Gonzo, czyli słowo (nie)godne filozofa – JERZY J. PILCHOWSKI, kreśli sylwetkę Huntera S. Thompsona

Hunter S. Thompson (HST) potrafił słowami (nie)godnymi filozofa wyostrzać rozmazane, przez strach i obrzydzenie, kontury świata. Tęsknię za nim.

 

 Sposób w jaki HST pisał, a raczej sposób w jaki myślał, nazywamy gonzo. Oficjalnie, gonzo jest synonimem słowa dziwaczne. Wolę jednak bostoński slang w którym gonzo to coś co robi się większe i twardsze, gdy emocje do niego napływają. Przyjęcie takiej definicji ułatwia bowiem obserwowanie dzikiej awantury pomiędzy ludźmi, którzy uważają, że mózg HST był duży i twardy oraz sflaczałymi nadludźmi z „The New York Times”.

 

Jedno jest pewne. HST potrafił precyzyjnie i sprawiedliwie opryskać należnym mu błotem standardowy sposób myślenia: „Obiektywne dziennikarstwo jest jednym  z najważniejszych powodów tego, że pozwalamy od dawna na to aby amerykańska polityka była aż tak bardzo skorumpowana.”.

 

Równie celne, jest to co napisał o telewizji: „Telewizyjny biznes jest brzydszy od większości rzeczy. Jest normalnie postrzegany jako pewnego rodzaju okrutne i płytkie okopy broniące uczciwym dziennikarzom dostępu do pieniędzy, długi plastikowy korytarz w którym biegają złodzieje i sutenerzy, a uczciwi ludzie zdychają jak psy bez powodu.”.

 

Oh well … Pewnych spraw „bez pół litra nie razbieriosz.”. Wódka jest jednak za słaba, aby oświetlać problemy tak wielkie jak Ameryka. Tym bardziej, że alkohol to „downers”, czyli narkotyk wpędzający ludzi w depresję. HST potrzebował również „uppers” (wywołują radość  i optymizm) oraz „screamers” które pozwalają zobaczyć, że spotkani w Las Vegas picuś-glancuś i lalunia to krwiożerczy dinozaur i padlinożerna wrona.

 

Ludzie, którzy jadą przez życie na kwadratowych kołach mają jednak problem, szczególnie po kilku głębszych, z zaakceptowaniem faktu, że HST ćpał. Umówmy się, że bronić go nie będę. Niech sam się broni: „Oczywiście, moje ćpanie jest przesadzone, inaczej już dawno bym umarł.”.

 

Słowa słowami, ale mamy również oczy i widzimy, że bez ilustracji Ralpha Steadmana twórczość HST byłaby uboższa. Podstawą ich przyjaźni był podobny sposób widzenia świata. Świetnie obrazuje to fragment listu HST do RS:  „Drogi Ralfie,  Myślę kolego, że musimy to razem przeżyć. Jakiś frajer z Oregonu, ma na imię Perry, chce ufundować nam miesiąc na Hawajach, w czasie Bożego Narodzenia, i wszystko co musimy zrobić to relacjonować Honolulu Maraton dla jego miesięcznika „Bieganie”… Taaak. Wiem co myślisz, Ralfie. Kręcisz się po pracowni, w mieścinie Old Loose Court i myślisz, ‘Dlaczego ja? I dlaczego teraz? Właśnie wtedy gdy zaczynam być szanowany?’  Well … bądźmy szczerzy; każdy może być szanowany, szczególnie w Anglii. Ale nie każdy może zarabiać biegnąc jak wariat 26 mil w rozreklamowanym biegu dla maniaków który nazywa się Honolulu Maraton.”.

