Cel mojej pracy dziennikarskiej wciąż jest ten sam – pozwolić ludziom lepiej zrozumieć świat i dokonywać dobrych wyborów – mówi Elżbieta Królikowska-Avis w rozmowie z Marcinem Makowskim.
Pięć dekad w mediach to dużo czasu na zebranie doświadczeń i przemyślenia. Czy mimo tego zdarza się pani pytać samą siebie, czym jest dziennikarstwo?
Tak, to sporo czasu. Zaczęłam publikować w dziesiątej klasie szkoły ogólnokształcącej w piśmie młodzieżowym „Radar”. A na pytanie czym jest dziennikarstwo odpowiedziałam sobie już na początku mojej drogi, i obranych wtedy wartości się trzymam. W manifeście niepodległościowej organizacji „Ruch” pt. „Mijają lata”, znajdował się punkt, który mówił o pluralizmie mediów. O prawdzie, faktach i użyteczności publicznej jako podstawie działalności dziennikarskiej. Od tamtych lat nie miałam wątpliwości, na czym polega moja rola. Zawdzięczam to przede wszystkim wychowaniu.
Wyniosła pani te wartości z domu?
Tak, stanowiły konsekwencję postawy mojego ojca, który skończył Wyższą Szkołę Handlową w Lublinie, następnie piastując coraz wyższe stanowiska, otrzymał perspektywę pracy w Centrali Handlu Zagranicznego. Był jednak jeden warunek – zapisanie się do partii. Mając czterdzieści-parę lat, żonę i troję dzieci na głowie odmówił i zmienił zawód. Zrobił kursy ogrodnicze, a potem osiągnął sukces, także finansowy. Jaką więc dziennikarką mogłam być, wychodząc z takiego domu?
Czy te ideały sprawdzają się w codzienności medialnej III RP?
Nie zawsze i nie wszystkie. Kiedy ponad 30 lat temu znalazłam się w Londynie i zaczęłam porównywać polską i brytyjską scenę dziennikarską, wiele rzeczy mi się nie zgadzało. Szczególnie, gdy obserwowałam tworzenie się rynku medialnego w naszym kraju na początku lat 90. Brakowało mu zwłaszcza jednej istotnej rzeczy, która była na Wyspach – pluralizmu. Oczywiście nie ma idealnego pluralistycznego rynku medialnego i brytyjski nie jest wyjątkiem. Np. w tej chwili większość mediów elektronicznych należy do liberalnej lewicy. Nie tylko BBC, do niedawna wzorzec z Sevres rzetelności dziennikarskiej, ale i komercyjna ITV.
Przecież w Polsce do tej pory wielu dziennikarzy używa BBC jako synonimu rzetelności. Niesłusznie?
BBC już od 25 lat działa zgodnie z liberalną agendą!. Natomiast rynek prasowy to przykład pluralizmu, a więc różni się od polskiego. Jest podzielony światopoglądowo niemal fifty-fifty. Z jednej strony mamy konserwatywne dzienniki, tzw. nationals, „The Times”, „Daily Telegraph” oraz tabloidy „Daily Mail” i „Sun”. Co ciekawe, i „Times” i „Sun” należy do tego samego właściciela, Ruperta Murdocha. Z drugiej strony spektrum ideowego mamy „Guardiana”, „Independenta”, „The Economist”, „Financial Times”. Już w latach 90. zaczęłam o tym pisać, apelując o konieczność stworzenia systemowych podstaw pluralizmu na polskiej scenie medialnej, który jest ważnym elementem demokracji.
W Polsce mamy ten pluralizm zaburzony. Kiedy to się zaczęło?
Na początku lat 90., kiedy pojawiły się pierwsze roszady kapitałowe, zwłaszcza pojawienie się niemieckich pieniędzy. Konserwatywne media są niewielką częścią tej sceny, dodatkowo zepchnięte do narożnika przez zagraniczny kapitał. Kapitał niemiecki posiada przecież ok. 90 proc. udziałów w rynku prasy regionalnej, co w Wielkiej Brytanii byłoby nie do pomyślenia! Choćby dlatego, że tam istnieje głęboko zakorzeniona w społeczeństwie świadomość interesu narodowego i konieczności obrony tożsamości narodowej, British way of life. Ani politycy, ani społeczeństwo nie zgodziliby się na monopolizację rynku, tak newralgicznego, i to w dodatku przez aktorów zza granicy. Gdy Murdoch chciał kupić jedno z kolejnych dużych mediów na Wyspach, podniosły się głośne protesty, włączyły organizacje antymonopolowe m.in. OFCOM. I Murdoch nie dostał tego kanału telewizyjnego.
Prawo i Sprawiedliwość jest u władzy od czterech lat. Czy cokolwiek zmieniło w tej kwestii na lepsze?
Sądzę, że tak. Kilkanaście lat przyjeżdżałam do Polski raz na pół roku, i były to zmiany skokowe. Dziś mamy częściowy pluralizm – grupa medialna Fratria, „Do Rzeczy”, „Gazeta Polska” – z pewnością nasza scena medialna jest dziś znacznie zdrowsza niż jeszcze pięć lat temu.
