Z Piotrem Lisiewiczem, zastępcą redaktora naczelnego Gazety Polskiej, uhonorowanym tegorocznym Laurem Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, rozmawia Łukasz Kaźmierczak.
Uważasz się bardziej za dziennikarza czy happenera?
To się u mnie od początku jedno z drugim w jakiś sposób łączyło. Było to nietypowe dla czasów, w których zaczynałem pisać. Ale już w dziennikarstwie przedwojennym łączenie pisania z działalnością satyryczną czy społeczną było dość częste. Ja od lat 90. byłem dość krytyczny wobec różnych norm obowiązujących w dziennikarstwie, w tym tzw. etyki dziennikarskiej. Po latach okazało się, że niektóre z nich były mądre, a inne głupie.
A Ty zasadniczo je kontestowałeś?
I myślę, że miałem rację. Widać to było w różnych kryzysowych momentach, chyba najbardziej po Smoleńsku, który był największą kompromitacją w historii polskiego dziennikarstwa. Okazało się, że nasz, jak nazywa się to na uniwersytetach, system prasowy, nie spełnia misji wobec Polski i współobywateli. I to, mimo że mamy wielu dobrych dziennikarzy od sportu, od muzyki, od wędkarstwa, od ekonomii, od polityki. Tyle, że z reguł obowiązujących w tym systemie nie wynikało wypełnienie najważniejszego obowiązku polskiego dziennikarstwa, czyli przeprowadzenie przez wszystkie najważniejsze media dociekliwego śledztwa w sprawie śmierci Prezydenta RP. Między innymi trzy największe telewizje zdezerterowały. A nawet atakowały nielicznych kolegów, którzy to śledztwo podjęli. I to pokazało, że istnienie jakiejś szczególnej etyki dziennikarskiej nie ma sensu. Że zamiast niej powinniśmy w naszym zawodzie odwoływać się do wartości nadrzędnych, takich jak prawda, patriotyzm, niepodległość.
Jak było z tym mówieniem prawdy?
W latach 90. czy wczesnych dwutysięcznych istniała w polskim dziennikarstwie irytująca maniera: należało mieć poglądy „normalne”, takie jak wszyscy, jak Monika Olejnik czy Tomasz Lis. Oni mieli przemawiać w imię zdrowego rozsądku, a polemizowanie z tym miało skutkować trafianiem na margines. To zabijało wolność słowa, tak jak do dziś polską naukę zabija fakt, że jeśli chcesz zrobić karierę, nie możesz podważać twierdzeń naukowych ważnych profesorów. U mnie było odwrotnie, jak w dziennikarstwie przedwojennym: jako publicysta i felietonista nie udawałem, że nie mam poglądów. Odwrotnie, byłem z nich dumny i głosiłem je z otwartą przyłbicą.
U Ciebie dziennikarstwo zaczęło się już w liceum. I od razu zostałeś redaktorem naczelnym.
(Śmiech) Gazetka „Naszość – tylko dla nienormalnych” była faktycznie zjawiskiem pokoleniowym. Pisaliśmy tam rzeczy, których nigdzie indziej w Poznaniu nie dałoby się napisać, przynajmniej bez autocenzury lub jej narzucania przez kierownictwo redakcji. Także bez cenzury, gdy chodzi o poczucie humoru a nawet słownictwo (śmiech). No i okazało się, że to nie była najgorszy rodzaj dziennikarskiej inicjacji, skoro pisali na łamach „Naszości” liczni przyszli dziennikarze: Wojciech Wybranowski, Piotr Chołdrych, czy niejaki Łukasz Kaźmierczak. Ale także tacy, którzy potem od naszego świata oddali się o lata świetlne, jak obecny wiceprezydent Poznania Mariusz Wiśniewski, czy choćby Wojciech Bąkowski, laureat Paszportu „Polityki”. Mówiąc dzisiejszym językiem, mieliśmy wyjątkową zdolność oddziaływania na ludzi nie z naszej bańki.
Wszczytowym momencie po Poznaniu krążyło kilka tysięcy egzemplarzy Naszości plus niezliczona ilość kserówek.
No tak, a ja oprócz naczelnego byłem także kolporterem – chodziłem po poznańskim Starym Rynku z gazetkami i zaczepiałem ludzi. Doszedłem do takiej wprawy, że co trzecia osoba ode mnie tę gazetkę kupowała.
Już wtedy wiedziałeś, że chcesz być dziennikarzem?
