Ziarna gniewu – JERZY SURDYKOWSKI wspomina stan wojenny

Czas drugiego obiegu uważam za najpiękniejszy okres w mojej dziennikarskiej biografii, ponieważ czułem się wtedy ludziom autentycznie potrzebny. Chociaż to, co miałem do powiedzenia, mówiłem w małym nakładzie, czasem pod pseudonimem, czasami pod nazwiskiem, ale ludzie na to czekali.

 

Dwunasty, trzynasty grudnia. Planowałem wyjazd rano jedenastego ekspresem na Kongres Kultury Polskiej w Warszawie. W przeddzień, dziesiątego grudnia, wieczorem – jak to ładnie ujęła moja żona – wysunęła się ręka Boska z Kościoła Mariackiego i rzuciła mną o oblodzony bruk krakowski. Parę dni przed stanem wojennym zrobił się cholerny mróz. Taka bezśnieżna szadź się zrobiła. I wywaliłem się dokładnie pod Kościołem Mariackim. Złamałem obojczyk. Także w stanie wojennym, jak mówili złośliwi koledzy, miałem autointernowanie, we własnym gipsie. Akurat noc z dwunastego na trzynastego była pierwszą nocą, którą w pancerzu gipsowym, to strasznie niewygodne, przespałem w domu. Przyleciał syn i mówi „tata, generał w telewizorze”. Pierwsza moja myśl była „oni tego pożałują”. Taką miałem pierwszą refleksję. Nie że strach, tylko „oni pożałują”. Potem było jak było.

 

Zawieszenie SDP stało się oczywiste, jeśli nastąpił stan wojenny to musieli nas zawiesić czy rozwiązać, to była rzecz jasna, ja nie uczestniczyłem w tych pierwszych, panicznych spotkaniach ze względu na ten gips.

 

Bardziej dramatyczne było rozbicie strajków i strzelanie u „Wujka” dzień później. Nowa Huta zaprzestała strajku po otoczeniu i po wjechaniu ZOMO przez bramę. Postanowili nie stawiać oporu, dzięki czemu tam nie było ofiar.

 

Moje odejście z „Życia Literackiego”

 

Ja nie odszedłem z „Życia Literackiego” tylko z takiego pisma „Zdanie”, które nie wydało ani jednego numeru. Wydało później, ale już w innym składzie redakcji. „Zdanie” było wydawnictwem nieperiodycznym klubu „Kuźnica”, starało się, ale nie zawsze się to udawało, być kwartalnikiem. Ukazywało się w nim wiele tekstów, które były zdejmowane przez cenzurę w normalnej prasie. Z pełną świadomością władze krakowskie tolerowały taki mały wentylik. Jak Zbyszek Regucki już wrócił od Kani, którego zastąpił Jaruzelski, to na otarcie łez przywiózł sobie zezwolenie na otwarcie nowego pisma, przydział papieru itd. – wszystko. „Zdanie” miało się stać miesięcznikiem, nawet bardzo ciekawy był skład redakcji, no to ja się przyłączyłem.

 

Machejek był do przyjęcia jeszcze jak komunizm był silny, bo się nie bał tych wielkich bonzów w Warszawie. Dzwonił Łukaszewicz z pretensjami, to on odpowiadał: „Będę w Warszawie, wódki się napijemy”. A utytułowany, doktoryzowany warszawski redaktor w garniturku, po takim telefonie spadał z krzesła ze strachu. Ale w momencie, gdy powstała „Solidarność”, Machejek z instynktem komunisty, zorientował się, że jest to dokładnie przeciwko niemu, że może dojść do sytuacji gdy on nie będzie miał redakcji, nie będzie miał sekretarki, nie będzie miał kierowcy i wtedy zaczął już od jesieni 1980 roku w różny sposób wypychać z redakcji ludzi związanych z „Solidarnością”, nie mógł tego robić w sposób oczywisty, ale stosował taki pewien rodzaj usuwania przez wypychanie. Ponieważ pozbył się w ten sposób paru ludzi, mocno się starliśmy z Machejkiem gdzieś w 1981 roku. Pomyślałem sobie – co ja się będę „kopał z koniem” pójdę do tego „Zdania”, są tam sympatyczni ludzie i sympatyczny szef i od 1 listopada 1981 roku – tak mi się zdaje – poszedłem do redakcji „Zdania” i weryfikowany byłem jako dziennikarz „Zdania”, oczywiście niezweryfikowany. Jeszcze w tym czasie wylali mnie z PZPR-u, gdzie zajęła się mną kontrola partyjna późną jesienią ‘81, a wywalili mnie tuż po ogłoszeniu stanu wojennego. Tak to się zbiegło z weryfikacją. Po prostu powiedziałem im co myślę; na weryfikacji byłem, na komisji kontroli partyjnej nie, napisałem im swoją odpowiedź, którą potem Krzysztof Bobiński gdzieś wywiózł do Anglii, zostało przetłumaczone i ukazało się w brytyjskim czy amerykańskim kwartalniku, tytułu nie pamiętam. To było o wszystkim, co się działo. Z tego „Zdania” to chyba więcej jak połowa nie została zweryfikowana, tam było dość dużo ludzi z Uniwersytetu, oni na Uniwersytecie zostali, ale nie pozwolono im pracować w „Zdaniu”.

