Życie jest ciekawsze niż film – rozmowa z ELŻBIETĄ KRÓLIKOWSKĄ-AVIS z okazji 50 lat jej pracy w mediach

Cel mojej pracy dziennikarskiej wciąż jest ten sam – pozwolić ludziom lepiej zrozumieć świat i dokonywać dobrych wyborów – mówi Elżbieta Królikowska-Avis w rozmowie z Marcinem Makowskim.

 

Pięć dekad w mediach to dużo czasu na zebranie doświadczeń i przemyślenia. Czy mimo tego zdarza się pani pytać samą siebie, czym jest dziennikarstwo?

 

Tak, to sporo czasu. Zaczęłam publikować w dziesiątej klasie szkoły ogólnokształcącej w piśmie młodzieżowym „Radar”.  A na pytanie czym jest dziennikarstwo odpowiedziałam sobie już  na początku mojej drogi, i obranych wtedy wartości się trzymam. W manifeście niepodległościowej organizacji „Ruch” pt. „Mijają lata”, znajdował się punkt, który mówił o pluralizmie mediów. O prawdzie, faktach i użyteczności publicznej jako podstawie działalności dziennikarskiej. Od tamtych lat nie miałam wątpliwości, na czym polega moja rola. Zawdzięczam to przede wszystkim  wychowaniu.

 

Wyniosła pani te wartości z domu?

 

Tak, stanowiły konsekwencję postawy mojego ojca, który skończył Wyższą Szkołę Handlową w Lublinie, następnie piastując coraz wyższe stanowiska, otrzymał perspektywę pracy w Centrali Handlu Zagranicznego. Był jednak jeden warunek – zapisanie się do partii. Mając czterdzieści-parę lat, żonę i troję dzieci na głowie odmówił i zmienił zawód. Zrobił  kursy ogrodnicze, a potem osiągnął  sukces, także finansowy. Jaką  więc  dziennikarką mogłam być,  wychodząc z takiego domu?

 

Czy te ideały sprawdzają się w codzienności medialnej III RP?

 

Nie zawsze i nie wszystkie. Kiedy ponad 30 lat temu znalazłam się w Londynie i zaczęłam porównywać polską i brytyjską scenę dziennikarską, wiele rzeczy mi się nie zgadzało. Szczególnie, gdy obserwowałam tworzenie się rynku medialnego w naszym kraju na początku lat 90. Brakowało mu zwłaszcza jednej istotnej rzeczy, która była na Wyspach – pluralizmu. Oczywiście nie ma idealnego  pluralistycznego rynku medialnego i brytyjski nie jest wyjątkiem.  Np. w tej chwili większość mediów elektronicznych  należy do liberalnej lewicy. Nie tylko BBC,  do niedawna wzorzec z Sevres rzetelności dziennikarskiej, ale i komercyjna ITV.

 

Przecież w Polsce do tej pory wielu dziennikarzy używa BBC jako synonimu rzetelności. Niesłusznie?

 

BBC  już od 25 lat  działa zgodnie z liberalną agendą!. Natomiast rynek prasowy to przykład pluralizmu, a więc różni się od polskiego.  Jest podzielony  światopoglądowo niemal fifty-fifty. Z jednej strony mamy konserwatywne dzienniki, tzw. nationals, „The Times”, „Daily Telegraph”  oraz  tabloidy  „Daily Mail” i  „Sun”. Co ciekawe,  i „Times” i „Sun” należy do tego samego właściciela, Ruperta Murdocha. Z drugiej strony spektrum ideowego mamy „Guardiana”, „Independenta”, „The Economist”, „Financial Times”. Już w latach 90. zaczęłam o tym pisać, apelując o konieczność stworzenia systemowych podstaw pluralizmu na polskiej scenie medialnej, który jest ważnym elementem demokracji.

 

W Polsce mamy ten pluralizm zaburzony. Kiedy to się zaczęło?