To zabrzmi zabawnie, ale nauczyłem się pisania na krytykowaniu dyrektorki mojego liceum. Później, po pierwszym roku studiów poszedłem na praktykę do Głosu Wielkopolskiego, do działu miejskiego. Jego szef, Kazimier Brzezicki wysyłał mnie w różne miejsca po to, żebym np. opisał scenki rodzajowe z targowiska na Rynku Jeżyckim w Poznaniu, albo pojechał do miejscowości Nekla, poszedł do sekretarza gminy i wypytał o miejscowe problemy. I to mi się później bardzo przydało, ponieważ nauczyłem się najprostszych rzeczy, szybszego pisania, konstruowania informacji itd. Wspominam tamten czas dobrze. Dostałem propozycję zostania w Głosie Wielkopolskim, ale wiedziałem, że to nie jest gazeta, w której chciałbym pisać z racji jej profilu politycznego. Tam pisała np. Janina Paradowska i inni ludzie, z którymi ja się kompletnie nie zgadzałem. To był czas już po obaleniu rządu Jana Olszewskiego.
To nie miałeś wielkiego wyboru…
Śledziłem uważnie gazety, które broniły wówczas premiera Olszewskiego. Ja w ogóle bardzo wcześnie, już liceum, zacząłem czytać Tygodnik Solidarność, którego redaktorem naczelnym był Jarosław Kaczyński. Tam pisali Piotr Wierzbicki, Elżbieta Isakiewicz, Krzysztof Czabański czy Jacek Maziarski. I teksty z Tysola wpływały na mnie w jakiś sposób formacyjny. Bliska mi była odmiana prawicy niepodległościowej, nie żadnej korwinowskiej czy narodowej. I kiedy powstała w 1993 roku Gazeta Polska, byłem pierwszym praktykantem w historii gazety, wtedy jeszcze miesięcznika.
Tam nie jeździłeś już do Nekli…
Za to wykonywałem takie zadania, jak kupowanie telewizora z redaktorem naczelnym Piotrem Wierzbickim, a potem jego dźwiganie. A zadebiutowałem w Gazecie Polskiej… wierszem. Napisałem i wysłałem do nich trzy teksty, które były za długie żeby je wydrukować. Ale przy okazji, jako ciekawostkę, wysłałem też swój wiersz z gazetki Naszości o maturze: Matura – bzdura, bzdura – matura. I to na długo przed powstaniem kanału Matura to bzdura.
O, to powinieneś zażądać praw autorskich.
Pewnie tak (śmiech). Ale wiersz się spodobał i pozwolił na debiut na łamach Gazety Polskiej. Potem przez trzy lata byłem ich współpracownikiem, jeździłem na kolegia do Warszawy. Od 1996 roku rozpocząłem normalną, etatową pracę. I pozostaję wierny barwom Gazety Polskiej od trzydziestu lat. Przeszedłem drogę od praktykanta do zastępcy redaktora naczelnego.
Nigdy nie chciałeś przenieść się na stałe do Warszawy?
Nigdy. Redaktor naczelny Piotr Wierzbicki próbował mnie co prawda przenieść do Warszawy, ale odpowiedziałem, że jako zagorzały kibic Lecha Poznań, nie mogę tego zrobić.
To jest jakiś argument.
I poskutkował. Choć to pewnie mogło się wydawać trochę dziwne. Mam 21 lat, na jakiejś imprezie redakcyjnej poznaję Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza i dostaję propozycję: przyjedź do Warszawy, zostań tutaj. Ja jednak miałem poczucie, że powinienem być raczej tam, na dole, tam skąd się wywodzę i że to jest moje powołanie.
Poznań dawał Ci inne spojrzenie?
Tak i to zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Krytyka tego poznańskiego salonu, tego „Kulczykowa”, tych przeróżnych układów i sitw – to jedno. Z drugiej strony zawsze starałem się być po stronie tych środowisk z dołów, do nich mnie ciągnęło – świat kibiców, ale w jakimś stopniu także anarchistów.
Czytałem przeróżne przedwojenne gazety poznańskie. Ukazywała się np. taka bardzo ciekawa gazeta, robiona przez młodych ludzi Życie Literackie – nie mylić z warszawskim tytułem – i tam przeróżni buntownicy występowali. Pamiętam jak opisywałem postać Romualda Gantkowskiego, który przed wojną „wkręcił” włodarzy miasta, że do Poznania przyjeżdża delegacja Beludżystanu. I ona faktycznie została przyjęta i przez władze miasta i przez władze uniwersytecie. Po czym okazało się, że to byli przebrani, pomalowani studenci. I ta tradycja innego Poznania do mnie przemawiała.
Często odwołujesz się właśnie do okresu przedwojennego, piszesz o nim. Za późno urodzony?