 

„Zdanie” się potem ukazywało w mocno innym zespole do 1989 czy 1990 roku, to już mnie nie interesowało specjalnie.

 

Weryfikacja

 

Napisałem kiedyś tekst „Nadzwyczajny Zjazd SDP po ćwierćwieczu” z podtytułem refleksje osobiste, zacytuję fragment: „Jednym z najbardziej paskudnych poczynań reżimu generalskiego była weryfikacja dziennikarzy. Specjalne partyjno-bezpieczniackie komisje w sposób pozbawiony podstaw prawnych, oceniały czy dana osoba godna jest dalszego zatrudnienia. Jeśli ktoś z nas z własnej woli nie zrezygnował z pracy w mediach – tak jak Dariusz Fikus czy Maciej Iłowiecki, którzy odeszli z „Polityki” – znajdował się na bruku. Stefan Bratkowski jakiś czas się ukrywał, potem zaczął nielegalnie wydawać na kasetach swoje niezapomniane gazetki dźwiękowe. Ja jakoś utrzymywałem się z publikowania tekstów przemycanych za granicę, głównie do USA. Maciej Szumowski został nocnym stróżem, Maciej Wierzyński – taksówkarzem, Jacek Maziarski – antykwariuszem. I tak dalej, i tak dalej… Wszyscy pisaliśmy do prasy podziemnej. A jeszcze iluż naszych koleżanek i kolegów przewinęło się przez obozy internowania i więzienia. Ale był to dla nas niezapomniany i może nawet najbardziej owocny czas w życiu. Kadencja naszego zarządu, który – nigdy nie przerwał działalności – skończyła się dopiero na zjeździe relegalizowanego SDP w 1990 roku. Nigdy nie miałem poczucia, że jestem tak bardzo ludziom potrzebny jak wtedy i nigdy moje myśli – drukowane w małym nakładzie na byle powielaczu – nie były tak uważnie czytane. Dlatego dziękuję panu, generale Jaruzelski za te trudne, lecz owocne lata! Bez pana i bez robienia panu za złość nigdy bym się tego nie nauczył, co dziś umiem i nigdy bym nie rozumiał tego, co przez te lata zrozumiałem”.

 

Do tego fragmentu dodam taką rzecz osobistą: Przeżyłem wspaniałe satysfakcje zawodowe w okresie, kiedy funkcjonował drugi obieg, kiedy nie było mnie jako autora, z wyjątkiem „Tygodnika Powszechnego”, gdzie czasem ukazywało się tylko nazwisko i zaznaczenie ingerencji Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, a nawet i to nie, bo były tam różne targi, jeśli było dużo ingerencji, np. „to my puścimy wam trzy ingerencje, pięciu wam nie pozwolimy, dwie musicie zamilczeć”. Takie były nieformalne rozmówki.

 

Powtórzę: uważam tamten czas drugiego obiegu za najbardziej owocny, efektywny, za najpiękniejszy okres w mojej dziennikarskiej biografii, ponieważ czułem się wtedy ludziom autentycznie potrzebny. Chociaż to, co miałem do powiedzenia, mówiłem w małym nakładzie, czasem pod pseudonimem, czasami pod nazwiskiem. Ale ludzie na to czekali. A tego nie było ani przedtem, ani potem, a nie ma tego zwłaszcza teraz.

 

Wizyta papieża

 

Pielgrzymka Jana Pawła II do Ojczyzny w stanie wojennym, ta w czerwcu 1983 roku, była bardzo poruszająca, bo papież odwiedził Mistrzejowice, a kościół na Mistrzejowicach to była prawdziwa twierdza „Solidarności”, gdzie pierwsze skrzypce odgrywał ksiądz – on nie był proboszczem był wikarym, ale robił co chciał – nieżyjący już Kazimierz Jancarz, zwany przez kolegów „jajcarzem”, jego czwartkowe Msze za Ojczyznę, to były spektakle antykomunizmu. Olbrzymia sala zawsze nabita.

 

Tam poza tym działała bardzo ważna inicjatywa. Już nie wiem, kto wymyślił, bo ja wszedłem do już istniejącej, funkcjonującej instytucji – Chrześcijański Uniwersytet Robotniczy (ChUR).

 

To była taka jakby szkoła aktywu, szkoła działaczy, gdzie zwykli ludzie, robotnicy, pracownicy nie tylko Huty ale i innych zakładów związani z „Solidarnością” przychodzili, żeby się uczyć. Najróżniejsi ludzie tam byli, paru dziennikarzy, ja, Kasprzyk, czasami Szumowski, przychodziło trochę ludzi z Uniwersytetu, przede wszystkim bardzo aktywny był Rysiek Terlecki, historyk. Mówiliśmy im o historii, polityce, ekonomii, nawet były wykłady i zajęcia praktyczne ze sztuki negocjacji. Myślę, że ci ludzie, którzy przeszli przez ten ChUR wiele na tym zyskali. Oczywiście były tam też bardziej konfesyjne zajęcia, choćby „O nauce społecznej Kościoła”, ale przekazywana była zupełnie świecka, przydatna wiedza, której ci ludzie gdzie indziej by nie zdobyli, bo była ona ocenzurowana.

