Odważny jak cenzor – JAN PICHETA o granicy wolności słowa

Niebawem minie 41 lat od mojego dziennikarskiego debiutu. 40 lat odnajdywania i korzystania z wolności. W roku 1979 nikt o wolności nie mówił. Była w redakcji… czasopisma „Rębacz”, które pisało o sześciu katowickich kopalniach: Gottwald, Katowice, Murcki, Staszic, Wieczorek i Wujek. Redakcja mieściła się w podziemiach Domu Kultury KWK Wujek. „Rębacz” był dwutygodnikiem górniczych intelektualistów, więc aby rozwijać intelekt, przez dwa tygodnie graliśmy na okrągło w szachy, po każdym dobrym ruchu wznosząc toast kieliszkiem czystej z czerwoną kartką. Szachistów było czterech, więc i gier, i toastów mnóstwo. Ponieważ wszystko było na kartki, łącznie z wódką, a fluktuacja 10-tysięcznej załogi Wujka sięgała 50 proc. miesięcznie, znajomy naczelnego, kierownik referatu, miał zawsze parę tysięcy nieodebranych kartek do swojej dyspozycji. Jeśli był sprytny, mógł zbić na handlu kartkami majątek. Żurnalistom wódki też nie brakowało. Po dwóch tygodniach intensywnych gier redaktor naczelny orientował się, że właśnie nadszedł termin oddania numeru do druku. Brał jakieś gotowce, posyłał nas do znajomych kierowników działów, a mnie kazał pisać list do redakcji (wraz z odpowiedzią), żeby choć jeden się na łamach pojawił. Gdy tylko oddaliśmy numer do druku, powracaliśmy do szachowych rozgrywek w oparach alkoholu i tytoniowego dymu.

 

Nikt z nas nie pracował na dziennikarskim etacie, bo takich w kopalniach nie przewidziano. Każdy był więc zatrudniony jako pracownik powierzchni. Mnie udało się dostać angaż w łaźni łańcuszkowej KWK Wujek. Byłem tam specjalistą o najwyższych kwalifikacjach, innymi słowy – brygadzistą hydraulików… Raz nawet poszedłem zobaczyć, gdzie pracuję. Nozdrza ranił zaduch spoconych łachów na łańcuchach. Więcej tam nie wróciłem. Do takiej pracy w kopalni byłem zresztą przyzwyczajony. Wcześniej byłem piłkarzem GKS Katowice. Zatrudniano mnie jako specjalistę od ciężkich robót w KWK Kleofas.

 

O wolności zaczęto mówić, gdy nastała „Solidarność”. Wszyscy się do niej zapisaliśmy poza naczelnym. On pisał więc o dyrekcji, związkach branżowych i partii, a my o „Solidarności”. Nagle można było pisać prawie o wszystkim, poza tym, o czym wszyscy się napisać bali. Najbardziej łaskawy dla nas był czas po wydarzeniach bydgoskich w marcu 1981 r. Jan Rulewski został poturbowany przez milicję i dał sobie zrobić zdjęcie bez sztucznej szczęki. Nastroje społeczne się zradykalizowały. Cenzura praktycznie nie działała. Gdy przychodziło się do drukarni, cenzor tylko pytał: – A nie piszecie, że Związek Radziecki to skurwysyny? – i podpisywał periodyk do druku.

 

W grudniu 1981 straciliśmy wszystko. Redakcje, czasopisma et cetera. Przestała działać nawet ustawa o cenzurze. O wolności znów nikt nie mówił. Zdarzały się kontrolowane wyjątki. Gdy w marcowym numerze Informatora Kulturalnego Województwa Bielskiego w 1983 r. zapytałem śp. Macieja Zembatego, jak przyjął internowanie, odparł:

   

– Było to bardzo interesujące doświadczenie. Te doświadczenia się liczą, które pozbawiają nas złudzeń. Dzięki internowaniu pozbyłem się wielu z nich.

 

Jak jest możliwa obecnie satyra w PRL?

   

– Nie jest w tej chwili możliwa. Dopóki nie zacznie funkcjonować ustawa o cenzurze. Przez 18 miesięcy względnej wolności słowa odzwyczailiśmy się od aluzji, uników. Trzeba by było się cofnąć, a cóż bylibyśmy warci, gdybyśmy się cofnęli?

 

Na pytanie o różnice w występach przed publicznością w ostatnich latach stwierdził:

   

– Przed trzema laty szukałem, przed dwoma znalazłem, a teraz straciłem…

   

– Zakończymy tak smutno?

   

– (…) czasy są takie, że smutek jest na miejscu.

 

Parafując stronę z wywiadem, cenzor kręcił głową. Czytał kilka razy jedno i to samo, ale w końcu podpisał tekst do druku bez żadnych zmian.

 

Gdy przyszedłem do niego w następnym miesiącu z kolejnym wydaniem, od razu zapytał, czy mam coś równie drastycznego, co wywiad z Maćkiem Zembatym?