Wzięło się to z tego, że ja nie akceptowałem rzeczywistości i kondycji duchowej III RP i szukałem źródeł inspiracji z innych czasów. Dla mnie takim najważniejszym pismem z przeszłości, które wpływało na moje myślenie, były londyńskie Wiadomości, dzisiaj rzadko przypominane. Przed wojną były Wiadomości Literackie Mieczysława Grydzewskiego, a później powstały emigracyjne Wiadomości. W latach czterdziestych, pięćdziesiątych były one, w moim przekonaniu, najważniejszym polskim pismem. Tam się skupiali przedwojenni autorzy, tam była wymiana poglądów i nazwiska z tak różnych światów jak Witold Gombrowicz i Jędrzej Giertych; jakby to dziś nie brzmiało zaskakująco, ale tak było. I tam się skupiała wolna myśl, wolna twórczość. To byli ludzie przed wojną z pierwszej ligi – Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński, właśnie Mieczysław Grydzewski, Marian Hemar, Józef Mackiewicz, czyli zarówno twórczość najbardziej ambitna, jak i ta satyryczna, przeróżna. I to się ciągnęło przez dziesiątki lat, wydawano książki, gazety, które były z wolnego ducha. A do Polski docierało to tylko częściowo przez Radio Wolna Europa.
Od lat próbujesz przypominać ten dorobek…
Zacząłem się w ten świat wgłębiać w miesięczniku Nowe Państwo. Od roku 2006, przez 17 lat opisuję, miesiąc w miesiąc, postacie, które miały być, bądź całkiem zapomniane, bądź mocno okrojone z dorobku. A jeśli ktoś był przywracany, to taka postać, której się już nijak nie dało pominąć, jak np. Gustaw Herling- Grudziński, ewentualnie z oporami taki Józef Mackiewicz. Natomiast ja przywracałem zarówno tych najwybitniejszych, jak i tych od lżejszej muzy jak np. satyryków.
To najważniejsza część Twojej aktywności dziennikarskiej czy jednak bieżąca publicystyka?
Jedno i drugie jest ważne. Ale to na pewno jedna z najważniejszych dla mnie rzeczy. To jest przywracanie czegoś, co jest wyrwane. Mamy niestety dziurę, która zmienia mentalność polskich elit i mentalność Polaków w ogóle.
Tutaj chciałbym wspomnieć postać Michała Chmielowca, którego teoriami dziennikarstwa się kierowałem. Ongiś następca Mieczysława Grydzewskiego w londyńskich Wiadomościach pisał np. że w pokoleniu wojennym było za dużo heroizmu, a za mało przezorności, a w pokoleniu powojennym za dużo przezorności, a za mało heroizmu.
Świetna synteza…
On był mistrzem takich syntez. Ale pisał też o bliskim mi modelu dziennikarstwa. Jego zdaniem dziennikarz nie może tkwić tylko w swoim środowisku, tylko musi mieć inne dziedziny zainteresowania, czasami bardzo zaskakujące. Czyli interesuj się np. światem kibicowskim, sportem, muzyczną kontestacją, bo wtedy, znając życie, będziesz ciekawszym autorem. Mówił też: pisz o swoich słabostkach, dziwactwach, nie ukrywaj ich, będziesz prawdziwszy. W III RP bardzo rzadko tak myślano, dominowało pozerstwo.
Teraz natomiast odkrywasz równie zapomniane postacie z ostatniego trzydziestolecia, po 1989 roku.
Masz zapewne na myśli program Wywiad z Chuliganem, który prowadzę cyklicznie na antenie Radia Poznań, w koprodukcji z Telewizję Republika. Faktycznie, to jest troszkę kontynuacja pisania sylwetek postaci przedwojennych, czyli szukania we współczesności postaci, które bardzo często znajdują się na marginesie III RP, są niedoceniane, przemilczane, bo są z innej epoki.
Ty też byłeś przez wiele lat gumkowany, a teraz proszę, otrzymałeś prestiżowe wyróżnienie – Laur Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich…
Jestem przyzwyczajony do tego, że dostaję kary, a nie nagrody. Kiedy zrobiło się trochę mniej kar, to już był postęp. A już nagroda to dowód niepoczytalności kapituły (śmiech). Mówiąc odrobinę poważniej, jestem wdzięczny Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, jako organizacji, która przechodziła różne koleje losu i która w tej chwili zrzesza dziennikarzy rozumiejących podobnie jak ja to, co jest prawdziwym dziennikarstwem, co jest polską racją stanu i co jest wolnością słowa. I od takiej organizacji chętnie przyjmuję wyróżnienie.
Rozmawiał Łukasz Kaźmierczak
LAUR WIELKOPOLSKIEGO OODZIAŁU
STOWARZYSZENIA DZIENNIKARZY POLSKICH 2023
DLA
Red. Piotra Lisiewicza
laudacja wygłoszona przez red. Jana Martiniego, członka Zarządu WO SDP
Było wielu dziennikarzy, którzy zaczynali swoją karierę jako patriotyczni, prawicowo – konserwatywni antykomuniści, jednak później doszli do wniosku, że przyszłość należy do „postępu” i przeszli na stronę, która wydawała się zwyciężająca. Za pomocą takiego mechanizmu „niewidzialna ręka rynku” wymusza giętkość kręgosłupów dziennikarzy, bo wbrew powszechnej opinii, dziennikarstwo nie zawsze jest wolnym zawodem.