 

Na początku lat 90., kiedy pojawiły się pierwsze roszady kapitałowe, zwłaszcza pojawienie się niemieckich pieniędzy. Konserwatywne media są niewielką częścią  tej sceny, dodatkowo  zepchnięte do narożnika przez zagraniczny kapitał. Kapitał niemiecki posiada przecież ok. 90 proc. udziałów w rynku prasy regionalnej, co w Wielkiej Brytanii byłoby nie do pomyślenia! Choćby dlatego, że tam  istnieje  głęboko zakorzeniona w społeczeństwie świadomość interesu narodowego i konieczności obrony tożsamości narodowej, British way of life. Ani politycy, ani społeczeństwo nie zgodziliby się na monopolizację rynku, tak newralgicznego, i to w dodatku przez aktorów  zza granicy. Gdy Murdoch chciał kupić jedno z kolejnych dużych mediów na Wyspach, podniosły się  głośne protesty, włączyły organizacje  antymonopolowe m.in. OFCOM. I Murdoch nie dostał tego kanału telewizyjnego.

 

Prawo i Sprawiedliwość jest u władzy od czterech lat. Czy cokolwiek zmieniło w tej kwestii na lepsze?

 

Sądzę, że tak. Kilkanaście lat przyjeżdżałam do Polski raz na pół roku, i były to zmiany skokowe.  Dziś mamy częściowy pluralizm –  grupa medialna  Fratria,  „Do Rzeczy”, „Gazeta Polska” – z pewnością nasza scena medialna jest  dziś znacznie zdrowsza niż jeszcze pięć lat temu.

 

Wróćmy do pani drogi przez media.  Zaczęła się  bardzo wcześnie, ale pierwsze doświadczenia  polityczne, to antykomunistyczna organizacja „Ruch”. Działali w nim m.in. bracia Czumowie oraz Stefan Niesiołowski. Trudny to był dla pani czas, ale jak się domyślam, również jeden z najciekawszych w życiu.

 

Trafił pan w sedno! Uważam, że bez tamtego  trudnego i bolesnego czasu, dla mnie i dla mojej rodziny,  byłabym dziś  inną osobą. A ryzykowało się wtedy wiele. Gdyby nie przewrót roku 1970 i wymiana Władysława Gomułki na Edwarda Gierka, dostałabym  13 lat więzienia. Tak obiecywał  prokurator Janusz Michalski. Zważywszy ówczesne warunki więzienne,  pewnie nie wyszłabym z tego żywa. Z perspektywy czasu widzę, że to były kluczowe lata i dla człowieka, i aspirującej dziennikarki. Pochodziłam z rodziny  katolickiej,  patriotycznej, więc kiedy Witold Sułkowski, później znany dziennikarz „Głosu Ameryki”, zaproponował mi wstąpienie do „Ruchu”, długo się nie zastanawiałam. To był dla mnie wybór i polityczny, i moralny, ponieważ komunizm był  dyktaturą, i to wcale nie proletariatu, ustrojem opresywnym, degradującym ludzi.

 

Jak to jest, że miliony pani rówieśników, często w znacznie gorszej sytuacji, tego imperatywu nie widziało?

 

To mój  dom, to jest źródło wszystkich moich początkowych decyzji. Wychowano mnie w kontrze do konformizmu, w szacunku dla wartości  i prawdy. Wiedziałam o Katyniu, o WiN-ie i Armii Krajowej. To była baza, następnie lata spędzone w więzieniu stanowiły coś w rodzaju hartowania ducha i szlifowania człowieczeństwa.

 

Dla wielu osób więzienie jest czasem straconym, nie wygląda na to, żeby pani żałowała lat za kratami.