   

– Tym razem już tak odważny nie będę… – przyznał, wypiąwszy pierś jak do orderu!

 

Zamurowało mnie. Nigdy nie sądziłem, że jego pracę można określać w kategoriach odwagi.

 

Czyli jednak można być odważnym jak cenzor? Zwłaszcza wobec dzieci, gdyż później skreślał całe artykuły moich uczniów ze szkółki literackiej, którzy wydawali pismo „Wiosna Nasza”?

 

Wolności mogłem zażyć, współpracując z pismami podziemnymi. Do czasu. Napisałem tekst w obronie wycinanych drzew. Nie ukazał się. Zakwestionował go wydawca. Po latach okazało się, że był związany z osobami, które te drzewa fizycznie wycięli…

 

W nowej Polsce początkowo miałem więcej szczęścia do swobody. Najpierw stworzyliśmy z grupą ludzi ceniących wolność „Gazetę Prowincjonalną”. Na dowód, że wolność w Polsce istnieje (tak wówczas, jak dziś) wystarczy wymienić ludzi, którzy tworzyli „Czas Krakowski”. Jan Polkowski i Wojtek Czuchnowski, Witek Gadowski i Mieczysław Gil, Jan Maria Rokita i Katarzyna Kolenda-Zaleska, Ryszard Terlecki i ks. Kazio Sowa, Jarosław Szarek z żoną, Marta i Marek Stremeccy, prof. Maciej Malinowski i prof. Janusz Majcherek, Piotrek Legutko i Marek Bartosik, Marek Halberda i Marek Kęskrawiec, Anna Lubertowicz-Sztorc i Zygmunt Fura, Maciej Kwaśniewski i Włodek Jurasz, Zygmunt Moszkowicz i Krzysztof Gurba, Marek Oramus i Artur Pałyga, Patrycjusz Pająk i Monika Nowak, Jacek Fedorowicz i Leszek Długosz, Ewa Włodkowa i Aśka Oparek, Teresa Bochwic i Marek Żukow-Karczewski, Krzysiek Dawidowicz i Tomek Giżyński, a gdzieś tam jeszcze między nimi ja z bielskiej prowincji. Co to było za wolnościowe i dowcipne panopticum!? Nie do powtórzenia. Zwłaszcza, że – jak mi się wtedy wydawało – wszyscy się bardzo lubili.

 

Początkowo jednak i tam się piło. Przynajmniej w siedzibie przy Rynku Kleparskim alkohol musiał lać się nie tylko po kropelce, skoro naczelny ogłosił na tablicy, że pierwszy wybryk oznacza 500 zł kary, a drugi już dyscyplinarkę. Odtąd na piwo chodziło się już do knajpy. Każdy bowiem cenił sobie pracę w tak nadzwyczajnym piśmie.

 

Cudowną wolnością rozkoszowałem się w Radiu Bielsko, zwłaszcza, że w eterze stosowałem sporo środków dźwiękowych czy muzycznych, nie tylko pisarskich, oraz że w pobliżu mieścił się lokal o nazwie „Admiral”, gdzie można się było świetnie przygotować do licznych programów, pisać komentarze, felietony literackie, sportowe, społeczne i przemyśliwać reportaże. Mój szef, niezwykły radiowiec „urodzony w eterze” Maciej Szklarz częsty pobyt u „Admirała” przypłacił przeszczepem wątroby. Na szczęście udanym – od 20 lat operuje swym czarującym głosem w Teleekspresie.

 

Do „Trybuny Śląskiej” przeszedłem niepotrzebnie. Nie tylko dlatego, że towarzystwo było już wybitnie abstynenckie, nastawione głównie na robienie kariery. Tam po raz pierwszy spotkałem się z zakazem pisania o niektórych ludziach czy sprawach, zwłaszcza aferalnych. Gdy, uśpiwszy rewolucyjną czujność naczelnego, przemyciłem jeden z tekstów, których nie wolno było napisać, kazano mi się zwolnić. Skorzystałem z propozycji ochoczo, gdyż miałem na oku równie dobrze płatną pracę w piśmie samorządowym. Nie musiałem siedzieć w redakcji codziennie, lecz tylko wtedy, gdy umawiałem się z rozmówcami. Gdy pojechałem z synem na żagle, wydawca nie zauważył, że nie było mnie w redakcji przez 10 dni. Oczywiście o autentycznej wolności dziennikarskiej nie można było mówić. Trzeba było spełniać niektóre przynajmniej życzenia powiatowych bossów. Mnie było łatwiej, gdyż większość z nich znałem już od lat i z wieloma byłem w stanie się identyfikować – politycznie czy mentalnie.