Wróćmy do pani drogi przez media. Zaczęła się bardzo wcześnie, ale pierwsze doświadczenia polityczne, to antykomunistyczna organizacja „Ruch”. Działali w nim m.in. bracia Czumowie oraz Stefan Niesiołowski. Trudny to był dla pani czas, ale jak się domyślam, również jeden z najciekawszych w życiu.
Trafił pan w sedno! Uważam, że bez tamtego trudnego i bolesnego czasu, dla mnie i dla mojej rodziny, byłabym dziś inną osobą. A ryzykowało się wtedy wiele. Gdyby nie przewrót roku 1970 i wymiana Władysława Gomułki na Edwarda Gierka, dostałabym 13 lat więzienia. Tak obiecywał prokurator Janusz Michalski. Zważywszy ówczesne warunki więzienne, pewnie nie wyszłabym z tego żywa. Z perspektywy czasu widzę, że to były kluczowe lata i dla człowieka, i aspirującej dziennikarki. Pochodziłam z rodziny katolickiej, patriotycznej, więc kiedy Witold Sułkowski, później znany dziennikarz „Głosu Ameryki”, zaproponował mi wstąpienie do „Ruchu”, długo się nie zastanawiałam. To był dla mnie wybór i polityczny, i moralny, ponieważ komunizm był dyktaturą, i to wcale nie proletariatu, ustrojem opresywnym, degradującym ludzi.
Jak to jest, że miliony pani rówieśników, często w znacznie gorszej sytuacji, tego imperatywu nie widziało?
To mój dom, to jest źródło wszystkich moich początkowych decyzji. Wychowano mnie w kontrze do konformizmu, w szacunku dla wartości i prawdy. Wiedziałam o Katyniu, o WiN-ie i Armii Krajowej. To była baza, następnie lata spędzone w więzieniu stanowiły coś w rodzaju hartowania ducha i szlifowania człowieczeństwa.
Dla wielu osób więzienie jest czasem straconym, nie wygląda na to, żeby pani żałowała lat za kratami.
Bo nie żałuję. Oczywiście były to chwile dramatyczne. Proszę sobie wyobrazić dziewięć miesięcy w celi, w której było 11 kryminalistek. Złodziejki, bandytki, luksusowe prostytutki z Grand Hotelu (handel walutą), volksdeutschka Eugenia Pol, która podczas wojny w obozie na Przemysłowej zakatowała kilkanaścioro polskich dzieci. Więźniowie polityczni nie siedzieli wtedy oddzielnie. A ponieważ nieźle sobie radziłam, zrobiono mnie nawet tzw. celową. Najważniejsze jednak, że udało mi się przetrwać w niezłej kondycji i fizycznej, i moralnej.
Mówi pani o wartościach i harcie ducha, ale wiemy, że środowisku „Ruchu” w jakiejś mierze udało się złamać. Dokumenty IPN wskazują, że po serii aresztowań waszych członków, Stefan Niesiołowski zaczął zdradzać SB wasze sekrety.
Przepraszam, ale nie chciałabym mówić na ten temat.
Idźmy w takim razie dalej. 1975 rok, wraca pani do pisania jako freelancerka. „Kultura”, „Ekran”, „Tygodnik Kulturalny”. To wszystko daleko od polityki. Ucieczka?
Nie, to było zgodne z moim wykształceniem, bo na polonistyce skończyłam filmoznawstwo. Po więzieniu, jako osobie „niepewnej politycznie”, przez osiem lat nie mogłam znaleźć pracy etatowej w zawodzie. I choć w 1975 roku zaczęłam znowu publikować, musiałam pisać więcej niż moi koledzy, bo żyłam tylko z honorariów. I tak to trwało do 1980 roku, kiedy się trochę „rozluźniło” i dostałam etat w tygodniku „Film”. Który za 1,5 roku straciłam za działalność w Solidarności.
Po 9 miesiącach przerwy udało się pani wrócić, tym razem do „Anteny”. Czy film nie był mimo wszystko tematem zastępczym?
Nie, przecież z wykształcenia jestem filmoznawcą. Specjalizacja przyszła w sukurs życiu i pomogła mi przetrwać trudne chwile.
Czy jakieś polskie filmy z tamtych czasów zrobiły na pani wrażenie? Wiemy, że to czas Kieślowskiego, Wajdy, Zanussiego – kina moralnego niepokoju.