 

Bo nie żałuję. Oczywiście były to chwile dramatyczne. Proszę sobie wyobrazić dziewięć miesięcy w celi, w której było 11 kryminalistek. Złodziejki, bandytki,  luksusowe prostytutki z Grand Hotelu  (handel walutą), volksdeutschka Eugenia Pol, która podczas wojny w obozie na Przemysłowej zakatowała kilkanaścioro polskich dzieci. Więźniowie polityczni nie siedzieli wtedy oddzielnie. A ponieważ nieźle sobie radziłam, zrobiono mnie nawet  tzw. celową. Najważniejsze jednak, że udało mi się przetrwać w niezłej kondycji  i fizycznej, i moralnej.

 

Mówi pani o wartościach i harcie ducha, ale wiemy, że środowisku „Ruchu” w jakiejś mierze udało się złamać. Dokumenty IPN wskazują, że po serii aresztowań waszych członków, Stefan Niesiołowski zaczął zdradzać SB wasze sekrety.

 

Przepraszam, ale nie chciałabym mówić na ten temat.

 

Idźmy w takim razie dalej. 1975 rok, wraca pani do pisania jako freelancerka. „Kultura”, „Ekran”, „Tygodnik Kulturalny”. To wszystko daleko od polityki. Ucieczka?

 

Nie, to było zgodne z moim wykształceniem, bo na polonistyce skończyłam filmoznawstwo. Po więzieniu, jako osobie „niepewnej politycznie”,  przez osiem lat nie mogłam  znaleźć pracy etatowej  w zawodzie.  I choć w 1975 roku zaczęłam znowu publikować, musiałam pisać więcej niż moi koledzy, bo żyłam tylko z honorariów. I tak to trwało do 1980 roku, kiedy się trochę „rozluźniło” i dostałam etat w tygodniku „Film”. Który za 1,5 roku straciłam za działalność w Solidarności.

 

Po 9 miesiącach przerwy udało się pani wrócić, tym razem do „Anteny”.  Czy film nie był mimo wszystko tematem zastępczym?

 

Nie, przecież  z wykształcenia jestem filmoznawcą. Specjalizacja przyszła w sukurs życiu i pomogła mi przetrwać trudne chwile.

 

Czy jakieś polskie filmy z tamtych czasów zrobiły na pani wrażenie? Wiemy, że to czas Kieślowskiego, Wajdy, Zanussiego – kina moralnego niepokoju.

 

Z pewnością nie „kino moralnego niepokoju”, bo od początku  było ono rodzajem wentyla bezpieczeństwa, czymś, co można porównać do „polityki  ciepłej wodzie w kranie” Tuska.  Minimalizm, bardzo zawoalowana krytyka władzy. Duże wrażenie  zrobiła wtedy  na mnie brytyjska nowa fala: Tony Richardson, Karel Reisz, kino amerykańskie lat 60. i 70. – „Strach na wróble” czy „Znikający punkt”. To były filmy tworzone w epoce rewolucji kontrkulturowej, która szczęśliwie  dotarła do nas tylko rykoszetem,  mieliśmy  zupełnie inne problemy. Ale te filmy stymulowały naszą wyobraźnię, kształtowały nasze poglądy, pokazując inny świat. Dopiero później zorientowaliśmy się, kto był  the  puppet show director. Wiele wpływowych osób, które dzisiaj nadaje ton polityce i mediom, to dzieci  rewolucji 1968 r.,  lewicowej i laickiej.

 

Czy konserwatyści przespali czas walki o przyszłość  świata, a dopiero dziś zaczynają odzyskiwać pole? Z czego to wynikało, z większej  odwagi w działaniu lewicy?