 

HST i Oscar Zeta Acosta (OZA) poznali się w roku 1967. Dobrze, że tak się stało. Drogi bożych szaleńców powinny się przecinać. OZA czyli dr Gonzo był dla HST czymś w rodzaju prototypu:  Południowy-zachód jest krainą zamieszkiwaną przez wiele plemion które łączy wpływ cywilizacji Azteków. Mówią na sobie Chicano. Ich stolicą jest East Los Angeles. Żyją tam według własnych praw, czyli w konflikcie z prawem napisanym na papierze. OZA był ich adwokatem. Dobrze rozumiał, że przestrzeganie sądowych procedur to dla Chicano prosta droga do więzienia. To co OZA robił na sądowych salach trudno określić inaczej niż mówieniem do sędziego: „Gonzo ci w …„ Robił to jednak w sposób kulturalny i zgodny z procedurami. W efekcie, nawet najsprytniejsi żydowscy sędziowie dostawali fiksum-dyrdum i nie byli w stanie wydawać zgodnych z procedurami wyroków. Uzupełnieniem jego wspaniałej bezczelności było (w roku 1970) kandydowanie na szeryfa hrabstwa Los Angeles. Przegrał ale zebrał setki tysięcy głosów dzięki czemu stał się „nietykalny”.

 

Koniec był niestety łatwy do przewidzenia. W roku 1974, OZA płynął yachtem z Meksyku do Kalifornii. Nie dopłynął i nikt się nigdy nie dowie czy Pacyfik połknął go z własne woli.  (Na początku lat siedemdziesiątych, wydawnictwo Straight Arrow Books opublikowało dwie napisane przez OZA książki; „The Autobiography of a Brown Buffalo” i „The Revolt of the Cockroach People”.)

 

Wróćmy na początek lat sześćdziesiątych. W roku 1965, „The Nation” zamówiło u HST tekst na temat gangu motocyklistów „Hell’s Angels” (Anioły z piekła). Tekst ten uczynił go sławnym i zaowocował ofertą napisania książki. Kilka lat później (listopad 1974), wywiadzie dla „Playboya”, tak opowiadał o pracy nad tą książką: „Oni byli trochę zaskoczenie tym, że normalnie wyglądający dziennikarz literackiego pisma z Nowego Jorku wytropił ich w obskurnym warsztacie samochodowym w przemysłowej części slamsów południowego San Francisco. Na początku, byli wytrąceni z równowagi ale po 50 lub 60 piwach znaleźliśmy wspólny język gdyż … Szaleńcy zawsze się rozpoznają.”.

 

Geneza Aniołków jest prosta. Po drugiej wojnie światowej, do domu wróciły tysiące żołnierzy. Przywieźli wewnętrzne i zewnętrzne blizny, które starali się leczyć narkotykami, bijatykami i szumem wiatru we włosach. Powstała subkultura ludzi silnych i słabych równocześnie. Pisząc tę książkę, HST nie dosypywał ani cukru, ani soli. Pisał prawdę, również o tych którzy starali się Aniołki cywilizować. Jej publikacja (w roku 1966) była wielkim sukcesem. Za zarobione pieniądze, HST kupił posiadłość w Woody Creek w stanie Kolorado. Nazwał ją „Owl Farm” (Gospodarstwo sów) i była to dla niego prawie zaciszna przystań.

 

W roku 1970, idąc śladami OZA, HST zgłasza swoją kandydaturę na szeryfa hrabstwa Pitkin. Przegrywa (minimalnie) ale, podobnie jak OZA, wygrywa pewnego rodzaju „eksterytorialność”. Pisze też tekst „The Battle of Aspen: Freak Power in the Rockies” („Bitwa o Aspen: Siła Oszołomów w Górach Skalistych”). Publikuje go w magazynie „The Rolling Stones” i tak zaczyna się wieloletnia współpraca HST z tym kultowym pismem. To jest już liga mistrzów.

Rok później, HST otrzymuje, z pisma „Sport Illustrated”, zamówienie na reportaż o organizowanym corocznie w Las Vegas wyścigu motocyklowym Mint 400. Powstaje dwuczęściowy tekst dla „The Rolling Stones”, a następnie jego sztandarowe „gonzo”, czyli książka „Fear and Loathing in Las Vegas” („Strach i obrzydzenie w Las Vegas”).

