Smog informacyjny – dr JAKUB OLCHOWSKI o relacjach dziennikarzy z naukowcami

Celem jednych i drugich jest w istocie to samo: opisywanie rzeczywistości i przekazywanie wiedzy. Wydawałoby się zatem oczywiste, że będą ze sobą ściśle współpracować, wzajemnie korzystać ze swojej wiedzy i doświadczeń, tworzyć wręcz rodzaj klastra. I rzeczywiście tak się niejednokrotnie dzieje, ale głównie w oparciu o czysto indywidualne, interpersonalne relacje – charakteru „systemowego” tej współpracy trudno się raczej doszukiwać.

 

Oba środowiska, dziennikarskie i akademickie, funkcjonują raczej obok siebie niż ze sobą. Nierzadko patrzą na siebie z nieufnością, a nawet lekceważeniem. I nierzadko wynika to, powiedzmy sobie szczerze, z egocentryzmu i zadufania – a w obu środowiskach to bardzo często spotykane cechy. A szkoda, bo współpraca i wymiana doświadczeń pozwoliłaby na większą rzetelność (a o to chyba powinno chodzić jednym i drugim) oraz unikanie błędów.

 

I warto sobie w tym miejscu uświadomić, że media i akademia w swojej logice działania są od siebie biegunowo odległe, a w związku z tym i ich słabości polegają na czym innym (i przypomnijmy, że cały czas mowa o opisie i analizie rzeczywistości i polityki międzynarodowej). Dziennikarze działają szybko, pod presją czasu. Wciąż też zdarza im się „znać na wszystkim”: dziś napiszę o tym kotku, co nie mógł zejść z drzewa, a jutro o tendencjach w handlu zagranicznym Chin. W konsekwencji mamy często i powierzchowność, i niekompetencję. Ale to nie dziennikarze są tego głównymi winowajcami. W takich czasach żyjemy – presja oglądalności, słuchalności, kilkalności. Szybciej, więcej, ostrzej. Więc niekoniecznie lepiej.

 

Uczeni działają wolno. Często w jakiejś niszy. Dosłownie i w przenośni. „Rozważania akademickie”, czyli takie w potocznym rozumieniu do niczego sensownego nieprzydatne, bo czysto teoretyczne, rzeczywiście wcale nie są rzadkością. Tworzone w zaciszu gabinetów są piękne metodologicznie i epistemologicznie, ale czy wyjaśniają rzeczywistość? Tyle, że i w tym wypadku jest presja – kolejne reformy, absurdalna biurokracja, cały szereg różnych przedziwnych mechanizmów, listy punktowanych czasopism, listy punktowanych wydawnictw – i „praca naukowa” coraz bardziej przypomina wojskową definicję czasoprzestrzeni: kop od tego drzewa do piątej rano.

 

Z tych słabości wynikają dość zabawne rzeczy. Oto młoda dziennikarka przychodzi porozmawiać o sytuacji na polsko-ukraińskich przejściach granicznych, po czym okazuje się, że nie potrafi żadnego wymienić. I że właściwie nie wie, o co ma pytać. Oto gwiazdor polskiego dziennikarstwa (celebryta pełną gębą) ogłasza z przejęciem w telewizji, że na Łotwie właśnie pojawiło się 120 amerykańskich czołgów. Bo ani jemu, ani całemu sztabowi nie wydał się taki news podejrzany. Tymczasem 120 czołgom musi towarzyszyć kilkaset innych pojazdów, bo to cała brygadowa grupa bojowa. I gdyby to wszystko znalazło się znienacka na Łotwie (która sama nie posiada ani jednego czołgu), to Rosjanie rozpętaliby piekło. Z drugiej strony, pisze oto pewien amerykański profesor, też celebryta, tyle że świata nauki, że aneksja Krymu przez Rosję jest zrozumiała, że za wydarzeniami na Majdanie stoi Zachód, a Ukraina to właściwie państwo upadłe. Oczywiście, pan profesor te wszystkie mądrości napisał, nigdy nie odwiedzając ani Rosji, ani Ukrainy. Można też, na przykład, godzinami zawile dyskutować na temat wyższości realizmu neoklasycznego nad neorealizmem. To akurat szkodliwe nie jest, ale pożytek też niewielki.

 

Jest też kategoria hybrydowa: „ekspert medialny”. O ile trafi się rozsądny analityk (a na szczęście mamy takich trochę), to całe szczęście. Ktoś taki często ma wiedzę, jakiej brakuje dziennikarzowi, i potrafi ją przełożyć na rzeczywistość, co z kolei trudno przychodzi naukowcom. Ale „ekspert medialny” to nierzadko ktoś typu „wypowiem się na każdy temat”. Najlepiej w sposób bardzo zawikłany, żeby tylko nieliczni byli w stanie się zorientować, że opowiadam głupoty. Powiem na przykład, że „kończy się ład konstruktywistyczny”. Co prawda nie bardzo wiem, co to miałoby znaczyć, ale oni też nie.