 

Oh, lewica zawsze była bardzo śmiała, i to jest do dziś jej poważny problem.  Bo swoją skłonności do utopii,  inżynierii społecznej,  sięganiu po przemoc,  regularnie doprowadza do krwawych rewolucji. Proszę spojrzeć: rewolucja francuska, potem meksykańska, sowiecka, dalej hiszpańska wojna domowa, Chiny, Kuba, Kambodża, Angola, Mozambik. Wszystkie to sprawka  lewicy. Konserwatyści, to realiści,  down to earth, i stawiają na proces ewolucyjny, a nie na rewolucję. Polecam przy okazji lekturę Edmunda Burke’a, „Rozważania o rewolucji we Francji”. Już wtedy pisał on o arogancji i alienacji elit w stosunku do społeczeństwa i o skłonnościach do utopii oraz przemocy, co  zwykle kończyło  się dramatem. To dzieło  zostało napisane 200 lat temu, a gdy będzie je pan czytał,  widać żywe  i wyraźne podobieństwa do dzisiejszej sytuacji w Polsce.

 

Gdyby miała pani podsumować sytuację społeczno-polityczną w Polsce dzisiaj, jakich słów by pani użyła?

 

Gdy obserwuję politykę Prawa i Sprawiedliwości, mam nadzieję, że spełniają się te rzeczy, o których marzyłam pięć dekad temu. Niezawisłość państwa, demokracja gwarantowana przez wolne wybory, pluralizm religijny i partyjny oraz świadomość służebności władzy w stosunku do społeczeństwa. Lewica miała to wszystko w dziedzinie haseł i propagandy, ale nie sferze realiów.

 

Czy to właśnie zmiany polityczne skłoniły panią do powrotu do Polski po 30 latach na Wyspach?

 

To były sprawy rodzinne, choć  nie tylko. Przez lata była korespondentką najlepszego magazynu filmowego w Polsce, czyli „Kina”, ale 10 lat temu przeszedł moment, kiedy zrezygnowałam ze współpracy, w ogóle z problematyki filmowej. Skłoniła mnie do tego z jednej strony degradacja i nihilizm kina europejskiego, a z drugiej uzmysłowiłam sobie, że bardziej interesuje mnie samo życie, niż obraz tego życia w filmie. Bardziej   polityka, niż sztuka. Powrót do kraju jest tego konsekwencją.

 

Nie żałuje pani tej decyzji?

 

Czuję się jak ryba w wodzie,  nie rezygnując z dziennikarstwa, wróciłam do początków mojej działalności. Przez 30 lat  pisałam o demokracji w Wielkiej Brytanii, jej mechanizmach i znaczeniu w życiu obywateli. Teraz  to samo chciałam robić  w Polsce, bo czułam, jak wielką demokracja  ma wartość dla rozwoju i dobrostanu  społeczeństwa obywatelskiego. Wskazywałam na  lewicowość  organizacji pozarządowych, jako jedna z pierwszych osób  zwracałam uwagę na działalność George’a Sorosa, apelowałam, aby  tworzyć pozarządowe organizacje konserwatywne.

 

Przez całe życie zawodowe zgromadziła pani pokaźny dorobek, również na polu pisywania książek czy tłumaczenia literatury, ale skoro teraz wróciła pani do korzeni, polityki, co będzie dalej?

 

Jestem publicystą i komentatorem  spraw międzynarodowych , ekspertem ds. brytyjskich, składam kolejną książkę, więc mam co robić.  Natomiast mam pewne pomysły na dalszy ciąg  mojej pracy zawodowej. I mam nadzieję, że wkrótce będę mogła o tym powiedzieć.  Cel wciąż ten sam – pozwolić ludziom lepiej zrozumieć świat i dokonywać dobrych wyborów, być przydatną dla Polski i Polaków.

 

Rozmawiał Marcin Makowski

 


Elżbieta Królikowska-Avis

Publicystka, pisarka, tłumaczka literatury angielskiej. Od 1990 roku korespondentka polskich mediów w Wielkiej Brytanii. Przez kilka lat współpracowała z BBC oraz „The Polish Daily”, ukazujący się w Londynie. Regularnie publikowała materiały w miesięcznikach „Kino” i „Film”, tygodnikach „Wprost” i „Gazeta Polska”. Obecnie współpracuje m.in. z mediami grupy Fratria. Za „wybitne zasługi na rzecz przemian demokratycznych w Polsce”, została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.