Na szczęście w tym zawodzie bywają też wolni dziennikarze i takim jest Piotr Lisiewicz.
Dlatego możemy być pewni, że w jego wypadku ekwilibrystyka ideowa jest niemożliwa, że nie porzuci on swoich przekonań i nie zobaczymy jego tekstów w Onecie.
Lisiewicz świadomie wybrał taką drogę zamykając sobie wstęp „na salony” i wiedząc, że nie dostanie nigdy żadnego Paszportu Polityki, czy nagrody Nike.
W ciągu niemal 30 lat pracy zawodowej nigdy nie zmienił swojej „linii programowej”, a w jego tekstach nie sposób znaleźć nawet cienia asekuracji na wypadek zmian kierunku „wiatru historii”.
Poczucie humoru nie jest powszechnie uważane za typową cechę Poznaniaków, ale wybitne poczucie humoru Piotra pozwoliło mu tworzyć zabawne polityczne happeningi Akcji Alternatywnej „Naszość” kwestionujące narrację Gazety Wyborczej, a było to w czasach, gdy panowanie tej gazety nad mózgami Polaków wydawało się utrwalone na generacje.
Lisiewicz chyba intuicyjnie poznał się na naturze transformacji ustrojowej znacznie wcześniej niż większość z nas.
Piotr ma rzesze znajomych, a wynika to z imponującej łatwości nawiązywania kontaktów międzyludzkich i umiejętność rozmowy zarówno z intelektualistami, jak i kibicami piłkarskimi czy alternatywnymi raperami. Chyba z dziennikarskiej ciekawości redaktor rozmawia też czasem z obywatelami konsumującymi piwo w miejskich plenerach Jeżyc.
Lisiewicz, niezależnie czy pisze satyry polityczne, czy poważne i kompetentne analizy, zawsze starannie sprawdza źródła – dzięki tej rzetelności publicystycznej, nie znajdziemy w jego tekstach nieścisłości czy przekłamań.
Mniej znane (a godne polecenia) są jego publikacje na łamach miesięcznika Nowe Państwo, gdzie daje się poznać jako znawca przedwojennej polskiej literatury.
Redaktor Lisiewicz jest osobą dobrze zorganizowaną i bardzo pracowitą – potrafi pogodzić liczne obowiązki i starannie się z nich wywiązywać.
Dobrze, że są tacy dziennikarze.
Rozmowa z Grażyną Wolską-Walczak uhonorowaną Laurem WO SDP:
Kartkując przewodniki po różnych miejscach na świecie na pewno zwróciliście uwagę na ich podobny układ – jest trochę o konkretnym miejscu, nieco historii i praktyczne wskazówki – na przykład: co zrobić, aby nie zjedli nas tubylcy. To bardzo przydatny schemat, szczególnie ta przywołana uwaga.
Czy jednak, czytając lub przeglądając przewodniki macie przekonanie, że miejsce, w którym jesteście zostało opisane dobrze? Są przewodniki, które to gwarantują. Prawie… Są też bedekery oferujące na przykład bardzo dokładne mapy, plany; są i takie, które mają, delikatnie mówiąc, krótki termin ważności, bo przecież świat się zmienia.
Książka, którą staram się opisać to właściwie nie przewodnik – to deklaracja zaangażowania w naszą wycieczkę po Rzymie, prowincji rzymskiej i oczywiście Watykanie. To – jak piszą o tym przewodniku – wyznanie miłości autorki do Rzymu. Wyznanie, które nie kończy się wraz z lekturą przewodnika „Z Mirellą w Wiecznym Mieście. Przewodnik po Rzymie i Watykanie” Mirelli Bagdzińskiej-Mierzejewskiej.
Właściwie każdy bedeker jest wyjątkowy, ale czy autorski? O tym przewodniku z całą pewnością można tak powiedzieć. Jest pewnie zastrzeżenie. Tego typu publikacje – powie ktoś – są dla turystów, którzy chcą coś zwiedzić, coś przeżyć, a nie dla pragnących dobrej książki czytelników. A dlaczego nie? Wydaje się, że „Z Mirellą…” jest takim opracowaniem łączącym oba typy oczekiwań.
Układ publikacji złożony z pięciu tras – m.in. Rzym antyczny, Rzym barokowy, Rzym chrześcijański plus Watykan, mnóstwo ciekawostek i dłuższych opowieści – jest przejrzysty i wygodny. Tutaj drobna uwaga. Te trasy nie są obowiązkowe. Sam podróżnik może wybrać coś, co go interesuje. Mapki i biografie oraz tzw. ciekawostki są dobrze przygotowane i – co ważnie – nie oderwane od rzeczywistości. Znalazłem raptem jedną nieścisłość, ale nie napiszę, co to. Mogę tylko zapewnić, że nie ma ona żadnego wpływu na ocenę rzetelności przewodnika. To po prostu dobra książka napisana z potrzeby usystematyzowania popularnej wiedzy, ale też i z powodu nieustannego odkrywania świata, co jest cechą autorki.