 

I do tej twierdzy „Solidarności” przyjechał Ojciec św. Dookoła były olbrzymie tłumy, oczywiście wszyscy z palcami do góry, transparenty. Stała milicja czy też ZOMO, dość daleko, nie zbliżali się, tyle że było ich widać, pewno było ich wielu po cywilnemu. Idzie papież pozdrawia wszystkich, śmieje się, widać, że jest w swoim żywiole, za nim sznur smutnych kardynałów i biskupów z całego świata, którzy w ogóle nie wiedzą o co chodzi, modlą się albo drzemią, i jeden, który wiedział o co chodzi – kardynał Jan Król, Polak amerykański, z Filadelfii, który też znak Victorii pokazuje. Ten moment przypomniałem mu, gdy miałem przyjemność kardynała Króla uhonorować odznaczeniem państwowym. Doskonale tamto wydarzenie pamiętał, dokładnie tak jak ja.

 

Wizyta w 1983 roku, była jakby ważniejsza niż następne, była jakby kawałkiem nagle wolnej Polski. W 1987 roku, drugi obieg był już rozbudowany. Było bardzo ważne, że papież przyjechał. Byłem na Błoniach. Mnóstwo ludzi, bardzo ostra kontrola, żeby transparentów nie wnosić. Przede wszystkim oni się pokapowali, że żeby mieć transparent no to trzeba mieć kije. Jakiekolwiek laski były zakazane, przychodził dziadek o lasce, to mu laskę zabierali. Jeśli ktoś przyniósł transparent, to mógł go tylko pokazać na ręku. Ta wizyta Ojca św. w Polsce w stanie wojennym podziałała na mnie najbardziej.

 

Władze SDP w podziemiu

 

Nasz sposób komunikowania się? O dokumentach nie będę mówił, bo te wytworzone, były w Warszawie gdzieś melinowane i trzeba trafić na ich ślad. Bratkowski może pamiętać, na pewno nie w jego mieszkaniu. Pani Anna Borkowska wynosiła w niedzielę pierwszego dnia stanu wojennego jakieś dokumenty z lokalu SDP-u razem z Jackiem Kalabińskim. Była sekretarzem Oddziału Warszawskiego. Jacek – prezesem. Ona wiedziała. Wielu innych ludzi. Szkoda, że taki sympatyczny człowiek, sekretarz – ale nie generalny sekretarz jak nieżyjący już FikusJacek Ratajczak jest w Kanadzie. Odwiedziłem go w latach osiemdziesiątych w Kanadzie. Fikus bardzo się obawiał rewizji i starał się nie trzymać u siebie w domu dokumentów, ale musiał mieć miejsce, gdzie je trzymał. Może one wróciły do ich mieszkania. Nie wiem.

 

Miejsce spotkań – różne. Bywało u Anki Borkowskiej, bywało u Paszyńskiego też świętej pamięci, tylko jego żona strasznie się denerwowała jak były spotkania u Paszyńskiego. Kiedyś spotkaliśmy się w Kazimierzu, u Iłowieckiego. Raz czy dwa razy, już nie pamiętam.

 

Cały Zarząd Główny nie mógł się często zbierać w warunkach konspiracji. W całym zespole Zarządu Głównego wszyscy opowiedzieli się za kontynuacją pracy z wyjątkiem Ryszarda Niemca, który potem wstąpił do esduperelu, więc myśmy go skreślili. No i zdecydowanie po stronie władzy zaangażował się Róg-Świostek.

 

Inni bardziej lub mniej aktywnie, ale działali. Krzysztof Klinger, on dość szybko umarł, był sekretarzem.

 

Były spotkania raz na miesiąc, na dwa miesiące, ale w mniejszym gronie. Już nie pamiętam, jaki był sygnał telefoniczny: coś tam o jakiejś cioci, czy Basi, coś takiego, że wiedziałem, że trzeba przyjechać do Warszawy. W mniejszym gronie omawialiśmy, co było do załatwienia dla mnie czy dwóch, trzech osób. Spotkania w dużym gronie były bardziej niebezpieczne, ale bywały, zwłaszcza gdy trzeba było coś podpisać, to one były.

 

W pierwszym okresie wszyscy się pilnowali, później już nie, ale nigdy nie było tak, żeby ktoś przez telefon powiedział, że będzie spotkanie Zarządu. Nie pamiętam, jakie sygnały myśmy ustalali, może ustalaliśmy na spotkaniu na następne co się powie, te reguły konspiracji w latach następnych rwały się. Większa była konspiracja, jeśli chodziło o prasę podziemną, zwłaszcza taką, jak „Hutnik”, na której rozbiciu esebecji bardzo zależało.