 

W dziennikarstwie najważniejszy jest człowiek – rozmowa z JERZYM JACHOWICZEM, wyróżnionym Laurem SDP 2018

 

W tekście najważniejsze są nie czyny, nie wydarzenia tylko człowiek, który jest ich autorem, ofiarą albo sprawcą. Człowiek to ten, od którego się zaczyna i na którym kończy się dziennikarstwo śledcze – mówi Jerzy Jachowicz, w rozmowie z Marcinem Makowski.

 

Dziennikarstwo śledcze to pana branża od ponad 40 lat. Czy ten zawód we współczesnych mediach w ogóle istnieje?

Niestety w takim kształcie, wymiarze i z takimi zadaniami jak kiedyś, dzisiaj już raczej nikt się nie mierzy. Jest oczywiście kilku ludzi, którzy uprawiają coś na kształt dziennikarstwa śledczego w sposób moim zdaniem udany.

 

Kogo ma pan na myśli?

 

To na przykład Marek Pyza i Marcin Wikło, Czarek Gmyz, trochę Wojciech Wybranowski. Niestety oni wszyscy są usytuowani po jednej stronie sceny politycznej, w związku z tym obecnie nie dotykają i nie zmagają się w swojej pracy z realną władzą. Tymczasem potykanie się z nią jest i najatrakcyjniejsze dla czytelnika i najbardziej cenne z punktu widzenia misji dziennikarskiej. Nie chcę przesadzać z tą misją, jednak nietrudno się domyślić, że bez względu na sympatie partyjne opinia publiczna chętniej przeczyta o aferze związanej z premierem czy ministrem, zamiast politykiem opozycji.

 

Wniosek z tego taki, że dziennikarstwo śledcze uprawia dzisiaj tylko „Gazeta Wyborcza” i TVN?

 

Nie, bo głębszy problem polega na tym, że gdy rządziła władza im bliższa, też nie było parcia do głębszych śledztw. Jest przecież taki portal Oko.press, z definicji śledczy i skupiający kilku naprawdę wybitnych dziennikarzy oraz redaktorów, ale również widzący tylko na jedno oko. Jedyna rzecz, która „z tamtej strony” była w ostatnich latach na plus to opisanie warszawskiej afery reprywatyzacyjnej przez stołeczną „Gazetę Wyborczą”, co wymagało prześwietlenia pracy tamtejszego ratusza i ukazania skali złodziejstwa warszawskich nieruchomości. Nie chciałbym jednak, aby zabrzmiało to tak, jakbym zupełnie dyskredytował dziennikarstwo śledcze w Polsce. Lata 90. i jego rozkwit były czasami, których nie musimy się dzisiaj wstydzić. Problemy zaczęły się jednak wtedy, gdy najlepsze pióra stopniowo porzucały zawód, przechodząc do sektora prywatnego. Niektórzy nie wytrzymywali stresu.

 

Co dzisiaj zabija dziennikarstwo śledcze? Jego ryzykowna specyfika, czy raczej brak finansowania i „nieopłacalność” z perspektywy wydawcy?

 

Moim zdaniem to nie jest kwestia ryzyka, bo jest wiele osób, które mają stalowe nerwy i umiałyby to robić. W młodym pokoleniu ambicji nie brakuje, ale wszystko ostatecznie rozbija się o brak warunków. Komercjalizacja i tabloidyzacja mediów z roku na rok postępuje, dodatkowo wzmacniając rolę mediów tożsamościowych. Redakcje w jakimś stopniu upodobniły swój model działania do świata polityki, tj. działają na krótki dystans i chcą mieć sukces teraz, a nie za miesiąc czy kwartał. Tymczasem dziennikarstwo śledcze to pewna wizja, podejmowanie ryzyka związanego z dużymi kosztami, bez gwarancji ich zwrotu. Proszę zauważyć, że bostońska gazeta, która rozpracowywała aferę pedofilską w amerykańskim Kościele – a miałem okazję z tymi ludźmi rozmawiać – zanim cokolwiek napisała, przez kilka lat utrzymywała czteroosobowy zespół badający sprawę. Raportowali tylko szefostwu na jaki wątek wpadli, kogo złapali za rękę, i tak dalej.