 

Pisząc tę książkę, HST trafił w dziesiątkę. „Strach i obrzydzenie” odsłoniło stan duszy amerykańskiej klasy średniej. Tak zwana nowoczesność powoduje bowiem, że biznesmeni, brokerzy giełdowi i ludzie na kierowniczych stanowiskach żyją w ciągłym stresie, czyli na adrenalinowym haju. Robi to z nich ludzi emocjonalnie niestabilnych i często popadających w depresję nazwaną też wypaleniem. Wtedy potrzebne jest „sanatorium”. Jadą wówczas do  Las Vegas, aby skoczyć w wir hazardu, picia, ćpania i seksu gdyż jak wiadomo „klin klinem”. Po kilku dniach padają na hotelowe łóżko i śpią dzień lub dwa. Krzyczą wtedy przez sen, pocą się i robią pod siebie. Jest chyba tak, że organizm postawiony nad przepaścią ratuje się wydalając gwałtownie fizyczne i psychiczne toksyny. Po takiej kuracji, jeśli nie umrą lub nie zwariują (co się często zdarza), mogą wziąć prysznic i poczuć się jak nowo narodzeni. HST opisał to wszystko stawiając siebie i dr Gonzo (czyli OAZ) w roli facetów szukających odpowiedzi na pytanie: Gdzie schowało się amerykańskie marzenie? I nie jest ważne czy (jak chcą jedni) to co napisał HST jest komedią, czy też (jak chcą inni) dramatem: „Teraz po wyjściu z windy i wejściu do kasyna, wielki tłum kłębi się ciągle dookoła stołów do gry w kości. Kim są ci ludzie? Te twarze! Skąd oni się tutaj wzięli?  Wyglądają jak karykatury sprzedawców używanych samochodów z Dallas. Ale oni naprawdę istnieją. Jezusieńku, jest ich diabelsko dużo – piszczących ciągle koło tych stołów w mieście na pustyni o czwartej trzydzieści w niedzielny poranek.”. (…).

 

„Dziwne wspomnienia w tą nerwową noc w Las Vegas. Pięć lat później? Sześć? To wygląda jak całe życie albo przynajmniej jak Ważna Era – rodzaj szczytowania, który się nie powtórzy. San Francisco w połowie lat sześćdziesiątych było wyjątkowym miejscem. Może to miało jakiś sens. Może nie, patrząc perspektywicznie … nie znamy wyjaśnienia, żadna mieszanka słów lub muzyki albo wspomnień nie podważy jednak przeświadczenia, że było się na tym skrzyżowaniu czasu i świata. Cokolwiek to znaczy … Historię trudno zrozumieć, gdyż słyszymy tyle bzdur, ale nawet nie będąc pewny co historia znaczy mamy podstawy myśleć, że od czasu do czasu energia całego pokolenia zaświeci długim i jasnym błyskiem, z powodu którego nikt w tym czasie nie rozumie – i nie zostanie nigdy wyjaśnione co się właściwie stało.”

 

Nie jest przypadkiem, że wybrałem właśnie te dwa fragmenty. W książce dzieli je tylko kilka stron. Razem, stanowią dobry przykład przeplatania strachu i obrzydzenia z nostalgią.

 

Cofnijmy się do roku 1968. Ruch hippisowski był w rozkwicie i Czerwone Pieluszki (Najsławniejsi ludzie tej „formacji ideowej” to Abbie Hoffman, Jerry Rubin i David Horowitz) wierzyły, że droga do władzy stoi przez nimi otworem. Moja ulubioną dokumentacją sposobu w jaki ci ludzie myśleli to opublikowane w książce „Do it!” (autor: Jerry Rubin) zdjęcie. Jest na tym zdjęciu grupa gołych hippisów i na każdej postaci napisano „One Vote” (Jeden Głos).  Gołą prawdą okazało się jednak to, że wybory prezydenckie w roku 1968 wygrał Richard Nixon który był cynicznym hipokrytą. Nie przeszkadzało to większości wyborców, gdyż lewicowy kontrkandydat (Hubert Horatio Humphrey) był dokładnie taki sam. Czerwone Pieluszki pomyślały wtedy, że zwycięstwo Nixona da im szansę na dorżnięcie establishmentu w następnych wyborach.

