ALINA BOSAK: Własność intelektualna w epoce „kopiuj-wklej”

Kopiuje się wykraczając poza prawo cytatu. Cudze teksty publikowane są po kosmetycznych przeróbkach. Można unikać odsyłania do źródeł albo wręcz przeciwnie – używać linkowania jako przykrywki do budowania atrakcyjnego serwisu z treści innych mediów. Tak wygląda lwia część Internetu. Naruszenia prawa autorskiego to codzienność. Zmiany ustawy sytuacji nie poprawiają. Raczej zmierzają ku skomplikowanej kazuistyce niż ułatwiają ochronę własności intelektualnej. Efektem jest dewaluacja zawodu dziennikarza i fotoreportera. 

 

Własność intelektualna w działalności dziennikarskiej zbyt często dzieli los łupów drobnych złodziei będących zmorą w sklepach. Sprawy rzadko trafiają na wokandę, ponieważ niska wartość ukradzionego dobra czyni proces nieopłacalnym. Tymczasem naruszenia Ustawy z 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych rozmnożyły się podobnie jak media elektroniczne.

 

– Na rynku jest mnóstwo takich przypadków. I nie chodzi o drobne naruszenia. Często zgłaszany przez dziennikarzy problem dotyczy plagiatu: przesłałem tekst do redakcji, wydawca odpowiedział, że ma zastrzeżenia i go nie opublikuje, po czym ten tekst pojawia się lekko zmieniony pod cudzym nazwiskiem. To jest poważne naruszenie praw autorskich: naruszenie prawa do pierwszej publikacji, naruszenie prawa do integralności utworu, naruszenie autorskich praw osobistych i majątkowych – wymienia Michał Jaszewski, prawnik współpracujący ze Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich. – Nie można wtedy mówić o treści inspirowanej, ale o kopiowaniu. Jeśli materiał jest podobny i stanowi przeróbkę, w której są te same informacje, a zmieniono jedynie stylistykę, to jest to plagiat.

 

W sieci teksty, fotografie kopiuje się masowo. Czasem są to materiały prasowe sensu stricte objęte prawem autorskim, a czasem proste informacje prasowe przeklejane w całości. – W obu wypadkach mamy naruszenie – zaznacza prawnik. – W przypadku dzieła dziennikarskiego objętego prawem autorskim wynika to z ustawy o prawie autorskim, a jeśli chodzi o prostą informację prasową, tzw. ukradziony news, to mamy do czynienia z tzw. inną twórczością artystyczną, która również podlega ochronie na podstawie Kodeksu cywilnego.

 

Problem polega na tym, że plagiat dotyczy mniejszych form. Artykuły z reguły nie są długie, a ich wartość jest stosunkowo niska. – Owszem, gdyby chodziło o tekst napisany przez wybitnego eksperta na pierwszej stronie w poczytnym czasopiśmie, to zakładanie sprawy w sądzie byłoby opłacalne. Ale takich tekstów z reguły się nie kopiuje. Częściej redakcja kopiuje teksty mniej lub średnio znanych, piszących na ważne tematy, ale niekoniecznie znane z pierwszych stron gazet. Jeżeli taki artykuł ma wartość 1500 zł, to pytanie jest, czy warto iść do sądu. Jedynie po satysfakcję, bo sądzenie się o taką kwotę przez dwa lata zniechęca. Ale oczywiście takie procesy zdarzają się – zaznacza prawnik.

 

Ostatnia sprawa, z jaką zetknął się Michał Jaszewski, zakończyła się ugodą. Mała redakcja opublikowała artykuł bez zgody autora, nie zapłaciła za niego. Dziennikarz zareagował, opisał sytuację, upublicznił. Redakcja przyznała się do błędu, wskazała, że doszło do niezamierzonej pomyłki i po interwencji prawnika podpisała ugodę i wypłaciła honorarium. – Wcześniej, w innej sprawie przygotowałem dla dziennikarza wniosek do sądu. Chodziło o zobowiązanie wydawcy do przekazania informacji koniecznych do dochodzenia dalszych roszczeń. Jednak samo rozpatrywanie tego wniosku trwało pół roku. Takie terminy przekonują, że w postępowanie sądowe opłaca się angażować dopiero wtedy, gdy chodzi o naruszenie dóbr osobistych o wartości np. 20 – 50 tys. zł. Prowadzenie  sprawy jest kosztowne i czasochłonne. W powiązaniu z niską wartością majątkową poszczególnych artykułów prasowych, jest to główny problem i powód, dla którego ochrona praw autorskich, własności intelektualnej w przypadku dziennikarzy jest mało skuteczna – mówi Jaszewski.