 

Dzisiaj takie warunki pracy brzmią jak science fiction.

 

Bo to dzisiaj niemożliwe, w Ameryce w takim wymiarze również. Bardziej jednak od braku pieniędzy bolą mnie obciążenia polityczne. W każdej redakcji są osoby i tematy niedotykalne. Nie chodzi o jakieś tabu, ale jeszcze zanim się je ruszy, są one przez szefostwo delikatnie wyhamowywane.

 

Zawsze tak było?

 

Oczywiście, takich tematów zawsze było mnóstwo. Gdy pracowałem w „Wyborczej” czasami dochodziło do konfliktów na tym tle.

 

Pamięta pan któryś z nich?

 

Pamiętam, ale chcę podkreślić, że nie byłem wtedy jakiś waleczny i bohaterski. Czasami niewiele dało się zrobić, np. ze sprawą gen. Kiszczaka. Kierownictwo gazety nie mogło mi zabronić zajmowania się nim, ale za każdym razem gdy o nim wspominałem w tekście, żądali wyjaśnień. Stawiano przeszkody, polegające na doszukiwaniu się słabości tego tekstu. Adam Michnik i inni nie mogli mi stawić czoła wprost i powiedzieć wtedy, że „Kiszczakiem się nie zajmujemy”. Przecież pisaliśmy jeszcze pod szyldem solidarnościowym. Pewnego razu wykryłem rzecz bardzo wtedy atrakcyjną, czyli niszczenie na ogromną biuletynów biura politycznego KC PZPR. To mogło być cenniejsze niż tajne materiały służb z tamtego okresu, ponieważ w zamkniętym gronie decydentów normalnym językiem omawiano najważniejsze sprawy państwa i opozycji. Wyobraża pan sobie przeczytać takie stenogramy odnośnie śmierci Grzegorza Przemyka i ks. Jerzego Popiełuszki? I ja zacząłem badać kto niszczył, jak ten proces przebiegał. Powstał szczegółowy tekst na rozkładówkę, redakcja go przyjęła, ale przyjechał Michnik i powiedział: „Ten tekst nie może iść”. „Dlaczego?”. „Bo ma za dużo luk” – odparł. A przecież nie ma tekstu, w którym nie da się znaleźć luk.

 

Naczelny wskazał na konkretne słabości i kazał je uzupełnić?

 

Problem polega na tym, że nie. Nie było konkretnych uwag warsztatowych, tylko uwaga ogólna. To była metoda, którą zrozumiałem dopiero po latach. Działała w stylu: „ja teraz nie mam czasu, spotkamy się za tydzień i zajmiemy tą sprawą, na razie niech poczeka”. Oczywiście to zajęcie się czymś niewygodnym nigdy nie następowało. Jedyne, czego dzisiaj żałuję, to że nie zdjąłem „szczotki” ze ściany i nie zachowałem tego tekstu jako pamiątki tamtych czasów.

 

Niektórzy dziennikarze mówią, że dzisiaj w mediach nie prowadzi się już śledztw, co po prostu opisuje otrzymane z zewnątrz „kwity”. Coś w tym jest?

 

Oczywiście, miałem o to swego czasu lekkie pretensje do Gmyza, że skopał omówienie afery hazardowej, po prostu publikując rozmowy. Tymczasem dałoby się z niej zrobić epopeję demaskującą ówczesny rząd w całości, a nie kilka osób. Trzeba było jednak cierpliwości, zaangażowania kilka osób, zbudowania tła i przeprowadzenia wywiadów. Osobiście najbardziej żałuję jednak, że podobnie upadła afera Rywina, do której Adam Michnik nie dał mi się dotknąć, a ja czekałem w gotowości. Mentalnie byłem gotowy do jej opisu, ale oczywiście co by ostatecznie wyszło, nie mam pewności i nie było okazji, aby się dowiedzieć.

