Krok po kroku – OLGA MICKIEWICZ-ADAMOWICZ o sztuce realizacji reportażu radiowego

Świat przyspiesza, a dziennikarstwo razem z nim. Niestety, pośpiech i idąca za nim niedbałość prowadzą często do takich błędów, jak „uśmiercenie” Adama Słodowego przez wszystkie największe media. Reportaż radiowy, gatunek z założenia mało newsowy i wymagający czasu, także przygotowuje się dziś znacznie szybciej, niż kilkadziesiąt czy choćby kilkanaście lat temu. Mimo to praca nad reportażem trwa stosunkowo długo i składa się z kilku etapów.

   

   Pierwszy to dokumentacja. Zaczyna się od wyboru samego tematu (o tym, jak szukać pomysłów na reportaże i jak wybierać bohaterów, pisałam tutaj), potem natomiast trzeba dowiedzieć się jak najwięcej o danym temacie, przeczytać odpowiednie książki, pójść do archiwów, zastanowić się, jakich ludzi można nagrać, jak się z nimi skontaktować, czy są dostępni, czy dobrze mówią, itd. Już na tym etapie część tematów okazuje się nieodpowiednia. Dla radiowców problematyczne bywają na przykład tematy historyczne, kiedy upływ czasu decyduje o tym, że ubywa świadków wydarzeń. O ile fascynujący reportaż prasowy może powstać na podstawie książek, dokumentów archiwalnych, rozmów z ekspertami, o tyle podobnie skonstruowany reportaż radiowy byłby całkowicie niestrawny. W radiu bowiem liczą się emocje.

 

   Pamiętam, jak kiedyś poproszono mnie w radiu o przygotowanie reportażu o otwockich Żydach. Otwock, miasto niegdyś uzdrowiskowe, położone bardzo blisko Warszawy, przed wojną było zamieszkane w połowie przez Żydów. W czasie wojny zamknięto ich w getcie, które w 1942 roku zlikwidowano.

 

   Z getta uratowali się nieliczni. Większość z nich już zmarła. Ci, którzy żyją, mieszkają w Izraelu, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie… Początkowo wyglądało na to, że zwyczajnie nie będę miała z kim rozmawiać o tym, co się wydarzyło w Otwocku. Na etapie dokumentacji przeczytałam jednak niezwykłą książkę. Napisał ją Calek Perechodnik, który w otwockim getcie wstąpił do żydowskiej policji. Czynnie uczestniczył w likwidacji getta – namówił między innymi żonę, żeby wraz z ich maleńkim dzieckiem wyszła z kryjówki. Do końca wierzył Niemcom, którzy przekonywali, że rodziny policjantów są całkowicie bezpieczne. Nie była to oczywiście prawda. Rodzina Perechodnika została zamordowana. On sam przez długi czas się ukrywał, zginął po kapitulacji powstania warszawskiego. Zrozpaczony po stracie, w kryjówce pisał rodzaj dziennika, który wiele lat później wydano pod tytułem „Spowiedź”.

 

   Okazało się, że w Otwocku jest grupa ludzi, którym ta lektura jest dobrze znana. Ogromnie nią poruszeni starają się, żeby ślady po otwockich Żydach nie zniknęły. Reportaż, który ostatecznie nagrałam, był tak naprawdę historią o nich – współczesnych mieszkańcach Otwocka. Razem szliśmy śladami Calka Perechodnika, budując jednocześnie bardzo emocjonalną opowieść o tych, którzy próbują ocalić pamięć o dawnych żydowskich obywatelach miasta.

 

   W przypadku reportażu radiowego dokumentacja często przeplata się z kolejnym etapem, czyli nagraniami. Warto nagrywać kolejne etapy szukania informacji, źródeł, świadków wydarzeń. Wtedy możemy budować dramaturgię, pokazywać, jak dana sprawa się rozwija. Zrobiłam tak przy okazji nagrywania reportażu o polskich nacjonalistach. Mogłam pokazać tylko te postaci, które ostatecznie wybrałam do nagrań. Zdecydowałam się jednak zamieścić w reportażu cały proces zdobywania kontaktów, szukania postaci i rejestrowania kolejnych spotkań z nimi – ze względów dramaturgicznych, ale nie tylko.