Szczegóły dotyczące m.in. antycznej przeszłości Wiecznego Miasta przeplatają się tutaj z innymi okresami dziejów i ze współczesnością – nie jest to zgrzyt, a raczej zaleta przewodnika. Wskazówki praktyczne też nie są traktatami moralizatorskimi, co mnie bardzo cieszy, bo nie zwykłem przeglądać przewodników, które mówią mi jak żyć.
Rzym w ogóle – tak myślę po lekturze bedekera Bagdzińskiej – nie jest dla ludzi, którzy szukają. Rzym jest dla tych, którzy chcą znaleźć. Znam Autorkę i myślę, że ona w tym pomaga.
Rzym podobno jest dla wszystkich. I dla tych, którzy są tu pierwszy raz i dla tych, którzy znaleźli się tutaj – na przykład w podróży biznesowej i dla takich turystów, którzy swoimi dociekliwymi pytaniami są w stanie doprowadzić każdego przewodnika do palpitacji serca. A Autorka serce ma mocne i mocno bijące, bo jest w tych opisach miłość. Miłość do Rzymu.
Mirella Bagdzińska-Mierzejewska – „Z Mirellą w Wiecznym Mieście. Przewodnik po Rzymie i Watykanie”. Przygotowanie do druku: Roman Nowoszewski; projekt graficzny: Magdalena Alszer; zdjęcia: Marco Bianchi, Elio Castoria.
Hubert Bekrycht: Jaka jest wiosna w Rzymie?
Mirella Bagdzińska-Mierzejewska: W tym roku wiosna zawitała do Rzymu z zimnym podmuchem wiatru, ale już zaczynają się wiosenne temperatury, czyli 18 a anwet 20 stopni, a ulice zdobią kwitnące na fioletowo drzewa.
Jak wygląda Wielkanoc w stolicy Włoch?
Wielkanoc w Rzymie przeżywa się w sposób wzniosły. Nie myśli się o myciu okien, lecz o przeżywaniu Triduum Paschalnego z Papieżem. Rzymianie i turyści uczestniczą w Rzymskiej Drodze Krzyżowej w Wielki Piątek w Koloseum z obecnością Ojca Świętego. Niezależnie od pogody zawsze mnóstwo osób jest na mszy na Placu Świętego Piotra w Niedzielę Wielkanocną.
Czy jest jakaś szczególna specyfika Rzymu, czy jest to tylko wielkie miasto, czy jednak metropolia pełna historii, zabytków?
Rzym to niewątpliwie najbogatsze na świecie muzeum na otwartym powietrzu, to miasto jest przepełnione historią, którą wręcz czuć unoszącą się w powietrzu spacerując od zabytku do zabytku. Rzym to jednak nie tylko Koloseum czy Watykan, Rzym to dużo, dużo więcej. To dyktatorzy mód, wspaniała kuchnia, smak i zapach kawy oraz dolce vita …
Co Cię zatrzymało w Rzymie, we Włoszech?
Przyjechałam do Rzymu za głosem serca i w mieście tym odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Kocham to miasto pełne zabytków i tajemniczych zaułków, jego uśmiechniętych mieszkańców, jego cudowny klimat, słońce i błękit nieba.
Jak radzi sobie Italia po pandemii. Jakie są Włochy teraz w obliczu wojny
Italia jeszcze długo nie zapomni o pandemii. Mimo zmniejszonych restrykcji Włosi noszą maseczki, często w miejscach, gdzie nie jest to obowiązkowe. Dzięki Bogu Włochy pomału stają na nogi, zaczynają przyjeżdżać turyści. Niestety, zawisła nad światem zgroza wojny …Włosi bardzo przezywają sytuację rosyjską inwazję na Ukrainę, również przyjmują Ukraińców, dziękują nam Polakom za naszą postawę, wręcz podziwiają – czuje się dumna, że jestem Polką.
Co trzeba koniecznie zobaczyć w Rzymie?
Będąc pierwszy raz w Rzymie, koniecznie trzeba zobaczyć Koloseum, Kaplicę Sykstyńską i Bazylikę św. Piotra, zbiec beztrosko po Schodach Hiszpańskich, wrzucić drobne do Fontanny di Trevi, wejść do Panteonu i zachwycić się teatralnym Placem Navona.
A czego nie warto oglądać w stolicy Włoch?
W Rzymie dosłownie wszystko warto zobaczyć! To niepowtarzalne miasto, na każdym kroku znajdziesz coś ciekawego.
O czym trzeba pamiętać przy planowaniu wycieczki do Rzymu i w jego okolice?