 

Jak pan ocenia na tym tle dzisiejsze, najgłośniejsze i najczęściej odznaczane branżowymi laurami materiałami? Weźmy chociaż „Urodziny Hitlera” Superwizjera TVN24.

 

Szkoda gadać. Wystarczyło, abym napisał o tym reportażu, przeanalizował jego recepcję w przestrzeni publicznej, zwrócił uwagę gry polityczne wokół treści i zauważył, że był w telewizji szeroko reklamowany przed projekcją, aby przyszedł pozew. I tego ostatniego aspektu się chwycono, wytaczając mi proces, ponieważ muszę udowodnić, że stacja obudowała emisję szeroką akcją reklamową. Nie pamiętam już dokładnie wszystkich szczegółów, ale przecież zapowiadano ten „Superwizjer” szeroko w innych programach na antenie TVN24, budowano wokół jego emisji napięcie i oczekiwania. To normalna procedura, więc gdzie problem?

 

Rozumiem, że ma pan do tego reportażu uwagi natury ogólnej, ale czego od strony technicznej brakowało pana zdaniem w pracy Bertolda Kittela?

 

Chciałbym jeszcze podkreślić, że ten materiał był nagradzany z powodów politycznych, a nie tyle warsztatowych. Nie jestem ekspertem od formy telewizyjnej, ale pytałem na temat tego materiału dwóch ekspertów w dziedzinie i oni powiedzieli mi, że to była inscenizacja na wpół dziennikarska. Przecież każdy wie, że jeżeli przyjeżdża się na miejsce jakiegoś protestu i świadomość tego, że są dziennikarze i kamery telewizyjne w jakiś sposób modeluje zachowanie.

 

Przecież nagrywano z ukrytej kamery pod przykrywką.

 

Pod jaką przykrywką?

 

Dziennikarze TVN nie przyjechali z kamerami i nie przedstawili się uczestnikom tych „urodzin”.

 

Dowiedzieć się jak naprawdę wyglądał ten reportaż moglibyśmy dopiero wtedy, gdyby została ujawniona taśma matka. Jest to rzecz niebywała, że nie ma do tej sprawy materiału wyjściowego, który – jak twierdzą znajomi filmowcy – powinien zawierać ponad godzinę zdjęć. My ostatecznie z lasu otrzymujemy kilka minut, a co z resztą? Wiele rzeczy pobocznych, pomijając sam obraz, wskazuje na to, że to była inscenizacja z udziałem dziennikarzy. Znam dokładnie Bertolda Kittela i już kilka lat przed reportażem o Hitlerze zauważyłem, że zdarza mu się manipulować materiałem źródłowym w celu otrzymania finalnego efektu – taka była moja obserwacja i opinia, która się nie zmienia. Wystarczy prześledzić dokładnie jego materiał o sprawie Szeremietiewa.

 

Wróćmy do pana pracy. Do jakich materiałów, która realizował pan w swojej działalności najczęściej wraca pan po latach? Które były dla pana najważniejsze?

 

Miałem w swojej pracy dużo szczęścia, trafiając na tematy. Na pewno żadnym nie chciałbym się chwalić, ale faktycznie było kilka dla mnie istotnych. Choćby możliwość przyczynienia się w jakimś stopniu do skazania części osób odpowiedzialnych za skatowanie Grzegorza Przemyka. Ważne było dla mnie zdemaskowanie grupy generałów, z gen. Bułą na czele, którzy palili akta dawnych służb wojskowych, co zakończyło się wyrokami. Cieszę się, że mogłem opisać losy jednego z przywódców bojówek rozbijających wiece Solidarności, który mimo nominacji przez Krzysztofa Kozłowskiego na szefa Komendy Stołecznej Policji, po moim tekście został odwołany. Oczywiście były również porażki. Nie zawsze udawało się zdobyć wystarczający materiał, do pisania jakiejś sprawy. Często było tak, że po publikacji nie było żadnej konkluzji i tekst nie zmieniał rzeczywistości, która moim zdaniem była patologiczna. Taki już bywa los dziennikarza, nie ma się na co żalić.