 

   Była wiosna 2016 roku. Od pewnego czasu widać było, że nacjonaliści stają się coraz bardziej aktywni. Marsz 11 listopada co roku przyciągał tłumy. Trwał kryzys migracyjny i w różnych krajach coraz głośniej było słychać sprzeciw wobec obecności uchodźców w Europie. Coraz częściej też dochodziło w Polsce do ataków na obcokrajowców lub osoby po prostu posługujące się innymi językami. Chciałam dowiedzieć się, kim są polscy nacjonaliści.

 

   Pierwsze trudności pojawiły się błyskawicznie. Jak znaleźć bohaterów? Jeździłam na kolejne nacjonalistyczne marsze i demonstracje. Próbowałam zagadywać ludzi biorących w nich udział, ale spotykałam się ciągle z obojętnością lub wręcz niechęcią. Kiedy w końcu znalazłam bohaterów, szybko okazało się, że trudno się z nimi rozmawia. Początkowo miałam nadzieję, że pokażę działaczy organizacji nacjonalistycznych przez pryzmat ich osobistych wyborów. Porozmawiam z ich przyjaciółmi i rodzinami. Jednak „moi” nacjonaliści ważyli każde słowo, pilnie strzegli swojej prywatności, niechętnie mówili o sobie, za to chętnie wchodzili w niekończące się potyczki na argumenty. Gdybym przygotowywała audycję publicystyczną, to może przydałyby mi się takie nagrania. W reportażu były do niczego. Zdałam sobie sprawę, że nie tędy droga.

 

   Zauważyłam jednak ciekawą rzecz. Spędzałam z moimi bohaterami sporo czasu, mając nadzieję na to, że w końcu choć trochę się otworzą. Jeździłam z nimi między innymi do różnych miast na demonstracje, więc siłą rzeczy dużo rozmawialiśmy (w samochodzie czy po prostu przy kawie, czekając na dane wydarzenie). W końcu ze zdumieniem odkryłam, że… polubiliśmy się. Groźni nacjonaliści zaczynali pokazywać ludzką twarz.

 

   Po kilku miesiącach pracy nad reportażem miałam dziesiątki godzin nagrań i żadnego pomysłu, jak to wszystko połączyć. Chociaż Kasia Michalak z Radia Lublin jako moja mentorka podrzucała mi pomysły na kolejne nagrania (reportaż powstawał w ramach stypendium im. Jacka Stwory, pod opieką doświadczonej reportażystki), były one dla mnie niewykonalne, przede wszystkim dlatego, że moi bohaterowie bardzo wyraźnie stawiali granice, jak blisko siebie mnie dopuszczą. Był to czas, kiedy wielu dziennikarzy interesowało się organizacjami nacjonalistycznymi i ich działacze uważnie śledzili przekazy medialne na własny temat. Analizowali je i wyciągali wnioski. A ponieważ większość dziennikarzy pytała ciągle o to samo, nacjonaliści umieli już odpowiadać na ich pytania tak, żeby przedstawić się w dobrym świetle.

 

   W Polsce toczyła się wtedy dyskusja (i toczy do tej pory), na ile organizacje nacjonalistyczne są groźne, a na ile „cywilizują” swoich członków; czy każdy ma prawo do wyrażania swojej opinii i gdzie są granice mowy nienawiści; czy nacjonaliści to w rzeczywistości neonaziści; czy zagrażają obcokrajowcom w naszym kraju? Zostałam częścią swojego reportażu, pokazując swoje relacje z bohaterami – sympatię, bo okazali się inteligentnymi i – o zgrozo! – całkiem miłymi ludźmi, przynajmniej dopóki nie rozmawialiśmy o sprawach fundamentalnych. Ale też drugą stronę medalu – wątpliwości, które ciągle towarzyszyły mi podczas rozmowy z nimi, bo nigdy nie wiedziałam, czy mówią mi prawdę. Nie ufaliśmy sobie do końca. Oni mieli świadomość, że niektóre ich poglądy są bardzo kontrowersyjne i trudne do zaakceptowania przez ogół społeczeństwa. Ja znałam policyjne statystyki, mówiące o tym, że wzrosła liczba ataków na obcokrajowców czy przypadków mowy nienawiści. Częściej niż nad tym, co mówią moi bohaterowie, zastanawiałam się nad tym, czego mi nie mówią i co ukrywają.