 

Nadszedł rok 1972, kandydatem Demokratów został czerwony senator George McGovern. „The Rolling Stone” wysłało HST, aby opisał kampanię wyborczą. I opisał. Powstała książka „Fear and Loathing: On the Campaign Trail ‘72”. Napisał w niej jak (upraszczając) wyglądają naćpane Czerwone Pieluszki, gdy przelatują analnie młode feministki. „W tym czasie, było mi trudno utrzymać powagę. Ci biedni, młodzi i naiwni z wodogłowiem. Czy przekażą tą dziwną wiadomość swoim rodzicom, gdy wrócą do swoich domów w Middletown, Shaker Heights i w hrabstwie Orange?  Myślę, że chyba tak. I ich rodzice mogli by napisać listy do NBC, informując iż z wiarygodnych źródeł dowiedzieli się, że Chanceller był uzależniony od LSD-25 – dostarczanego mu bez wątpienia w dużych ilościach przez komunistycznych agentów – i żądać aby został on natychmiast zdjęty z wizji i aresztowany.”.  [Wyjaśnienie: Middletown to nazwa symbolizująca prowincjonalizm. Shaker Height to nazwa sugerująca, że chodzi o miasteczko, w którym popularna jest, przechowywana często w solniczkach (shaker), kokaina. A hrabstwo Orange jest miejscem w którym lubią mieszkać razem ludzie z mafii, z biznesu i intelektualiści. A John Chancellor to znany w tym czasie dziennikarz.]

 

Takich kwiatków jest w tej książce dużo i czytelnik nie ma innego wyjścia tylko śmiać się głośno i żałośnie.  Paradoksalnie, wielu poważnych ludzi zalicza tą książka do poważnych dzieł politologicznych. I ja się z nimi zgadzam.

 

Mijały lata. HST pisał i był czytany. Ponowny wybuch świetności nadszedł jednak dopiero w roku 1980. Powstała wtedy książka „The Curse of Lono” („Przekleństwo bożka Lono”). Składa się ona z dwóch części. W pierwszej, HST opisuje maraton w Honolulu, który otworzył mu oczy na zaczynającą się erę nowej etyki: „Koncepcja zwycięstwa poprzez przegraną już zapuściła korzenie i wielu ludzi mówi, że ma to sens. Maraton w Honolulu jest doskonałym przykładem Nowej Etyki. Główna nagroda to szara koszulka dla każdego, z czterech tysięcy, kto dobiegł do mety. To była próba i przegrali tylko ci którzy odpadli.”

 

Oznacza to, że trzeba zdobyć się na ogromny wysiłek, aby zostać ubrany w szarą koszulkę i móc zaliczyć siebie do tłumu zwycięzców.

 

Uff. Poprzednim razem, niejaki Mao Zedong ubrał tłumy w jednakowe garniturki i też mówił im, że są zwycięzcami. Druga część tej książki to świat etyki hemingwayowskiej. Jest w niej list do Ralpha Steadmana:  „Drogi Ralfie, … Siedziałem na rybackim krześle w łodzi nazwanej Humdinger i walczyłem desperacko z ogromną rybą – i 17 minut później przyciągnąłem ją tak blisko łodzi, że mogłem się wychylić i roztrzaskać jej mózg jednym szaleńczym uderzeniem wojennej maczugi z Samoa. Nikt już mnie nie lekceważy, Ralfie, mogę pić z rybakami. Twarde chłopy. Spotykamy się wieczorami w barze Huggo, aby opowiadać niestworzone historyjki, pić z dużych kieliszków i śpiewać dzikie pieśni”.

 

Może już czas pomyśleć o tym czy prawda o nas ukryta jest w dzikich pieśniach czy w monotonnym klepaniu butami o asfalt?