 

Problem dotyczy szczególnie dziennikarzy nie mających oparcia w jednej macierzystej redakcji, wolnych strzelców, współpracowników różnych mediów.

 

– Bazując na moim doświadczeniu, mam wrażenie, że dziennikarze najczęściej są z tym problemem pozostawieni sami sobie – przyznaje Jaszewski. – Oczywiście, prominentny dziennikarz, posiadający solidną umowę o pracę, może się spodziewać, że redakcja będzie  broniła i jego, i siebie, we wspólnym interesie. Przy czym w przypadku dużych wydawców najczęściej będzie się to odbywało bez rozgłosu, między podmiotem, który naruszył prawo, a poszkodowaną redakcją.

 

W zupełnie innej i znacznie gorszej sytuacji jest osoba posiadająca umowę o dzieło czy ustną o współpracy, pisząca teksty do różnych portali, gazet. Nie da się porównać sytuacji dziennikarza na etacie, o popularnym nazwisku, rozpoznawalnej twarzy, do sytuacji żurnalisty, który tworzy niewielkie formy prasowe, czasem publicystyczne. To zupełnie inna umowa, inny charakter powiązania z redakcją.

 

Kto celuje w owym lekkim traktowaniu własności intelektualnej, częściej przymyka oko?

 

– Robią to zarówno większe, jak i mniejsze media. Nie ma reguły. Na pewno częściej to się zdarza w mediach elektronicznych. Druk cechuje większa staranność o prawa autorskie. Wydaje się, że naruszenia przydarzają się szczególnie portalom popularnym, które poza informacjami bieżącymi umieszczają również różne plotki, sensacyjki – stwierdza prawnik.

 

I tu wkraczamy w zagadnienie prawa cytatu i obowiązku podawania autora i źródła informacji. Do tego ostatniego w mediach elektronicznych często odsyła się poprzez tzw. deep link, czyli link prowadzący do wewnętrznej podstrony serwisu internetowego z materiałem źródłowym.

 

– Polska ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych wyraźnie mówi, że cytat powinien zawierać wskazanie imienia, nazwiska i źródła. I to nie jest nic nowego. Jeśli w tekście na stronie internetowej umieszczam link, którego naciśnięcie powoduje, że ukazuje się strona z oryginalnym artykułem oznaczonym imieniem i nazwiskiem autora, to problemu nie widzę. Problem jest wtedy, kiedy jest to źródło inne, nielegalizowane (najczęściej anonimowe), wówczas już przy linku powinno być wskazanie, kto artykuł napisał. W innym przypadku – zgodnie z zasadą, że ten kto linkuje, ten cytuje – można ponieść odpowiedzialność właśnie z powodu niewskazania autora i źródła – zwraca uwagę Michał Jaszewski, przypominając, że już kilkanaście lat temu gorąco dyskutowano, czy głęboki link narusza autorskie prawa majątkowe. – Problem jest złożony. Wszystko zależy od tego, czy jest to fotografia reporterska, tekst, czy gorący tekst, publicystyczny itp. Nie mam wrażenia, żeby sądy do tego ostro podchodziły i uznawały, że deep link jest równoznaczny z przeklejeniem treści. Kiedy stosuję odsyłacz, to nie znaczy, że od razu kopiuję cudzą pracę. Jest w tej kwestii niewiele orzeczeń sądowych i wypływa z nich wniosek, że wszystko zależy od konkretnych okoliczności sprawy.

 

Z drugiej strony, niedopuszczalne są praktyki kopiowania pracy lub wykraczania poza prawo cytatu. Cytowaniem nie jest bowiem jednak skopiowanie całego tekstu i umieszczenie go na innej stronie. Nawet jeśli na końcu skopiowanego tekstu pojawi się źródło lub deep link ze wskazaniem źródła, będzie to naruszenie praw autorskich.