 

   Wiedziałam jednak, że jeśli znowu powtórzę, jak większość dziennikarzy, tylko to, że nacjonalistów trzeba się bać, reportaż nie wniesie nic nowego. Po rozmowie z socjologiem badającym organizacje nacjonalistyczne nabrałam przekonania, że nacjonalistów trzeba słuchać, bo ich poglądy wyrastają z pewnych potrzeb, frustracji, lęków. Zepchnięcie ich na margines może te lęki i frustracje pogłębiać. Uznałam więc, że żeby ten reportaż był interesujący, żebym mogła powiedzieć w nim cokolwiek nowego, muszę stać się jego częścią. Zrobiłam reportaż o reportażu. Pokazałam kulisy. Zamieściłam w nim to, co w przypadku innej audycji prawdopodobnie potraktowałabym jak radiowe śmieci: umawianie się na rozmowy i ustalanie reguł ich przebiegu. Ciągłe odmowy. Przedłużającą się ciszę po zadanym przeze mnie pytaniu. Ale też błahe rozmowy, które pokazują, że nie wszystko nas dzieli, coś także łączy – choćby problemy z psującymi się samochodami czy podobne poczucie humoru.

 

   Nie każdemu jednak mój pomysł na reportaż się spodobał. Po jego prezentacji i późniejszej emisji docierały do mnie najróżniejsze głosy, często sprzeczne: że chyba sama jestem nacjonalistką; że widać od razu, że do nacjonalistów jestem uprzedzona; że kompletnie nie rozumiem, o co chodzi w nacjonalizmie; i najważniejsze pytanie: po której właściwie jestem stronie?

 

   Odbiór tego reportażu pokazał mi, jak podzielonym jesteśmy społeczeństwem, a sama praca nad audycją stypendialną nauczyła mnie przede wszystkim słuchania drugiego człowieka, nawet tego bardzo ode mnie odmiennego. Reportaż został zakwalifikowany do prezentacji na międzynarodowej konferencji IFC w Sztokholmie, znalazł się w „Antologii Polskiego Reportażu Radiowego” autorstwa Jana Smyka i uzyskał nominację w konkursie SDP o nagrodę im. Stefana Żeromskiego. Z perspektywy kilku lat widzę, że było to jedno z moich większych zawodowych wyzwań, ale też wspominam tę pracę jako niesamowitą przygodę i bardzo jestem wdzięczna, że mogłam jej doświadczyć.

 

   Kiedy mamy nagrane już wszystkie potrzebne rozmowy i sceny, przechodzimy do kolejnego etapu, czyli do montażu i realizacji: tu zaczyna się magia radia. Montaż i realizacja to moje ulubione momenty pracy nad reportażem radiowym, chociaż jest to zajęcie bardzo pracochłonne, żmudne i wymagające dużo czasu. To też chyba najtrudniejszy etap przygotowania reportażu. Początkujący (na przykład praktykanci czy kandydaci na współpracowników Studia Reportażu) potrafią na tym etapie często utknąć na wiele dni, tygodni, miesięcy… Czasami mają dobre pomysły na reportaże, solidnie się przygotowują i nagrywają ciekawe rozmowy, ale zmontowanie audycji (i to jeszcze tak, żeby zmieścić się w określonym czasie antenowym) ich przerasta. Kluczem jest znalezienie pomysłu na to, co chcemy przekazać odbiorcy.

 

   Zdarza się, że wracam z nagrań zachwycona, po czym okazuje się, że uległam jedynie urokowi osobistemu rozmówcy, a po przesłuchaniu dochodzę do wniosku, że tak naprawdę nagrania są słabe. Częściej jednak jestem podekscytowana tym, jakie możliwości daje montaż, bo właśnie to jest ten moment, kiedy z bezładnych nagrań powstaje spójna całość – reportaż. To moment, kiedy musimy wiedzieć, co chcemy powiedzieć naszym reportażem. Nie wystarczy wybrać najciekawsze fragmenty. Reportaż musi mieć klarowny przekaz, jakąś myśl przewodnią, która zostanie w słuchaczu. Od tego, które fragmenty nagrań wybierzemy, zależy, jaki ten przekaz będzie. Jednym z przykładów jest historia moich audycji o wojennej radiostacji Łódź Podwodna, kiedy z niemalże tych samych nagrań zmontowałam dwa zupełnie różne reportaże (opisałam już ten proces tutaj). Inny przykład to reportaż, który przygotowałam z Hanną Bogoryja-ZakrzewskąMelchiorze Wańkowiczu, zatytułowany „Mel – opowieść o pamięci”.