Planując wyjazd do Rzymu trzeba pamiętać o:
– dobrym przewodniku książkowym i przewodniku, który oprowadzi w sposób profesjonalny po najważniejszych zabytkach i najciekawszych zakątkach;
– dokonać wcześniejszej rezerwacji, aby wejść do Muzeów Watykańskich i do Koloseum;
– sprawdzić czy nie szykują się jakieś większe manifestacje, maraton czy strajki komunikacji;
– poszukać noclegu w centrum miasta albo na jego obrzeżach, ale koniecznie blisko metra;
– zabrać parasolkę i okulary przeciwsłoneczne, ale zawsze należy sprawdzić prognozę pogody.
Co zapamiętamy z pobytu w Rzymie?
Z pobytu w Rzymie zapamiętamy jego monumentalne place i fontanny, mnóstwo pozostałości antycznego Rzymu, jak przeszłość przeplata się z teraźniejszością oraz niesamowity błękit nieba i smak espresso…
Mirella Bagdzińska-Mierzejewska jest autoryzowanym przewodnikiem turystycznym po Rzymie, prowincji rzymskiej i Watykanie, tłumaczem jęz. włoskiego na poziomie ministerialnym. Absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego. Od 1994 roku mieszka w stolicy Włoch. Bagdzińska jest społeczniczką – wolontariuszką w szpitalu IFO Regina Elena, działaczką polonijną.
Mocno naznaczyło mnie jako dziennikarza doświadczenie Katastrofy Smoleńskiej. To co wtedy przeżywałem 10 kwietnia dało mi później taki mandat, żeby rozmawiać z ludźmi na Krakowskim Przedmieściu, dopytywać, być ich głosem – opowiada Jan Pospieszalski, publicysta, autor programów telewizyjnych, muzyk, w rozmowie z Elżbietą Ruman w „SDP Cafe – podaj dalej…”
Jan Pospieszalski to więcej niż dziennikarz – muzyk, artysta, twórca wielu dzieł muzycznych. Zaczynałeś jeszcze w Czerwonych Gitarach?
Ktoś mi to wypomina cały czas, przez co nie da się ukryć, że mój PESEL jest głęboko osadzony w latach 50.
Ten czas muzykowania to była nadzieja, że zostaniesz muzykiem?
To były moje marzenia, które kompletnie rozmijały się z oczekiwaniami rodziców i ich planami na nasze życie. Tata nas uczył rysunku, przekazał nam taką troskę o przestrzeń zewnętrzną, o architekturę i większą wrażliwość na dzieła plastyczne, wizualne.
Na piękno?
Tak. Dom był zastawiony książkami o architekturze, o malarstwie, a na ścianach, gdzie urodziliśmy się były freski, które stanowiły poligon doświadczalny. Rodzice ćwiczyli przed dużą realizacją, dostali możliwość zrobienia polichromii do kościoła metodą al fresco, czyli na mokrych tynkach. W związku z tym ćwiczyli w domu, bo to jest technika bardzo trudna i cały dom pomalowali. Jak się urodziliśmy i wychowaliśmy pod świętym obrazami, to trudno żebyśmy tej wrażliwości na malarstwo i sztuki wizualne nie mieli. Natomiast, nie tak potoczyły się nasze losy…
Ale liceum plastyczne skończyłeś.
Jeśli chodzi o liceum plastyczne, to były tam dwie specjalności: biżuteria i ceramika. Wybrałem ceramikę, w z związku z tym, że nie święci garnki lepią.
Życie poprowadziło cię przez różne artystyczne tropy, żebyś stał się w końcu trybunem tych, którzy potrzebują głosu. Twoje dziennikarstwo przechodziło różne etapy.
Moje pojawienie się w telewizji wzięło się z takiej typowo entertainmentowej, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, działalności. Jako muzyk, ze sceny, estrady zszedłem przed kamery jako gość, który miał animować jakieś tam muzyczne programy, część takiego cyklu, który na początku lat 90. uruchomiony był w telewizji Walendziaka – „Swojskie klimaty”. Tam jako ekspert od muzyki, od kultury źródła, od muzyki ludowej miałem się pojawić. Poszedłem na casting i na tym castingu osoby oceniające uznały mój potencjał jako właściwy, w związku z tym zaproponowali mi, żebym zrobił nie tylko ten segment muzyczny, ale prowadził cały program. Często tę anegdotę opowiadam i tutaj też powtórzę. Poczułem się jak człowiek, który idzie ulicą, znalazł podkowę i mówi: o, mam szczęście znalazłem podkowę. Podnosi ją, a tam cały koń pod spodem. To było trochę tak, że od tej muzycznej części, od małego fragmentu, stałem się jednym z trzech głównych prowadzących, współautorem, wymyśliłem tytuł. Potem, jako już ten, który przed tą kamerą stawał, byłem też zapraszany do różnych form i stąd był pomysł Maćka Pawlickiego, Andrzeja Horubały i Waldemara Gaspera, żeby postawić mnie przed kamerami jako prowadzącego programy publicystyczne.