 

Jeszcze jedna rzecz, o której nie mówiliśmy i która mi przyszła do głowy, pani pytała, czy były jakieś tytuły prasy podziemnej wydawane przez SDP: nigdy nie było prasy, którą wydawało podziemne SDP. Ale świadomie, nie usiłowaliśmy w Krakowie – wiem, że w Warszawie były jakieś próby – nie robić niczego takiego, z dwóch powodów:

raz – że lepiej by było, jeżeli ci dziennikarze, którzy chcą i potrafią się na to zdobyć, współpracują z już istniejącymi tytułami czy współtworzą nowe tytuły prasy podziemnej, ale żeby te działania były zdecentralizowane, rozśrodkowane;

dwa – to były efekty wiadomości z różnych przesłuchań. Ja zresztą też byłem przesłuchiwany, do wyjazdu mojego do Stanów na początku 1985 roku w pierwszych dniach stycznia 1985 roku, wielokrotnie zdejmowano mnie z ulicy na takie doraźne improwizowane – może nie, może oni to sobie wcześniej przygotowywali – przesłuchania godzinne, dwugodzinne, trzygodzinne, różne. Tematem, który się ciągle powtarzał, chyba mieli hopla na tym punkcie – w przesłuchaniach kolegów, jak ktoś był zatrzymany i przesłuchiwany, wzięty z ulicy, to się powtarzało, myśmy wymieniali informacje o przesłuchaniach, to ważne, o co się pytają – były dwie sprawy: działalność podziemna: „wy nie zaprzestaliście działania” oczywiście oni to wiedzieli, czy się domyślali, czy mieli dowody i drugi taki konik: Polska Parta Socjalistyczna, wmawiali, że SDP chce powołać PPS.

 

Lepiej więc byłoby, żeby SDP nie miało jakiegoś pisma, które by z tym było kojarzone, lepiej żeby członkowie nasi współpracowali z prasą podziemną i trzeba im w tym pomagać i tych, którzy chcą, nie na siłę, ale trzeba ich do tej działalności wciągać. Taką mięliśmy politykę, przynajmniej tu w Krakowie. Wiem, że w Gdańsku było podobnie. Te tematy się powtarzały na przesłuchaniach po za Warszawą i Krakowem, dość dobrze znam środowisko gdańskie i to wiem. Tak sobie zresztą ustaliłem, podzieliliśmy się między członków Zarządu, co do legalnego działania, kto się będzie opiekował jakimi oddziałami wojewódzkimi, ja sobie wziąłem Wybrzeże i oczywiście Kraków oraz Rzeszów. Wybrzeże – oczywiście dotyczyło to Gdańska, no i Szczecina, gdzie było dużo mniej ludzi, dużo mniejsza aktywność, ale też była.

 

W Szczecinie grono tych, którzy dochowali wierności SDP i „Solidarności” skupiło się wokół nieżyjącej już Anki Machay, której trzeba oddać szacunek za odwagę. Po upadku komunizmu była naczelną „Kuriera Szczecińskiego”.

 

Dziennikarze SDP-u w podziemiu

 

Może się okazać, że było więcej ludzi, którzy pisali w drugim obiegu, niż wymieniam. Maria de Hernandez-Paluch, bardzo aktywna, ona prowadziła pismo opinii „Bez dekretu”, oboje Szumowscy, czyli Maciek i Dorota Terakowska, Tadeusz Pikulicki, Jerzy Sadecki, Zbigniew Ringer, emeryt, dziennikarz sportowy, on pisywał od czasu do czasu, Lusia czyli Helena Lazar, wyrzucona dziennikarka od Szumowskiego, być może Ewa Owsiany coś pisywała, nie jestem pewien, to jest też dziennikarka od Szumowskiego, reportażystka, Andrzej Sabatowski sekretarz redakcji „Życia Literackiego”, on pracował a jednocześnie przez dwa lata redagował pisemko „Tymczasem”. Elżbieta Morawiec, Maria Palatyńska i Bogusław Rogatko, wyrzuceni z „Życia Literackiego”, na pewno Tadeusz Nyczek, krytyk, Maria Przełomiec, pracowała chyba w Radiu i pisywała do „Hutnika”, Wojtek Marchewczyk, redagował „Hutnika”, ukrywał się, bardzo ważna postać.

 

Stefan Maciejewski, na przykład nie miał żadnego kontaktu z prasą podziemną, nie wiedziałem, że tak dokładnie spisywał „czyny i rozmowy”. Z „Tygodnika Powszechnego” spływały do prasy podziemnej teksty zdjęte przez cenzurę; nie pisały do niej osoby z głównego trzonu „Tygodnika”, ale pisywali ludzie, którzy byli wokół nich. Oni mieli taką zasadę, że nie powinni się dać złapać, nie powinni dawać okazji bezpiece, ale różni ludzie, którzy się koło „Tygodnika” kręcili, czy byli na jakiś mniejszych etatach pisywali. Roman Graczyk, Jan Rogóż, Pilch coś pisywał, ale Pilch się pokazał w późniejszym okresie, Burnetko, coś robił. Wielcy może wiedzieli, że oni piszą i mieli nad nimi pewien parasol, ale sami się nie angażowali, chyba słusznie.