Z pewnością nie „kino moralnego niepokoju”, bo od początku było ono rodzajem wentyla bezpieczeństwa, czymś, co można porównać do „polityki ciepłej wodzie w kranie” Tuska. Minimalizm, bardzo zawoalowana krytyka władzy. Duże wrażenie zrobiła wtedy na mnie brytyjska nowa fala: Tony Richardson, Karel Reisz, kino amerykańskie lat 60. i 70. – „Strach na wróble” czy „Znikający punkt”. To były filmy tworzone w epoce rewolucji kontrkulturowej, która szczęśliwie dotarła do nas tylko rykoszetem, mieliśmy zupełnie inne problemy. Ale te filmy stymulowały naszą wyobraźnię, kształtowały nasze poglądy, pokazując inny świat. Dopiero później zorientowaliśmy się, kto był the puppet show director. Wiele wpływowych osób, które dzisiaj nadaje ton polityce i mediom, to dzieci rewolucji 1968 r., lewicowej i laickiej.
Czy konserwatyści przespali czas walki o przyszłość świata, a dopiero dziś zaczynają odzyskiwać pole? Z czego to wynikało, z większej odwagi w działaniu lewicy?
Oh, lewica zawsze była bardzo śmiała, i to jest do dziś jej poważny problem. Bo swoją skłonności do utopii, inżynierii społecznej, sięganiu po przemoc, regularnie doprowadza do krwawych rewolucji. Proszę spojrzeć: rewolucja francuska, potem meksykańska, sowiecka, dalej hiszpańska wojna domowa, Chiny, Kuba, Kambodża, Angola, Mozambik. Wszystkie to sprawka lewicy. Konserwatyści, to realiści, down to earth, i stawiają na proces ewolucyjny, a nie na rewolucję. Polecam przy okazji lekturę Edmunda Burke’a, „Rozważania o rewolucji we Francji”. Już wtedy pisał on o arogancji i alienacji elit w stosunku do społeczeństwa i o skłonnościach do utopii oraz przemocy, co zwykle kończyło się dramatem. To dzieło zostało napisane 200 lat temu, a gdy będzie je pan czytał, widać żywe i wyraźne podobieństwa do dzisiejszej sytuacji w Polsce.
Gdyby miała pani podsumować sytuację społeczno-polityczną w Polsce dzisiaj, jakich słów by pani użyła?
Gdy obserwuję politykę Prawa i Sprawiedliwości, mam nadzieję, że spełniają się te rzeczy, o których marzyłam pięć dekad temu. Niezawisłość państwa, demokracja gwarantowana przez wolne wybory, pluralizm religijny i partyjny oraz świadomość służebności władzy w stosunku do społeczeństwa. Lewica miała to wszystko w dziedzinie haseł i propagandy, ale nie sferze realiów.
Czy to właśnie zmiany polityczne skłoniły panią do powrotu do Polski po 30 latach na Wyspach?
To były sprawy rodzinne, choć nie tylko. Przez lata była korespondentką najlepszego magazynu filmowego w Polsce, czyli „Kina”, ale 10 lat temu przeszedł moment, kiedy zrezygnowałam ze współpracy, w ogóle z problematyki filmowej. Skłoniła mnie do tego z jednej strony degradacja i nihilizm kina europejskiego, a z drugiej uzmysłowiłam sobie, że bardziej interesuje mnie samo życie, niż obraz tego życia w filmie. Bardziej polityka, niż sztuka. Powrót do kraju jest tego konsekwencją.
Nie żałuje pani tej decyzji?
Czuję się jak ryba w wodzie, nie rezygnując z dziennikarstwa, wróciłam do początków mojej działalności. Przez 30 lat pisałam o demokracji w Wielkiej Brytanii, jej mechanizmach i znaczeniu w życiu obywateli. Teraz to samo chciałam robić w Polsce, bo czułam, jak wielką demokracja ma wartość dla rozwoju i dobrostanu społeczeństwa obywatelskiego. Wskazywałam na lewicowość organizacji pozarządowych, jako jedna z pierwszych osób zwracałam uwagę na działalność George’a Sorosa, apelowałam, aby tworzyć pozarządowe organizacje konserwatywne.
Przez całe życie zawodowe zgromadziła pani pokaźny dorobek, również na polu pisywania książek czy tłumaczenia literatury, ale skoro teraz wróciła pani do korzeni, polityki, co będzie dalej?
Jestem publicystą i komentatorem spraw międzynarodowych , ekspertem ds. brytyjskich, składam kolejną książkę, więc mam co robić. Natomiast mam pewne pomysły na dalszy ciąg mojej pracy zawodowej. I mam nadzieję, że wkrótce będę mogła o tym powiedzieć. Cel wciąż ten sam – pozwolić ludziom lepiej zrozumieć świat i dokonywać dobrych wyborów, być przydatną dla Polski i Polaków.
Rozmawiał Marcin Makowski
Elżbieta Królikowska-Avis
Publicystka, pisarka, tłumaczka literatury angielskiej. Od 1990 roku korespondentka polskich mediów w Wielkiej Brytanii. Przez kilka lat współpracowała z BBC oraz „The Polish Daily”, ukazujący się w Londynie. Regularnie publikowała materiały w miesięcznikach „Kino” i „Film”, tygodnikach „Wprost” i „Gazeta Polska”. Obecnie współpracuje m.in. z mediami grupy Fratria. Za „wybitne zasługi na rzecz przemian demokratycznych w Polsce”, została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.