 

–  Czym innym jest napisanie własnego artykułu i nawiązanie w nim do cudzego z dodaniem linkowania, a czym innym przeklejenie całego lub większości tekstu – przypomina prawnik. –Ktoś, kto zapozna się z takim materiałem, nie będzie zainteresowany zapoznaniem się ze źródłem. W ten sposób strona wypełniona jest cudzą treścią, następuje eksploatacja prawa autorskiego w Internecie. Zachowano samo wskazanie źródła, natomiast wykroczono poza prawo cytatu. To na pewno lżejsze naruszenie niż wtedy, gdyby źródła nie podano i nie można zarzucić przywłaszczenia autorstwa, ale nielegalną eksploatację materiału objętego prawem autorskim – już tak.

 

W opisany sposób można by wypełnić tekstami cały portal, podając linki, a nie ponosząc kosztów związanych z wypłatą honorariów, abonamentów itp. Bazując na cudzych treściach, da się stworzyć oryginalne dzieło, ale to narusza prawa innych autorów. Portale coraz częściej wprowadzają abonamenty, paywalle, opłaty za dostęp do najciekawszych artykułów. Szczególnie ciekawe są przedmiotem streszczeń na innych stronach internetowych. Bywa, że inna redakcja wybiera najistotniejsze fragmenty np. wywiadu ze znaną osobą i umieszcza u siebie na stronie jako obszerne cytaty.

 

– Ocena zależy od sytuacji – uważa prawnik. – Nie można nikomu odmówić wskazania, że znany polityk, zapytany o delikatną sprawę, udzielił odpowiedzi na takim a takim portalu. Jeżeli cytowana w innym medium wypowiedź polityka mieści się w kontekście artykułu, który aktualnie prezentuję na stronie, to jest to w porządku. Natomiast, jeśli widać, że głównym celem jest nieodpłatne zaprezentowanie w zmienionej nieco formie tego, co ktoś inny zaprezentował odpłatnie, będzie to naruszenie prawa autorskiego. Dlatego, że redakcja, która ma prawa autorskie do tekstu, publikuje go pod pewnym warunkami, informuje, że jest to treść odpłatna i za dostęp do niej trzeba wnieść opłatę. Kiedy to obchodzę, uderzam w nabywcę, czyli w redakcję, a być może także w prawa pierwotnego twórcy. To naruszenie, ale nie prawa osobistego, tylko autorskiego prawa majątkowego. Bez względu na to, czy sam dzieło stworzyłem, czy też nabyłem i w ten sposób wszedłem w jego prawa autorskie, to mam prawo wyznaczyć określone warunki eksploatacji. Jeśli ktoś się do tych warunków nie stosuje, może ponieść odpowiedzialność cywilną – pytanie, czy zmieścił się w prawie cytatu, bo wtedy może się od tej odpowiedzialności uwolnić, czy też wykroczył poza to prawo i z wyjątku zrobił zasadę. Wtedy właścicielowi autorskich praw majątkowych będzie się należało odszkodowanie.

 

Media elektroniczne pogorszyły sytuację dziennikarzy, jeśli chodzi o własność intelektualną. Mimo to nie brakuje głosicieli teorii – chociaż raczej nie w samej branży – że Internet jak żadne inne medium pozwala wypromować markę osobistą, a z bycia cytowanym i powielanym należy się cieszyć. Są to, oczywiście zarazem zwolennicy całkowicie otwartych zasobów internetowych. Patrząc na pauperyzację zawodu, trudno ten pogląd podzielić.

 

– Internet fatalnie wpłynął na autorskie prawa majątkowe. Widać to po zawodzie fotografika, który został przez media elektroniczne prawie „zabity”. Okazało się, że mnóstwo osób, które robią zdjęcia, oddaje je za darmo, dla samej satysfakcji, że pokazano je w mediach. Na początku mogło się to wydawać chwalebne. Okazało się jednak, że miliony darmowych zdjęć wyeliminowały z rynku mnóstwo osób, które z fotografowania żyły. Nastąpiła dewaluacja zawodu. Spotyka to także dziennikarzy – zwraca uwagę Michał Jaszewski.