Kiedy poczułeś, że jednak jesteś dziennikarzem?
Życie zmusiło mnie żeby uczciwie traktować tę działalność. W momencie, gdy pojawiłem się jako prowadzący program publicystyczno-społeczny, był moment sporu, walki o to by zmienić monopol medialny jaki funkcjonował na początku w III RP. Tym lodołamaczem były różne środowiska: „Gazety Polskiej”, „Myśli Narodowej”. Ciągle funkcjonowaliśmy w niszy, musieliśmy udawać, że nie jesteśmy wariatami, antysemitami, jakimiś odklejeńcami. Wtedy obowiązywał nurt kserokopiarki, że jedyną drogą modernizacji Polski jest naśladownictwo tego co dzieje się na świecie. Był monopol „Gazety Wyborczej”, debatę publiczną zdominowała agenda środowiska postKORowskiego. Mieli oni w rękach, coś co się później nazywało, dystrybucją prestiżu i pogardy. Dla nas to było trudne, wiedzieliśmy że życie inaczej wygląda i świat jest inny, dlatego próbowaliśmy coś robić, najpierw jako ekipa „pampersów” w Telewizji Polskiej, potem jako ci, którym dano szansę zbudowania sieci radiofonii katolickich Plus, później telewizji Puls. To była walka, aby wstawić nogę w drzwi.
Było kilka przełomów w twoim życiu dziennikarskim. Co było takim mocnym progiem w twojej działalności?
Na pewno moment odejścia Ojca Świętego i to co Polska przeżywała w 2005 roku. To bardzo w nas mocno rezonowało kulturowo. Zobaczyliśmy się innymi niż jesteśmy, choć na chwilę. Potem ta debata o Kościele, o dziedzictwie Jana Pawła jakby przycichła. Zaczął się burzliwy rok 2007 i to wszystko co wiązało się z przejęciem rządów przez Platformę, co oczywiście w jakiś sposób odbijało się na decyzjach władz telewizji. Na szczęście kadencyjność władz telewizji nie jest tożsama z kadencyjnością Sejmu i jakoś udawało nam się utrzymać naszą pozycję w TVP, mówię o redakcji programu „Warto rozmawiać”.
Potem był Smoleńsk. Miałem ten przywilej, że byłem w grupie dziennikarzy, którzy realizowali transmisję z wydarzeń 10 kwietnia. W tym czasie byłem właśnie tam na miejscu, w Katyniu. To była świadomość że stało się coś niesamowitego, potwornego, co nas przywaliło jak taki głaz. A tu masz informację do słuchawki, że wchodzisz na wizję, scenariusz cały się sypie… To doświadczenie bardzo mocno mnie naznaczyło, dało mi też taki mandat, żeby rozmawiać z ludźmi na Krakowskim Przedmieściu, dopytywać, być ich głosem…
Teraz też są tematy, na które czeka cała Polska i tych tematów poruszać nie wolno. Poruszałeś je w programie „Warto rozmawiać” i okazało, że w Telewizji Polskiej nie można tego robić. Dlaczego?
Dam ci telefon do Joanny Lichockiej, do Jacka Kurskiego, do paru innych ludzi to pewnie odpowiedzą na to pytanie.
Pytania o szczepienia, o wolność to są podstawowe pytania dla dziennikarza.
Pytania o pochodzenie wirusa, pytania o to czy restrykcje i zarządzenia dotyczące zamknięcie życia, odebranie nam swobód, praw obywatelskich po to by walczyć o nasze zdrowie były sensowne. Czy lekarstwo nie przyniosło nam więcej nieszczęścia niż sama choroba…
To jest prawo dziennikarza do szukanie odpowiedzi, bycia głosem widzów, a widzowie chcą się dowiedzieć dlaczego nie ma wolności, skąd to się bierze, na czym polega teraz problem z segregacją sanitarną, dlaczego ona jest nam proponowana. Jan Pospieszalski nie może o tym teraz mówić w Telewizji Polskiej, ale może mówić gdzie indziej…
Po usunięciu nas z TVP, w kwietniu tego roku zintensyfikowaliśmy naszą działalność na fanpagu na profilu facebookowym i widzieliśmy skokowy przyrost zainteresowania. Niektóre nasze materiały osiągały po milion, półtora miliona wyświetleń, udostępnień itd. To była duża liczba, która dała nam przekonanie, że warto o tym rozmawiać. Głównym tematem, który mnie wtedy zajął to były rozmowy z lekarzami, którzy byli wzywani przez izby lekarskie. Chodzi o to, że jesienią 2020 roku grupa lekarzy, naukowców i ludzi pracujących w ochronie zdrowia zakwestionowała sensowność polityki medycznej. Pojawiały się głosy, że ta globalna odpowiedź na zagrożenie jakim jest SARS-COV2 jest nieadekwatna i nie uwzględnia paru rzeczy, przede wszystkim nie uwzględnia faktu, że z wirusem można walczyć metodą leczenia go, a nie izolacji.