 

Johnny Depp, przygotowując się do zagrania głównej roli w filmie „Las Vegas Parano”, spędził dużo czasu w „Owl Farm”.  HST pozwolił  mu zaglądnąć do pudeł, w których trzymał różne niedokończone teksty. Depp znalazł tam brudnopis książki, w której HST opisał czas (rok 1958), gdy pracował w San Juan, czyli w stolicy Puerto Rico. Namówił HST do opublikowania książki „The Rum Diary” („Dziennik zakrapiany rumem”) i na jej podstawie powstał film.

 

Końcówka XX wieku. HST publikuje trylogię „Gonzo papers” („Zapiski Gonzo”): „The Great Shark Hunt” („Wielkie polowanie na rekiny” – 1979), „Generation of Swine” („Pokolenie świń” – 1988) „Songs of the Doomed” („Pieśni przeklętych” – 1990)  Są w tych książkach stare, opublikowane w różnych pismach, teksty. Są też teksty i listy które nigdy wcześniej nie były publikowane. Jest co czytać. Jest z czego wyławiać myśli ostre jak żyletki.  Z tych książek wybrałem jednak tylko jeden cytat. W „Songs of  Doomed” jest rozdział „German Decade: The Rise of the Fourth Reich” („Niemiecka dekada: Początek Czwartej Rzeszy”). Zaczyna się on od słów: „Wysoki blondyn z błyskiem w niebieskich oczach wszedł do kawiarni Riviera i zaczął się rozpychać. Krzyczał  „Sieg heil!”. „Ich bin ein Barliner!”. Była północ, sobota w Greenwich Village i siedziałem przy barze, oglądając telewizyjne wiadomości – banda dzikich Niemców wdrapała się na Mur Berliński. Wielki tłum po obu stronach Bramy Brandenburskiej śpiewał „Deutschland über Alles” a inni machali dłońmi pełnymi pieniędzy. „Nareszcie wolni!” krzyczał ten człowiek. „Śmierć komunistycznym świnią! Będziemy maszerować drogą usłaną kośćmi.”. Rzeczywiście wojna się skończyła. Czerwone niebezpieczeństwo uciekło. Pełne zwycięstwo bez przelewu krwi. Połączyły się dwie części potwora. …”. 

 

Początek wieku XXI. 23 kwietnia 2003, HST bierze ślub ze swoją asystentką Anitą Bejmuk.

 

Bywa tak, że starsi panowie (posiadający bogate życie wewnętrzne) zakochują się w młodych dziewczynach. Takie małżeństwa (jeśli dziewczyna też posiada bogate życie wewnętrzne) bywają przez pewien czas udane. Tak było w tym wypadku. Ale nawet oszałamiające postępy farmakologii nie są w stanie zmienić tego, że gonzo starszych panów nie jest już tak twarde jak być powinno.

 

I nawet jeśli młoda żona rozumie to i wybacza, to jednak …  HST lubił strzelać. 20 lutego 2005 strzelił po raz ostatni. We własną głowę. W pożegnalnym liście napisał:

 

„Koniec gier. Koniec wybuchów. Koniec chodzenia. Koniec zabawy. Koniec pływania. 67. To jest 17 lat więcej niż 50. 17 więcej niż potrzebowałem i chciałem. Nuda. Jestem zawsze marudny. Brak radości – dla każdego. 67. Stajesz się chciwy. Zachowuj się jak na twój wiek przystało. Spokojnie – to nie będzie bolało.”.

 

Johnny Depp nie pozwolił mu odejść bez jeszcze większego huku. Dwudziestego sierpnia roku pańskiego 2005, przy dźwiękach piosenki Dylana („Hey! Mr Tambourin Mam, play a song for me, I’m not sleepy and there is no place I’m going to …”) prochy HST wystrzelone zostały z wielkiej armaty i wiatr historii rozwiał je nad „Owl Farm”.

 

Jerzy Jacek Plichowski

 

Fot. Wikimedia