 

Ja uważałem, że nazwiska, adresy, co wiedziałem należy zapomnieć. Po prostu, po co pamiętać. Nigdy nie wiedziałem, kiedy wezmą na porządne spytki do bezpieki. Mnie nigdy fizycznie nie atakowano, nie było pobicia.

 

Ale są dziennikarze, których bito. Np. Tadeusza Pikulickiego pobito na ubecji. Wiedzieć tylko to, co mnie dotyczy, co ja muszę wiedzieć, żeby móc swoje robić.

 

To, że Lusia Lazar pisywała nie wiedziałem, niejednokrotnie podrzucałem jej dary, i nie wiedziałem tego. Pisywaliśmy do tego samego „Hutnika”. I bardzo dobrze, żeśmy nie wiedzieli. Ja w dalszym ciągu pewno nie wiem o wielu ludziach, którzy coś robili.

 

Była w Warszawie w połowie lat osiemdziesiątych niezależna agencja informacyjna, którą prowadził Jacek Maziarski. Pracował tam Arendarski. Przepisywał na komputerze biuletyn, który był bardzo przydatny gazetkom podziemnym, pod warunkiem, że do nich dotarł. Był problem jak ten biuletyn regularnie przewozić. Przez znajomych akurat dowiedziałem się, że postać wówczas z Piwnicy, a dziś światowej rangi – kompozytor Zbigniew Preisner jeździ co tydzień do Warszawy. Akurat jego regularne wyjazdy zbiegały się z wydaniem biuletynu, raz na tydzień. On go przywoził, wkładał do ustalonej skrytki, bardzo dzielnie to robił, bardzo regularnie. To było bezcenne dla różnych tytułów podziemnych.

 

Miejsca spotkań

 

Klub „Pod gruszką” funkcjonował początkowo w pierwszym okresie, dopóki nie powstał esduperel. Oczywiście byli tam różni tajniacy. Ale była to taka kawiarnia dziennikarska z wymianą plotek: ten to, ten tamto. Potem, jak powstał esduperel, to tam już się nie chodziło. Ja zresztą rzadko bywałem „Pod gruszką”. Była kawiarnia w Domu Literatów na Kanoniczej, gdzie mieliśmy spotkania. Potem jak powstał neo-ZLP i przejął ten dom, to w każdą środę czy czwartek ci, którzy nie wstąpili do neo-ZLP, siadywali sobie przy jednym stoliku na godzinkę czy półtorej, żeby pokazać, że jesteśmy. To Szymborska zwłaszcza organizowała, jej zależało, żeby jak najwięcej ludzi przychodziło. Klub Inteligencji Katolickiej, był ośrodkiem ważnym, tam się odbywały spotkania literackie, takie mówione pismo „Na Głos”, które po pewnym czasie było drukowane.

 

Zasady Postępowania i Zaleceń Koleżeńskich władz SDP

 

Wiele rozmów było z dziennikarzami mającymi rozterki moralne w związku z podejmowaniem pracy lub jej kontynuowaniem w reżimowej prasie. Przychodzili do mnie czy nawet dzwonili różni ludzie, na ogół to byli znani mi, którzy tak jakoś chcieli się wyspowiadać albo powiedzieć: „ja muszę, ja nie mam wyjścia, bo żona, dzieci”, albo „tak się moje życie ułożyło”.

 

Ale też sporo ludzi, którzy formalnie byli po tamtej stronie, starało się w czymś nam pomóc, przykładów parę podam. Na przykład, jak się później okazało „tajny i świadomy”, prof. Goban-Klas, medioznawca z Krakowa, potrafił przy kawce – nie w pierwszym okresie, trochę później – podrzucić mi szereg informacji ze swoich źródeł i szereg tematów, które ja potem wykorzystywałem w drugim obiegu, bo to były niegłupie rzeczy. On wiedział, że to pójdzie, miał tego pełną świadomość. Nie wiem, czy on nie pisał później sprawozdań z tych naszych spotkań, ale tematy były niegłupie i ja to wykorzystywałem. Może nie wszystko, ale bardzo wiele.

 

Przewodniczący tego powstałego w Krakowie – jak to się mówi – esduperelu – Andrzej Magdoń dawał mi z jakiś tam zasobów, które oni mieli, bony benzynowe i za te bony benzynowe myśmy z Marią de Hernandez-Paluch, głównie jej samochodem, bo ona miała dużego fiata a ja malucha, przywozili z Warszawy dary. W Warszawie był większy dostęp do darów i myśmy rozdzielali je dla środowiska dziennikarskiego i niektórych biedniejszych literatów i rodzin uwięzionych działaczy „Solidarności”. W pewnym momencie było tego dosyć dużo, mogliśmy te dary szeroko rozdawać. A benzyna była z esduperelu. Bardzo wielu dziennikarzy, nazwisk może nie będę ich wymieniał, bo było ich bardzo dużo, jedno tylko – Jerzy Sadecki. To był dobry przykład dziennikarza, który cały czas pracował, był pozytywnie zweryfikowany, ale który świadomie wszedł, ja go zresztą wciągnąłem do współpracy z drugim obiegiem, potem namówiłem go na napisanie książki o oporze w Hucie, pod pseudonimem Marian Garden „Nowa Huta: ziarna gniewu, ziarna nadziei” o tych wszystkich strajkach, demonstracjach, Włosiku itd. On cały czas tam był. Potem zresztą z Sadeckim, jak już komunizm upadł, i były wybory ‘89, razem robiliśmy pierwsze legalne pismo „Głos Wyborczy Solidarności”, który miał się potem przekształcić w tygodnik Solidarności, ale zaczęły się różne nienawiści, różne rozróbki i wykolegowano mnie po wyborach. Udało nam się nawet wydać ten pierwszy numer na tydzień przed „Gazetą Wyborczą” Michnika, ale tygodnik łatwiej było zrobić niż dziennik.

