Zdecydowanie popieram stanowisko Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (którego jestem członkiem od 1975 r.), stanowczo protestujące przeciwko ingerencji Deutsche Journalisten-Verband (Niemieckiego Związku Dziennikarzy, DVJ) w wewnętrzne sprawy Polski poprzez apel do Komisji Europejskiej „o przyjrzenie się rozwojowi rynku gazet w Polsce”.
To niespotykana ingerencja w rynek medialny w Polsce i w niezależność dziennikarzy polskich, których DVJ powinna być sprzymierzeńcem. A tak, niestety, nie jest. Czy DVJ reprezentuje interesy niezależnego dziennikarstwa, czy niemieckiej korporacji Verlagsgruppe Passau, które opanowało redakcje 20 gazet regionalnych i kilkaset portali w Polsce?
Jestem jednym z pierwszych dziennikarzy polskich, którzy zetknęli się z działaniem Verlagsgruppe Passau. W styczniu 1991 roku, w wyniku działania Komisji Likwidacyjnej RSW, „Dziennik Bałtycki” został sprzedany spółce solidarnościowej „Przekaz” i – z mniejszościowym udziałem – francuskiemu koncernowi Hersanta. Zostałem redaktorem naczelnym „Dziennika Bałtyckiego”. Przez kilka lat mogłem prowadzić niezależną politykę redakcyjną. Przedstawiciele Hersanta nie ingerowali w politykę redakcji. Niestety, sukcesywnie podnosili kapitał zakładowy spółki pod pretekstem modernizacji redakcji, czemu spółka „Przekaz” nie mogła dorównać z braku środków, aż wreszcie osiągnęli przewagę kapitałową. I w takim stanie rzeczy w 1994 roku sprzedali spółkę, a zatem i redakcję „Dziennika Bałtyckiego” niemieckiemu wydawcy Verlagsgruppe Passau.
I tu, niestety, zaczęły się „schody”. Rok 1995 był w Polsce okresem wyborów prezydenckich. Prezentowaliśmy kandydatów, a zwłaszcza dwóch najważniejszych: Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego. Wysłałem reporterów do matecznika Kwaśniewskiego na Pomorzu, którzy przywieźli mi reportaż o nie najchlubniejszej roli jego ojca – ginekologa. Opublikowałem go, a jednocześnie opublikowałem wywiad z prorektorem Uniwersytetu Gdańskiego, prof. Brunonem Synakiem, który stwierdził, że Aleksander Kwaśniewski nie jest magistrem, nie posiada dyplomu ukończenia Uniwersytetu Gdańskiego. A tym tytułem sztab Kwaśniewskiego podkreślał jego przewagę nad „elektrykiem” Lechem Wałęsą, ustępującym prezydentem. Zaczęła się potworna „zadyma”. O ważności wyborów debatował Sąd Najwyższy, który jednak, co prawda nie jednogłośnie , uznał wygraną Kwaśniewskiego.
Dla przedstawicieli Kwaśniewskiego (lokalnych struktur SDRP) był to sygnał, by przypuścić atak na „Dziennik Bałtycki”. I osiągnęli swój cel. Zaczęli szturmować wydawcę, na przykład poseł Longin Pastusiak interweniował by nie przyznać pozwolenia na budowę drukarni w Gdańsku. To odniosło skutek. Zostałem zwolniony z funkcji redaktora naczelnego w listopadzie 1996.
Wydawca „Dziennika Bałtyckiego” natychmiast uzyskał pozwolenie na budowę drukarni.
W rok później, czyli w 1997 mój następca red. Andrzej Liberadzki został zwolniony za reportaż o wakacjach prezydenta Kwaśniewskiego ze szpiegiem rosyjskim Władimirem Ałganowem. Prezes VGP Franz Hirtrejter napisał list przepraszający do Kwaśniewskiego, praktycznie przed nim się ukorzył. Wszystko to służyło pozyskaniu przychylności władzy (rządził SLD) w rozwijaniu w Polsce inwestycji VGP, która połykała wydawnictwa, a zatem gazety regionalne.
Muszę tu wspomnieć, że w 1998 r. została zlikwidowana gazeta, popołudniówka „Wieczór Wybrzeża”, także będąca własnością VGP. Była to gazeta bardzo popularna w Trójmieście, po którą o godz. 14 ustawiały się kolejki przed kioskami. Ta likwidacja nie była wyrazem troski o stan polskiej prasy ale bezwzględnym dążeniem do maksymalizacji zysku – rynek reklam „Wieczoru” przejął „Dz. B.” a zmniejszyło się zatrudnienie i koszty.
Tak wyglądała wolność słowa oraz troska o byt i niezależność polskich dziennikarzy pod kierownictwem Verlagsgruppe Passau występującemu w Polsce pod szyldem Polska Press.
Jan Jakubowski
Redaktor naczelny „Dziennika Bałtyckiego” w latach 1991-1996
fot. Andrzej Gojke