennego.
Zarzut w zasadzie poważny (za chwilę o tym czemu „w zasadzie”). Marcin Prokop odpowiedział, że wywiad został zrobiony zgodnie z regułami sztuki, wysłany do autoryzacji, a sam Wiśniewski sprawy albo nie pamięta, bo życie ma na tyle burzliwe, że nie stawia się w nim na pamięć, albo też zastosował wymyślony zarzut do promowania książki. I tu na scenę wkraczają sprawy teoretyczne, dziennikarsko-biznesowe.
Po pierwsze: Gdyby rzeczywiście celem Michała Wiśniewskiego była promocja książki, przyznać trzeba, że udałoby mu się to znakomicie, bo o sporze z Prokopem powstało tysiące publikacji, komentarzy, odpowiedzi, odpowiedzi do odpowiedzi, a w wielu z nich pojawia się tytuł książki. Jeśli byłby to zabieg wyłącznie marketingowy, byłby nieetyczny i diabelnie skuteczny o czym niech świadczy kilka tytułów w mediach: „Michał Wiśniewski: Prokop zrobił karierę po trupach”, „Idą na noże! Michał Wiśniewski MIAŻDŻY Marcina Prokopa”, „Marcin Prokop z ostrą ripostą do Michała Wiśniewskiego. Nie patyczkował się”. I teraz pytanie: czy dziennikarz, który podejrzewa, że spór jest wywołany wyłącznie po to, żeby promować książkę powinien brnąć w cudzy sukces finansowy czy nie? Czy powinien pisać artykuły, że „miażdży”, czy raczej do sprawy albo dochodzić z dystansem, albo omijać?
Kwestie, które każdorazowo kiedyś rozstrzygali redaktorzy i redakcje zbierając informacje, analizując je i podejmując decyzje, zdaje się odchodzą do lamusa, bo mamy mechanizm poważniejszy od redaktorów, redakcji i dyskusji, a mianowicie klikalność. Będzie się klikać? Dajemy, bo to w naszym interesie, także finansowym. Nie będzie? To możemy dać sobie spokój. Za bardzo nie chcę tu rozdzierać szat, bo mechanizm „czy będzie się czytać”, który kiedyś stosowano, jest w dużej mierze tożsamy z dzisiejszym „czy będzie się klikać”, niemniej obserwuję nieco mniejszą refleksję przy promowaniu takich artykułów, z czego nie robię zarzutu. Warto jednak mieć świadomość, że ktoś może grać na promocję i samodzielnie zdecydować, czy chcemy w tym pomagać czy też nie.
Po drugie: Sprawy związane z wywiadami i autoryzacją wydają się nie mieć dobrego rozwiązania. W interesie dziennikarzy jest, żeby w ogóle żadnej autoryzacji nie było, bo przecież nie ma jej w czasie wywiadów na żywo, więc dlaczego ma być w formie pisanej, tym bardziej, że przecież w wielu krajach prawo prasowe w ogóle nie przewiduje żadnej autoryzacji? Kiedy jednak stajemy po drugiej stronie jest inaczej. Kiedy przeczytałem kilka wywiadów, których udzieliłem byłem zdumiony swoim językiem, którego nie używam i sformułowaniami, których nigdy bym nie sformułował, bo to nie były moje słowa. Wniosek?
Przy dobrej woli autoryzacja tekstu pisanego wszystkim może wyjść na dobre. Ale… Dostawałem autoryzacje, które w żadnym stopniu nie przypominały rozmów, które przeprowadziłem. Dostawałem autoryzacje wywiadów, które były czystą bezczelnością, bo wycinano moje pytania i wstawiano inne. Sytuacja kompletnie nie do przyjęcia, która każdorazowo kończyła się awanturami. I kolejna ważna kwestia przy wywiadach w ogóle. Komu ma być lojalny dziennikarz? Czy osobie, z którą przyprowadza wywiad, czy prawdzie, czy czytelnikowi? Czy może opublikować słowa, które udzielający wywiadu powiedział, których później się przestraszył, a one mogą jednak być istotne dla prawdy, ważniejszych wartości, na przykład spraw państwowych (sprawa Wiśniewski i Prokop nie jest akurat wagi państwowej)? Czy dziennikarz może złamać umowę, bo wybiera większą wartość? Inna sprawa, że czasem może go po prostu potwornie kusić, żeby zacytować informacje podaną, a zastrzeżoną, bo chce mieć dobry materiał. Jak to wyglądało w przypadku Wiśniewski – Prokop, nie wiem.
Po trzecie: naszym rozmówcom, wywiadowanym zdarza się niestety kłamać i to świadomie. Mam w przypadku Michała Wiśniewskiego pewne osobiste doświadczenia. Dwadzieścia lat temu, pracując jeszcze w Łodzi, razem z red. Dariuszem Pawłowskim znaleźliśmy Michałowi Wiśniewskiemu mamę. Miał bardzo trudne dzieciństwo, rodzice niewydolni wychowawczo, nadużywający alkoholu, ojciec popełnia samobójstwo, matce odbierają prawa rodzicielskie, wychowuje go w Niemczech ciotka, na którą mówi mama. Prawdziwej mamy się wtedy wstydził. Nie dziwie się. Znaleźliśmy ją w łódzkiej melinie, w strasznym stanie, upojoną i nawet nazbyt rozmowną. Nie chcieliśmy wierzyć, że to jego mama. Przedstawiła dokumenty, zdjęcia, które po zweryfikowaniu nie pozostawiały żadnych wątpliwości.
Pojechaliśmy z Darkiem do Opola, gdzie trwał właśnie konkurs piosenki. Znaliśmy się z Michałem, poprosiliśmy o krótką rozmowę. Przyjął nas w pokoju hotelowym, jak prawdziwa gwiazda, którą bez wątpienia był. Był z jakąś kobietą. Kiedy powiedziałem, że znaleźliśmy mu mamę, podałem o kogo chodzi, gdzie mieszka, jak się nazywa i co powiedziała, Michał wyprosił kobietę z pokoju. Następnie zaczął się festiwal zaprzeczeń. Stwierdził, że to nie jego matka. Zaprzeczał wielokrotnie, z pełną świadomością. Czy należy się mu dziwi, że kłamał? Cóż, pani Grażyna nie była wówczas osobą, którą można byłoby się pochwalić.
Po czwarte: Osobiście przy sprawie Michała Wiśniewskiego sporo się nauczyłem. Za szybko go zaszufladkowałem i zaszufladkowałem nisko. A potem okazało się, że jednak zaopiekował się matką, wyciągnął ją z nałogu, z biedy, zamieszkał z nią, dał nowe życie. To było wielkie, to było imponujące, tego się nie spodziewałem. Dlatego o tej bardzo pokomplikowanej osobie, jaką jest Michał Wiśniewski nie potrafię myśleć źle. Ostrożnie z tymi szufladkami.