 

Wielu dziennikarzy dostarczało informacje różnego rodzaju, które mieli, wiedzieli, że można do mnie przyjść: Bogusia Pałczyńska, pracowała w „Echu Krakowa”, tenże Magdoń, był taki Ośrodek Badań Prasoznawczych – Pisarek, Bajka, Bralczyk obecny telewizyjny językoznawca, przychodziłem do nich po utajnione wyniki badań bądź ich, bądź socjologicznych z Uniwersytetu, które oni mieli. Także od wielu ludzi dostawaliśmy jakieś namiary, czy jakieś rzeczy, które warto było wykorzystać w prasie bezdebitowej.

 

Ludzi, którzy czuli ciśnienie, mieli nieczyste sumienie, że pracowali w prasie, radiu, telewizji reżimowej czy satelitarnej było wielu.

Taki Zbyszek Jurkowski, świetny alpinista, pracował w gazecie „Słowo Powszechne”, była taka paxowska gazeta – strasznie mi się wypłakiwał, nie każdy może być odważnym alpinistą, nie każdy musi być odważnym dziennikarzem.

Oczywiście z jednej strony trzeba było wykazać pewien ludzki stosunek, a z drugiej strony były zachowania, które trzeba było wprost potępić.

 

Obowiązek pracy

 

Padł blady strach, oczywiście. Ciekawa rzecz, wyrzuceni po weryfikacji z RSW Prasa, czy jak mówiono złośliwie MSW Prasa odwoływali się do Sądu Pracy i wygrywali proces. Myśmy się też odwołali do Sądu Pracy i wygraliśmy, musieli nam zapłacić odszkodowanie. Dwudziestu pięciu dziennikarzy. Nie pamiętam już, czegośmy się uczepili, w każdym razie wykazaliśmy, że to było niezgodne z Kodeksem pracy i Sąd – powiem pani – wręcz robił do nas oko, pani sędzia. To był ten pierwszy okres.

 

Potem zaczęło być już groźnie, bo obowiązek został wprowadzony, ale jak ktoś nie miał pracy – dotyczyło to mężczyzn – były przypadki, że różne firmy fikcyjnie przyjmowały do pracy takich ludzi. Ja miałem rentę. Zresztą członkowie związków twórczych byli od tego obowiązku zwolnieni. Ja byłem członkiem Związku Literatów, do rozwiązania. A później, jak już było rozwiązane ZLP, wyszło takie rozporządzenie w życie, że ci, którzy nie zapisali się do neo-ZLP mogli otrzymać w dowodzie osobistym taki wpis: „wykonuje zawód literata”. Ja w starym dowodzie mam taki wpis: „wykonuje zawód literata”.

 

Część ludzi pozakładała jakieś warsztaciki, jakieś firemki, na tym zresztą na ogół dobrze wyszli. Tadeusz Pikulicki z „Gazety Krakowskiej” wymyślił sobie, że będzie jednorazowe zapalniczki przerabiał na wielorazowe, nawet kogoś fikcyjnie zatrudnił, a teraz jest biznesmenem. Od łyczka do rzemyczka jakoś im to wyszło, tym ludziom te biznesy. Parę osób wyjechało z tych wyrzuconych. Także ta ustawa o pasożytnictwie służyła zastraszeniu osób wyrzuconych z pracy.

 

Wyjechali: Andrzej Warchałowski z Telewizji (był członkiem Komisji Krajowej „Solidarności”), Milada Zapolnik z „Dziennika Polskiego”, Jacek Pałamarz z „Gazety Krakowskiej”, Maciejewski był parę lat w Australii, takie małżeństwo, nie pamiętam ich nazwiska (chyba Wcisło), wyjechało do Australii – bardzo sympatyczni, młodzi ludzie z „Gazety Krakowskiej”. Wiele jest osób, których nie pamiętam.

 

Duszpasterstwo

 

Ostoje „Solidarności” to były Mistrzejowice, kościół św. Józefa na Podgórzu, Karmelitan na Piasku, Dominikanie. Mistrzejowice były o tyle ważne, że był to ośrodek robotniczy, podobnie jak św. Józefa na Podgórzu. Dominikanie to było duszpasterstwo akademickie, tam się odbywały bardziej intelektualne dyskusje. U Karmelitów na Piasku też czasem coś ChUR robił, już nie pamiętam. ChUR również działał u św. Józefa. To były te – według mnie – najważniejsze ośrodki kościelne w Krakowie. W całej Polsce było podobnie.