 

Również zdaniem Jolanty Hajdasz, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, rozwój mediów cyfrowych w większym stopniu zagraża prawom własności intelektualnej niż media tradycyjne. Kopia cyfrowa każdego zdjęcia, filmu, dźwięku jest wiernym odzwierciedleniem oryginału, a w naszych czasach fizyczne wykonanie kopii czegokolwiek jest prostsze. Od strony technicznej wykorzystać czyjąś „własność intelektualną”  jest bardzo łatwo, wystarczy otworzyć na komputerze jakiś plik i mamy dostępny materiał do publikacji. Dobrej jakości, i czasem tak „obrobiony”, że lepszy od oryginału. Nigdy wcześniej plagiat nie był tak powszechną formą kradzieży jak dzisiaj. Natomiast nie jest łatwo dochodzić swoich praw w sądzie, bo to jest po prostu bardzo kosztowne.

 

W opinii prawnika, prawo autorskie nie nadąża za rozwojem technologii, ale jednocześnie niepotrzebnie jest komplikowane. – Zawiera przepisy z ubiegłego wieku, bardziej dostosowane do korzystania z typowych dzieł sztuki. Nie przystaje natomiast do pisanych na bieżąco tekstów dziennikarskich, dając im tylko częściową ochronę. Jest niezwykle kazuistyczne, niektóre przepisy są nieżyciowe. Z drugiej strony wprowadza się przepisy unijne, które również są potwornie kazuistyczne. Mam poczucie, że nie idziemy w kierunku rozwiązywania  problemów, ale  „aptekarskich” rozwiązań i ingerowania w szczegóły. Widać to na przykładzie zmian dotyczących prawa cytatu. Do przepisu dodawane są kolejne elementy, ale kiedy przeczyta się cały rozdział o prawie cytatu, i tak pozostaje niedosyt i poczucie chaosu. Reszta jest w orzecznictwie, w praktyce. Np. w rozdziale tym jest mowa, że można użyć prawa cytatu w przypadku fotografii reporterskich. Ale są także inne fotografie, niereporterskie i do tych już nie stosuje się zapisów dotyczących tych fotografii, ale inne przepisy mówiące ogólnie o treściach, które można zacytować. Nasze prawo wciąż nie wyszło z poprzedniej epoki, chociaż próbuje gonić za zmianami. Wdrażane są nowe przepisy, ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 1994 roku zawiera sporo poprawek i ważnych elementów. Ale dawniej była bardziej spoista, a teraz tę spoistość traci.

 

Aktualnie SDP nie rozważa jednak rekomendowania jakichś dodatkowych rozwiązań prawnych, które lepiej chroniłyby własność intelektualną, szczególnie tę dziennikarską. – Jest to trudne. Uzależnienie dostępu do informacji od tego, czy się za to zapłaci, powoduje niechęć odbiorców do czytania i poznawania tych informacji, co mogłoby prowadzić do jeszcze większych kłopotów z rozpowszechnianiem np. konserwatywnych treści niż mamy teraz, gdy algorytmy sztucznej inteligencji potrafią np. eliminować z wyszukiwarek bez kłopotu treści patriotyczne, czy prawicowe, nie tylko w Polsce, ale na świecie. Trudno więc nam rekomendować konkretne rozwiązania, gdy tak naprawdę nie wiadomo, w jakim kierunku zmierzać będzie zmiana praw własności intelektualnej – mówi Jolanta Hajdasz.

 

W 2018 roku w CMWP SDP zorganizowano debatę na temat zagrożenia dla wolności słowa wynikającego z wprowadzenia tzw. podatku  od linków. – Niewiele się od tego czasu zmieniło. Niebezpieczne jest jednak wprowadzanie jakichkolwiek zmian teraz, w okresie pandemii, gdy wszyscy jesteśmy zajęci zupełnie innymi problemami. Możemy nie zauważyć, w jaki sposób ktoś zamknie nam usta i uniemożliwi wyrażanie swoich poglądów – podkreśla szefowa CMWP SDP.

 

Alina Bosak

 

Tekst ukazał się w numerze 5/2020 „Forum Dziennikarzy”.

 

Całe wydanie do pobrania

 

TUTAJ