 

Wiem, że to może być nadal dla pana trudne, ale chciałbym zapytać o cenę, którą czasami płaci się w konsekwencji tej pracy. W kwietniu 1990 roku nieznani sprawcy podpalili pana mieszkanie. W środku była pana żona, której nie udało się wydostać….

 

Nie będę robić z siebie herosa, bo to była ogromna cena, którą zapłaciła przede wszystkim moja niewinna żona. Cudowna, uczciwa osoba. Dzieci również, syn i córka, zostały pokiereszowane psychicznie. Ja uszedłem z życiem, choć nie taki był plan podpalaczy i jest rzeczą naturalną, że człowiek cały czas o tym myśli. Ale są rzeczy nieodwracalne, trzeba nadal żyć. Tamta tragedia sprawiła jednak, że z dnia na dzień to ja musiałem zostać nauczycielem dzieci i przejąć za nie odpowiedzialność po żonie. Do tej pory nie znałem takiej roli, owszem, dzieci kochałem, ale ojcostwa nigdy nie traktowałem jako poważnej sprawy. Zmieniłem się, mam nadzieję pod tym względem na lepsze, ale do dziś spłacam ten dług i nadrabiam stracony czas.

 

Myślał pan wtedy, aby wycofać się z dziennikarstwa?

 

Nie, nigdy nie miałem takich myśli. Zawsze byłem odporny na wszelkie ciosy losu, taką już mam biografię. Wtedy opowiadałem co prawda androny, że udowodnię mordercom swoją pracą, że ich wysiłki okazały się nieskuteczne, ale po prostu nie umiałem odnaleźć się w innym zawodzie, niż dziennikarstwo, które nadal kocham.

 

Co w dziennikarstwie jest dla pana ponadczasowe, jakie rzeczy powinien mieć dziennikarz „z tyłu głowy”, gdy pisze swój tekst?

 

Na pewno dziennikarstwo zawsze wymagało i musi wymagać nadal ogromnej rzetelności. W ważnym materiale trzeba sprawdzić wszystko, począwszy od imienia głównego bohatera, które niby zna się na pamięć, po markę samochodu, który prowadził. W przeciwnym przypadku, jeśli zamiast o oplu napiszemy o skodzie, w sądzie obrona może podważyć rzetelność materiału, który we wszystkich innych miejscach opisywał prawdziwą i patologiczną sytuację. Dziennikarz musi być również cierpliwy i weryfikować źródła. I zajmując się branżą śledczą trzeba pamiętać, że w tekście najważniejsze są nie czyny, nie wydarzenia tylko człowiek, który jest ich autorem, ofiarą albo sprawcą. Człowiek to ten, od którego się zaczyna i na którym kończy się dziennikarstwo śledcze.

 

Rozmawiał Marcin Makowski

 


Jerzy Jachowicz

Jeden z prekursorów dziennikarstwa śledczego w Polsce. Przed 1989 r działał w opozycji demokratycznej. W latach 1989–2005 dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Zajmował się głównie problematyką przestępczości zorganizowanej oraz jej powiązań z dawnymi służbami bezpeczeństwa PRL-u. Pracował także w „Newsweek Polska”, „Dzienniku”, prowadził audycje w radiowej Trójce. Publikował w „Uważam Rze” i „Gazecie Polskiej Codziennie”. Jest felietonistą tygodnika „Sieci”. Odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za zasługi na rzecz przemian demokratycznych oraz wyróżniony Medalem Stulecia Odzyskania Niepodległości.