Kiedyś byłem w „Wyborczej” i Jarek Kurski mówi „ja byłem na pana zajęciach w Gdańsku”. Było bardzo mi miło, że pamięta. W Krakowie też zajęcia miałem parę razy, starałem się by słuchacze napisali jakieś teksty, które później ocenię, odbywało się to zdaje się u Dominikanów, w każdym razie w jakimś kościelnym pomieszczeniu.

Oczywiście trwała akcja odczytowa, miałem różne doraźne prelekcje i spotkania. Kontakt był nawiązywany przez „Tygodnik Powszechny”. Ktoś pytał: nie pojechałbyś do Łańcuta, bo tam jest zapotrzebowanie? No to jedziemy, np. z Tadeuszem Szymą. Szyma o poezji, ja o ekonomii czy polityce. Czy do Łodzi wyjazd. To już po linii esdepowskiej, bo tam Katarasińscy działali. Jerzy Katarasiński, nieżyjący już, znakomity facet, mąż obecnej posłanki Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej. Olbrzymia sala przykościelna, nieprawdopodobnie dużo ludzi, w oknach siedzieli, te spotkania były wspaniałe, bo ludzie się nimi naprawdę interesowali. W Kielcach coś miałem. Organizował Juliusz Braun, późniejszy przewodniczący KRRiTV. W Rzeszowie, w Szczecinie, w Gdańsku wiele razy, w wielu miejscach.

 

Wychodzenia z podziemia 1988-1989

 

Aktywność SDP-u osłabła po 1985 roku, już się nie pisało Listów, Oświadczeń, rzadziej się spotykaliśmy. Ale jeszcze jedna, znacząca, akcja była w Polsce w czasach późniejszych w okresie 1987 do początków 1989 roku. Było to konspiracyjne szkolenie dziennikarzy prasy podziemnej. Ja cały 1988 rok spędziłem w Ameryce. Tam był jeden moment esdepowski – ważny. Nie pamiętam, od kogo przyszło zapotrzebowanie, żeby działacze SDP, przebywający w Stanach napisali do FIJ-u w Brukseli, że proszą o przyjęcie. Być może był taki sam list od działaczy SDP-u przebywających we Francji. Byłem ja, Jacek Kalabiński, Janka Jankowska. Napisaliśmy takie pismo po angielsku. To był ten okres, kiedy nas przyjmowano do FIJ-u. SDP nie był jeszcze relegalizowany, przyjęcie do FIJ-u było bardzo ważnym momentem do relegalizacji, bo pokazało, że jesteśmy.

 

Przyjechałem do Polski na Sylwestra, ‘88/’89. W styczniu, na początku roku odbył się nielegalny, ale już zupełnie bez żadnej konspiracji, zjazd SDP-u. Nie wiem w jakiej sali, była to dość duża sala o niskim suficie, gdzie otwarcie mówiliśmy, co chcemy. Podpisaliśmy List Otwarty z żądaniem relegalizacji SDP. Janka Jankowska, Kasia Kołodziejczyk, Bratkowski, Iłowiecki, cały zarząd, Paszyński, Jacek Moskwa. Nie wiem, czy Szumowski wtedy był.

 

Wierzbiański

 

Bolka Wierzbiańskiego bardzo wysoko oceniam. To był wspaniały człowiek. Dostał w 1999 r. Orła Białego. Chociaż moim zdaniem Orzeł Biały został trochę zdeprecjonowany, bo w zasadzie on powinien się należeć za zasługi wojskowe i cywilne – jednocześnie. A Bolek miał zasługi cywilne ogromne, a wojskowych żadnych.

 

To już nie moja sprawa. Ja miałem przyjemność wręczyć mu w 1994 r. w imieniu Prezydenta RP Lecha Wałęsy Krzyż Komandorski z Gwiazdą Polonia Restituta za wybitne zasługi na polu pisarskim i dziennikarskim w obronie kultury polskiej.