 

Prawdziwą wolność odnajdywałem jednak w publicystyce kulturalnej. Przez ponad 20 lat współpracowałem z redakcją „Śląska” Tadeusza Kijonki. Pisałem co miesiąc felietony, recenzje, reportaże, wywiady, teksty krytyczne. Tylko raz zdarzyło się, że bez mojej zgody i wiedzy mój najlepszy kolega redakcyjny usunął kilka fragmentów tekstu, z którym się nie zgadzał. Przesłałem mu wywiad z Krzyśkiem Mieszkowskim, któremu nie podobała się – zdaniem Ślązaków rewelacyjna – realizacja pewnej powieści Janoscha wystawiona przez śląski teatr. Związek między kolegą redakcyjnym a teatrem był taki, że kolega redakcyjny pracował w tym teatrze jako kierownik literacki. Krytyczna ocena Krzysztofa Mieszkowskiego uderzała więc po części w niego i w jego współpracowników.

 

Przez ostatnie dziesięciolecie zwolniłem tempo swej żurnalistyki. Pracując w dziennikach czy tygodnikach, marzyłem o redakcji rocznika. Ponieważ niektóre modlitwy bywają wysłuchane, od ośmiu lat redaguję „Kalendarz Beskidzki”. Wydaje go Towarzystwo Przyjaciół Bielska-Białej i Podbeskidzia pod kierunkiem Grażyny Staniszewskiej, która zdobywa pieniądze od prywatnych sponsorów i nie ingeruje w pracę redakcji. Rocznik czyta dopiero po wydrukowaniu. Daje mi niezwykłą, jak mniemam, w dzisiejszych czasach wolność w kształtowaniu pisma. Nie wiem, jak jednak wyglądałaby moja wolność, gdybyśmy w naszym roczniku podejmowali kwestie wojny plemiennej w państwie Polaków.

 

Ostatnie dni zamykają zresztą zadziwiającą klamrą moją 40-letnią „drogę przez mękę”.

 

W czerwcu 1980 r. spędzono nas, dziennikarzy prasy regionalnej, na spotkanie w zamku Książ z ówczesnym ministrem gospodarki materiałowej Eugeniuszem Szyrem. Tłumaczył nam, co z polską gospodarką trzeba natychmiast zrobić, żeby po 40 latach nasz kraj mógł kwitnąć jak kraje Zachodu. Po pierwsze musimy zrezygnować z wydobywczego i ciężkiego przemysłu na rzecz przetwórczego. Przemysł wydobywczy i ciężki są bowiem nieekonomiczne, zużywają za dużo tlenu i wody, degradują człowieka, a więc górnika, hutnika itd. oraz środowisko naturalne. Po drugie musimy gospodarkę przeprowadzić na tory energooszczędne. Tracimy niezwykle dużo energii nie tylko ze względu na dominację przemysłu wydobywczego i ciężkiego. Oszczędność dają przede wszystkim odnawialne źródła energii, słońce, ciepłe wody, wiatr, woda itd. Po trzecie – żeby to wszystko wprowadzić, trzeba zmienić kadry. W Polsce dominowała wówczas nomenklatura. Jak powszechnie wiadomo, najważniejsze stanowiska obsadzano ludźmi miernymi, biernymi, ale wiernymi. Obowiązywała selekcja negatywna. Eugeniusz Szyr dał do zrozumienia, że właściwi ludzie muszą pracować na właściwych miejscach.

 

Jeśli nie dokonamy tych trzech zmian teraz, nie mamy szans dogonić Zachodu kiedykolwiek. Groził nam będzie trzeci świat! Prelegent na odchodne stwierdził, że doskonale wie, iż nie będziemy mogli tego wprost napisać. Nie pozwoli nam cenzura. Dlaczego zatem to mówił? Chyba dlatego, żeby – nie podając przyczyn, opisywać tragiczne skutki polityki PZPR – tak aby utrzymać ją przy władzy…

 

Poza wolnością słowa mamy dziś w Polsce podobną sytuację do tej z 1980 roku. Gdy słyszę prezydenta państwa, który powiada, że nie zrezygnujemy z czarnego złota, gdyż będzie to nasze bogactwo jeszcze przez 200 lat, gdy słyszę ministra, który obiecuje, że emitujące tanią energię wiatraki przeznaczy na złom  – przypomina mi się kontekst wystąpienia min. Eugeniusza Szyra. Był czerwiec 1980 roku. Właśnie wtedy na Lubelszczyźnie zaczynały się już pierwsze strajki, które doprowadziły do bezkrwawej solidarnościowej rewolucji.

 

Niestety bezkrwawa rewolucja znów jest potrzebna. Już nie tylko dla Polski, ale dla świata. O tym mówią ekolodzy na katowickim szczycie. Jeśli na skutek chorobliwej gospodarki polskiej i wielu innych państw naszego globu, o kilka stopni podniesie się temperatura Ziemi, za 40 następnych lat nie powinno już być ludzkości, co wieszczy niżej podpisany. Wolność zatem okaże się nic nieznaczącą aberracją ostatnich lat. Z drugiej strony łudzę się nadzieją, że najlepsze proroctwa to te, które się nie sprawdzają.

 

Jan Picheta