 

   Ta audycja powstała w 2015 roku, kiedy Polskie Radia obchodziło 90-lecie swojego istnienia. Przygotowywaliśmy wtedy sylwetki różnych reportażystów. Wśród nich znalazł się Melchior Wańkowicz. Nie mogło go zabraknąć, skoro patronuje jednemu z najważniejszych konkursów radiowych. Wraz z Hanią solidnie zabrałyśmy się do pracy. Najpierw przeczytałyśmy mnóstwo książek autorstwa Wańkowicza i jego asystentki, Aleksandry Ziółkowskiej. Potem nagrałyśmy chyba wszystkich, którzy mogli pamiętać zmarłego w 1974 roku mistrza. Wreszcie usiadłyśmy do montażu. Dziesiątki godzin rozmów, nagrań i… pustka. Garść anegdot, trochę informacji encyklopedycznych o pisarzu, strzępki wspomnień rodzinnych i powtarzające się słowa „już nie pamiętam”. Jak ułożyć z tego historię? To Hania wpadła wtedy na przewrotny pomysł, czyli stworzenia reportażu o… niepamięci. O tym, jak szybko i łatwo uciekają z naszych umysłów wspomnienia o bliskich nam ludziach. Jak nawet wielcy tego świata skazani są na zapomnienie. W końcu kiedyś listy zaadresowane po prostu „Melchior Wańkowicz, słynny pisarz” dochodziły bez problemu, bo każdy listonosz wiedział, gdzie mieszka reporter. Jego książki sprzedawały się w tysiącach egzemplarzy. Na spotkania autorskie z nim przychodziły tłumy. A dziś? Słynne powiedzenia Wańkowicza czy stworzone przez niego słowa nie są już powszechnie używane. Nawet w miejscowości, w której pisarz spędził sporo czasu, nie każdy wie, kim był Melchior Wańkowicz. Tę właściwość naszej pamięci postanowiłyśmy zaakcentować. To jeden z tych reportaży, które powstały podczas montażu. Jestem pewna, że ktoś inny mógłby z tych samych nagrań złożyć kompletnie inną audycję.

 

   Potem przychodzi czas na realizację, którą dziś zazwyczaj niestety zajmujemy się sami (kiedyś pracowali nad tym reżyserzy dźwięku – z braku środków możemy korzystać z ich usług jedynie w wyjątkowych przypadkach). Ten etap polega na dopracowaniu brzmienia, począwszy od technicznych szczegółów, jak wyrównywanie poziomów dźwięku różnych nagrań, poprzez łączenie ich ze scenami, po dokładanie efektów czy muzyki.

 

   Wreszcie, jeżeli uznamy, że reportaż jest skończony, przychodzi czas na jego ocenę przez szefa redakcji (tak przynajmniej dzieje się w Studiu Reportażu, gdzie audycji słucha redaktor naczelna Irena Piłatowska). To zawsze nieco stresujący moment. Czy audycja jest dobra? Czy wszystko jest zrozumiałe? Czy reportaż porusza odbiorcę? Nasza szefowa przekazuje nam uwagi, z którymi można się zgodzić lub nie. Co ważne, reportażysta odpowiada za swój reportaż jako całość. Tylko on może coś zmienić, nikt inny nie ma prawa ingerować w treść reportażu.  

 

   Nestor niemieckiego reportażu radiowego Leonard Braun mówił zawsze, że każdy reportażysta jest w swojej pracy samotny. Właśnie dlatego kilkadziesiąt lat temu wraz z kilkoma kolegami po fachu zaczął organizować międzynarodowe spotkania reportażystów, czyli International Feature Conference. Początkowo brało w nich udział kilkanaście osób, dziś na każde przyjeżdża 100-150 radiowców z całego świata. W trakcie konferencji słuchamy reportaży i dyskutujemy o nich, bierzemy udział w warsztatach i wykładach. To fantastyczna okazja do nauki, dlatego została też przeniesiona na polski grunt. W ciągu roku kilka razy mamy okazję do spotkań na najróżniejszych warsztatach, między innymi podczas jesiennego Seminarium Reportażu w Warszawie.

 

   Wysłuchanie reportażu przez słuchacza jest ostatnim etapem całego procesu produkcji. Podczas konferencji, warsztatów i spotkań słuchaczami są doświadczeni reportażyści, którzy wnikliwie analizują każde dzieło. Zaprezentowanie przed nimi swojej pracy bywa bardzo stresującym doświadczeniem, ale… bywa też niezwykle przyjemnym. Jedno nie ulega wątpliwości. Najlepiej uczyć się na błędach. Zarówno własnych, jak i cudzych.

 

Olga Mickiewicz-Adamowicz