Oprócz tego, że robił dobrą gazetę, to jeszcze starał się opiekować SDP-em, zawsze jakieś pieniądze podrzucał dla SDP-u, dużo tego nie miał, ale zawsze coś było. No i zatrudniał. Specjalnie powołał do tego celu fundację. Poprzez fundacje można było zatrudniać dziennikarzy na pół roku na zasadzie non profit i nie płacić od tego podatków. Ja tam byłem zatrudniony w drugim półroczu ‘88-ego, w pierwszym miałem stypendium Kościuszki. Zatrudniał wybitnych dziennikarzy. Przede mną był Kłopotowski, po mnie Adamiecki, wielu ludzi przewinęło się przez „Nowy Dziennik”. Maciej Wierzyński, Piotr Stasiński, Małgorzata Szejnert. On miał do dyspozycji przez pół roku dobre pióra, a dziennikarze mogli normalnie zarobić. I prócz tego Wierzbiański zawsze jakieś pieniądze dla SDP-u organizował. Z „Nowym Dziennikiem” to trochę tak się stało jak z „Tygodnikiem Powszechnym”, póki była cenzura to mieli do dyspozycji najlepsze pióra kraju. Kiedy w Polsce komunizm upadł sytuacja zmieniła się. Honoraria przestały być atrakcyjne – w „Nowym Dzienniku” na niekorzyść jeszcze działało to, że złotówka poszła do góry, a dolar spadł w dół. Na stosunki amerykańskie honoraria nasze były znikome, ale kiedy w połowie lat osiemdziesiątych płacono mi za nieduże teksty 25 czy 30 dolarów to była równowartość średniej miesięcznej pensji, po czarnorynkowym kursie dolara to można było z tego miesiąc przeżyć, a ta sama suma w latach dziewięćdziesiątych, kiedy dolar był poniżej 3 zł, to była już suma śmieszna, niższa od jakiegokolwiek honorarium w Polsce. Na emigracji było wielu dziennikarzy, z których część wróciła potem do Polski, część nie, a pisma krajowe po upadku komunizmu były nie tylko wolne, ale atrakcyjniejsze finansowo. Tak więc „Nowy Dziennik” uległ normalizacji wrócił do swojej normalnej roli – gazetki pewnej grupy etnicznej w Stanach Zjednoczonych. I to wszystko.

 

Wierzbiański, na pewno był wielkim człowiekiem i cześć Jego pamięci.

 

Odczyty i wykłady w Stanach Zjednoczonych

 

W 1985 roku jeszcze tylko polonijne, a w 1988 też polonijne ale głównie na uniwersytetach amerykańskich.

Przyjmowałem propozycje wykładów bardzo chętnie, chociaż bywało, że nie płacili, a jednak to dla mnie było ważne, żeby z jakimiś pieniędzmi wrócić. Miałem wykłady na Harvardzie, w Yale, na Washington University, w Berkeley, w Kanadzie również. Tematy tych wykładów były dwa: „Prasa podziemna w Polsce jako największe osiągniecie Solidarności” oraz „Sekwencja polskich kryzysów politycznych od ‘56”.

Do Stanów docierała prasa podziemna. W 1988 roku była wystawa polskich druków bezdebitowych w Bostonie, pokazywana również w innych ośrodkach. Kilka ośrodków gromadziło prasę podziemną. Jeden, może największy istnieje w Instytucie Hoovera przy Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii. Tam pracowało dwóch Polaków Maciej M. Skierski, kurator oraz Zbigniew Stańczyk. Stworzyli te zbiory.

Drugi to Uniwersytet Yale, trzeci był w Bostonie, ale nie na Harvardzie, w mniejszym ośrodku.

 

„Kontakt”

 

Bardzo ważny dla dziennikarzy był ośrodek Chojeckiego w Paryżu i kontakt w „Kontakcie”. Wielu tam pisywało. Był albo szmuglowany do kraju w postaci takich małych zeszycików, albo był dodrukowywany w kraju. Szerzej rozchodził się w tym czasie niż „Kultura” paryska. Tamten ośrodek Chojecki-Chruszczyński przeszmuglował wiele maszyn drukarskich do kraju, trzeba to powiedzieć i powtarzać, żeby zostało zapamiętane, bo te maszyny były naprawdę w kraju potrzebne. Zanim taka maszyna dotarła tam, gdzie miała dotrzeć, nieraz wpadała po drodze, może co druga docierała, a może mniej.

 

1990 rok

 

Zrezygnowałem z kandydowania na prezesa na Zjeździe SDP w 1990, bo wiedziałem, że wyjadę do Ameryki. Do Zarządu weszli na zasadzie kooptacji ci, którzy nie zdradzili i pracowali w okresie konspiracyjnym mniej lub bardziej, doszedł Jacek Żakowski, Konstanty Gebert. Te dwie osoby pamiętam.

 

W momencie, jak stanął problem Domu Dziennikarza na Foksal, nachalnie włączył się w to Jaruzelski, który chciał mediować – no, był prezydentem – miedzy dwoma organizacjami dziennikarskimi. Były nawet dwa spotkania z udziałem Jaruzelskiego. Bratkowski nie chciał na to iść, posłał mnie i Iłowieckiego, nie pamiętam kogo jeszcze, trzech nas było ze strony SDP-u. Ale nic z tego nie wyszło, gadał, gadał, gadał. Przyznawał nam rację, ale nie miało to żadnego dalszego ciągu.

 

Pamiętam jak nas relegalizowano, byliśmy strasznie szczęśliwi, strasznie pełni zapału. Pamiętam też taki wyjazd do Brukseli i rozmowę z Leopoldem Ungerem, który mówił: „puknijcie się w głowę, co wy sobie wyobrażacie!” Było nas kilku z SDP-u. „U nas w Belgii jest kilka organizacji dziennikarskich, wszystkie ze sobą skłócone i żadna nic nie ma do gadania. U was też tak będzie”. I miał rację.

 

Spisała Elżbieta Binder

 

Tekst za zasobów Pracowni Wolnego Słowa SDP, tytuł i lead od redakcji portalu sdp.pl