DOMINIKA ĆOSIĆ: Unia Europejska a Białoruś

Część krajów tzw. starej Europy zwykła traktować byłe radzieckie republiki jako wciąż obszar dominacji rosyjskiej i w związku z tym z niechęcią angażować się w bardziej aktywną politykę w tym regionie. Widać to było na przykładzie wojny w Gruzji w 2008 roku. Francja, która wówczas miała rotacyjne przewodnictwo w UE, zwołała wprawdzie we wrześniu nadzwyczajny unijny szczyt w Brukseli, a prezydent Nicolas Sarkozy podjął się roli negocjatora, ale relacje z Rosją stosunkowo szybko wróciły do formuły business as usual.

 

Sześć lat później, po rosyjskiej aneksji Krymu, również pierwszą reakcją był szok, że Rosja znów przekroczyła kolejną granicę, ale też i podział wewnątrz samej Unii Europejskiej odnośnie do reakcji. Udało się jednak wprowadzić sankcje na przedstawicieli reżimu odpowiedzialnych za to.

 

W przypadku wyborów na Białorusi i późniejszych protestów społecznych, scenariusz powtórzył się. Tak jak w przypadku wojny w Gruzji, kulminacja wydarzeń przypadła na wakacje, kiedy to instytucje unijne pracują w zwolnionym tempie. Tym razem dodatkowo zwolnionym za sprawą pandemii. Polska, Litwa i częściowo Szwecja naciskały jednak, by Białoruś nie była zignorowana. I choć nie zwołano od razu tradycyjnego szczytu, odbyła się, z inicjatywy Polski, wideokonferencja z udziałem szefów 27 krajów.

 

Z kolei w Parlamencie Europejskim komisja spraw zagranicznych zorganizowała debatę z udziałem jednej z liderek protestów, z czasem organizując kolejne tego typu spotkania. Przy tej okazji trudno nie zauważyć, że wystąpienie Swiatłany Ciechanouskiej rozczarowało europosłów. Zwłaszcza jej stwierdzenie, że protesty nie mają natury ani antyrosyjskiej ani prounijnej oraz brak analizy i deklaracji geopolitycznych.

 

Dosyć szybko zaczęły się także prace w Radzie nad sankcjami wobec przedstawicieli reżimu białoruskiego. Po kilku miesiącach do obejmującej kilkadziesiąt nazwisk listy dopisano także samego prezydenta Łukaszenkę, którego instytucje unijne zresztą nie uznają obecnie za powtórnie wybranego prezydenta Białorusi. Lista ta będzie się powiększać o kolejne nazwiska w razie takiej potrzeby. A sankcje polegają na zakazie wjazdu na teren Unii Europejskiej oraz zamrożeniu ewentualnych aktywów bankowych. Mają zatem, szczerze powiedziawszy, wymiar bardziej symboliczny, bo przecież mało który z notabli białoruskich czy też przedstawicieli służb podróżuje do krajów unijnych. Ale nawet i takie sankcje wzbudzały opory przez jakiś czas – aż do październikowego szczytu blokował je Cypr. Tym razem bardziej ze względu na chęć wymuszenia sankcji na Turcję niż z prorosyjskich sympatii.

 

Warto przy tej okazji wspomnieć o tym unijnym szczycie, bo to podczas niego Mateusz Morawiecki przedstawił plan pomocy dla społeczeństwa białoruskiego. Ten plan obejmuje m.in. pomoc finansową dla społeczeństwa obywatelskiego oraz stypendia dla studentów. To przede wszystkim pokazanie Białorusinom, że istnieje realna alternatywa dla bliskiego sojuszu Białorusi z Rosją, że w razie zerwania lub przynajmniej osłabienia więzi z Moskwą, Mińsk nie zostanie sam i pozbawiony pomocy. O to przecież teraz toczy się gra – czy Białoruś zostanie wchłonięta przez Rosję czy też uda się jej jednak zachować autonomię. Niestety w bliższej perspektywie bardziej realny jest chyba jednak niestety ten pierwszy wariant. Pomysły polskiego premiera znalazły się w konkluzjach październikowego szczytu. A w połowie grudnia, Komisja Europejska powołując się na te właśnie zapisy uruchomiła program pomocy finansowej dla Białorusi.

 

Z kolei dzięki staraniom polskich europosłów tegoroczna nagroda Parlamentu Europejskiego imienia Andrieja Sacharowa przyznawana za walkę o wolność i demokrację trafiła do przedstawicieli społeczeństwa demokratycznego na Białorusi. Swoją drogą kwestia białoruska w PE, także ta nagroda, to bardzo rzadki przykład współpracy ponad podziałami politycznymi – wszystkie polskie partie polityczne reprezentowane w PE wyjątkowo zgodnie współpracują ze sobą. I to właśnie polscy europosłowie wspólnie wysunęli białoruską kandydaturę.

 

Polacy razem z przede wszystkim Litwinami dbają też o to, by temat protestów i sytuacji na Białorusi nie znikał z agendy unijnej. W pewnym sensie w sukurs zainteresowaniu sytuacją za wschodnią granicą Unii przyszła sprawa próby zabójstwa Aleksieja Nawalnego, zbiegła się ona w czasie z protestami białoruskimi. Po raz kolejny unijni politycy mieli okazję przekonać się, że Rosja nie jest przewidywalnym, demokratycznym partnerem.

 

Niestety, ta refleksja – pomimo takich nadziei – nie wpłynie na zastopowanie prac nad budową gazociągu Nord Stream 2. Choć także i w Niemczech są politycy – m.in. szef komisji spraw zagranicznych w Bundestagu, ale też część innych wpływowych polityków CDU oraz Zielonych – uważający ten projekt za szkodliwy i w dodatku mało opłacalny. Ich głos nie jest jednak wystarczająco silny.

 

Sprawa Nawalnego rzuciła jednak inne światło na wydarzenia białoruskie. W obu przypadkach Rosja okazała się krajem rządzonym przez ludzi, którzy nie cofną się przed niczym. Choć zabójstwa polityczne zdarzały się już wcześniej – choćby Politkowska czy Litwinienko, ale też próba zabójstwa bronią chemiczną Skripala – podobnie jak i agresja wobec krajów ościennych (Gruzja i Ukraina), to wciąż wielu europejskich polityków nie chciała się nad tym zastanawiać.

 

Ta wstrzemięźliwość niektórych, a raczej większości, krajów wynikać może nie tylko z relacji gospodarczych (plus korzystanie z rosyjskiego gazu), ale i naiwnego przekonania, że jeśli nie będzie się Rosji prowokować, to zapewni się sobie nietykalność z jej strony. Taka postawa z kolei wpływa na bardzo rozmiękczoną politykę UE wobec Rosji. W przypadku Białorusi temat przynajmniej nie zniknął jeszcze z pola widzenia liderów i instytucji unijnych.

 

Dominika Ćosić