 

W istocie to jednak nie jest zabawne. Byłoby, gdyby dotyczyło dywagacji wujka Ziutka na imieninach u cioci. Nie, kiedy dotyczy osób, których zawodową misją winno być rzetelne wyjaśnianie rzeczywistości. W takim przypadku jest po prostu niebezpieczne, niesie bowiem za sobą konsekwencje społeczne – ogłupiamy ludzi, drogie Koleżanki i Koledzy ze świata mediów i akademii. W przeciwieństwie bowiem do wujka Ziutka zwracamy się do ogromnego audytorium, które oczekuje od nas rzetelnej wiedzy. Nawet jeśli nie wie, że oczekuje.

 

Naturalnie, jesteśmy tylko ludźmi, więc komponent emocjonalny w naszej pracy będzie zawsze dawał o sobie znać – jak wiadomo, „punkt widzenia znikąd jest niemożliwy”. Kiedy mowa o polityce, także międzynarodowej, emocje pojawiają się zawsze. I zawsze też, co szczególnie należy mieć na uwadze, można dzięki nim manipulować nastrojami i wykorzystywać to do realizacji przeróżnych, partykularnych celów. Niemniej to, co przystoi publicyście, któremu wolno, z definicji niejako, wyrażać poglądy i opinie, nie powinno się pojawiać w „typowej” pracy dziennikarza i naukowca. Mówiąc wprost, publicysta, zwłaszcza taki z jakimś ideowym przymiotnikiem (prawicowy, postępowy, konserwatywny, ekologiczny itp.), może dowolne bzdury wypisywać, a i tak będzie miał wierne grono fanów, którzy tychże właśnie bzdur będą oczekiwać. A dziennikarz jednak powinien być ostrożniejszy. Zwłaszcza, że publicystów „ideowych” jakoś dziwnie stale przybywa, podczas gdy tych kompetentnych, przynajmniej w zakresie polityki międzynarodowej, wyraźnie ubywa.

 

Tak, ostatnie zdanie odnosi się oczywiście do zdjęcia z anteny Trójki „Raportu o stanie świata”. Musimy być świadomi, co jest stawką: im mniej kompetencji i rzetelności, tym więcej niekompetencji i ignorancji. Tym więcej dezinformacji, która stanowi największe prawdopodobnie zagrożenie cywilizacyjne. Zarówno ta rozpowszechniana nieświadomie (z powodu niekompetencji i ogólnego nadmiaru informacji), jak i ta stosowana z premedytacją. Otacza nas dziś już nie tyle szum informacyjny, co smog informacyjny, czyli mgła, która truje. Tym większa nasza, dziennikarzy i świata nauki, odpowiedzialność za słowo. I tym bardziej widoczna konieczność współpracy między naukowcami, którzy może i wiedzę mają głębszą, ale działają wolniej i docierają do mniejszej liczby odbiorców, a dziennikarzami, którzy bardziej czują „żywą rzeczywistość”, lepiej się komunikują i docierają do szerokich rzesz.

 

A działać trzeba. Według dość znanej anegdoty generał Eisenhower miał powiedzieć, odnosząc się do tego, co zobaczyli amerykańscy żołnierze w wyzwalanych w Niemczech obozach koncentracyjnych, żeby fotografować, filmować, spisywać relacje itp., bo „przyjdzie taki dzień, że jakiś sukinsyn powie, że to się nigdy nie wydarzyło”. Ta chwila właśnie nadchodzi. Bo z jednej strony triumfuje ignorancja – dwie trzecie amerykańskich „millenialsów” nie ma pojęcia, co to takiego Auschwitz (u nas jest zapewne niewiele lepiej), a z drugiej strony okazuje się, że fakty faktami, ale coraz bardziej liczy się, kto jest lepszy w „sprzedawaniu” własnej narracji i własnej wersji rzeczywistości. A im więcej niewiedzy i ignorancji, tym łatwiej ludziom uwierzyć w cokolwiek. Że Ziemia płaska, że szczepionki to autyzm, że polskie obozy koncentracyjne.

 

Babcie nam mówiły: „Nie kłóć się z durniem. Mądry głupszemu ustępuje.” No jednak nie, w tym babcie nie mają racji. Ponieważ mądrzy ustępowali głupszym, to świat wygląda jak wygląda. Trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność i nie ustępować.

 

Dr Jakub Olchowski