Jan Pospieszalski nie przestaje być dziennikarzem i teraz ten głos, te pytania są zadawane. Gdzie je publikujesz?
Na przełomie sierpnia i września uruchomiliśmy kanał „JanekPospieszalski#WARTO” i tam kontynuujemy nasze rozmowy.
Zapis fragmentu rozmowy Elżbiety Ruman z Janem Pospieszalskim, która odbyła się w ramach cyklu „SDP Cafe – podaj dalej…” Całe spotkanie można obejrzeć TUTAJ.
Projekt „Dziennikarze-twórcy kultury” finansowany był ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu z Funduszy Promocji Kultury.
W studiach dziennikarskich ważne jest zarówno dbanie o korzenie, jak też dostosowywanie się do zmieniającego się świata, do studentów, którzy są wytworami tej rzeczywistości – mówi prof. Olga Dąbrowska-Cendrowska, kierownik Katedry Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
Zacznijmy od przykładu, który zelektryzował w tym roku nie tylko media branżowe. Prywatne LO w Słupsku zrezygnowało z pompą z klasy dziennikarskiej, a otworzyło w jej miejsce vlogerską[1]. Pani katedra ma jeszcze klasę patronacką?
Tak i to nie jedną. Klasy pod naszym patronatem funkcjonują w Jędrzejowie i Kielcach, m.in. w cenionym V Liceum Ogólnokształcącym im. Ks. Piotra Ściegiennego. Wygląda na to, że będą następne. Po debacie, która miała miejsce w tym roku podczas Świętokrzyskiego Festiwalu Nauki, zwróciło się do nas X LO im. Józefa Piłsudskiego z Kielc z propozycją utworzenia takiej klasy. Ma to być efektem zainteresowania uczniów, którzy uczestniczyli we wspomnianej dyskusji. Nosiła ona tytuł: „Nie chce mi się z wami gadać. Nowe oblicza komunikacji” i była poświęcona funkcjonowaniu w social mediach.[2]
Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie nie zdołał zrekrutować chętnych na XIV kurs dziennikarski. We wrześniu bieżącego roku na stronie internetowej Studium Dziennikarskiego UP pojawił się komunikat, że rekrutacje zostają zawieszone do odwołania[3]. Państwo mówicie o mniejszym zainteresowaniu drugim stopniem. Czy studia dziennikarskie przestały interesować młodych ludzi? Dawniej był to jeden z najpopularniejszych kierunków w Polsce, jak dziś psychologia. Istniała nawet do 2013 roku prywatna Wyższa Szkoła Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza, która miała filię m.in. w Kielcach.
Tu nie ma prostej odpowiedzi. Na pewno młodych ludzi nie przestało interesować komunikowanie i to jest dobra wiadomość. Starsze roczniki przyciągało, coś, co brzmi dziś nieco paradoksalnie, stabilność zatrudnienia i jasno określona ścieżka kariery. W porównaniu z firmami marketingowymi lub PR ten świat wydawał się znany i przez to zrozumiały. Generalizując, mogę stwierdzić, że studenci pierwszego roku nie rozumieją dziennikarstwa. Przychodząc na uczelnię, już mają swoje strony, blogi, kanały video, podcasty… Oni już czują się dziennikarzami. Mają swoje zasięgi, nieraz robiące wrażenie. Natomiast patrzą na te swoje „małe, osobiste” media trochę jak politycy. Nie rozumieją, czym jest dziennikarstwo w demokratycznym społeczeństwie. Jak istotną rolę odgrywa „czwarta władza”. Bardziej ich pociąga lansowanie niż rzetelne informowanie. Na przykład dla mojego syna dzielenie się w social mediach nowymi trickami na hulajnodze jest tak naturalne, jak rozmowa na ten temat na szkolnym korytarzu w czasie przerwy.
Czy przychodząc z takim nastawieniem, przeżywają rozczarowanie? Jak studenci inżynierii dźwięku, którzy w przyszłości chcieliby pracować w studiu nagrań, a projektują słuchawki dla operatora młota pneumatycznego?
Oferta jest oczywiście niespójna z ich oczekiwaniami. Nie skupiamy się na tym, jak wylansować swój kanał w mediach społecznościowych. Uczymy dziennikarskiej rzetelności, sięgania do źródeł, zadawania pytań. Z czasem przekonują się, że to ważne. Ci, którzy zaczynają drugi stopień studiów, konsekwentnie go kończą. Jednak na początku drogi sporo studentów uważa, że źle wybrała kierunek.
Bardzo różnią się współcześni kandydaci na studia dziennikarskie od tych sprzed lat?
Myślę, że kolejne młode pokolenia więcej łączy, niż dzieli, ale są też zauważalne różnice. Na przykład kandydaci nie znają dziś tygodników opinii i głównych kanałów informacji. Nasze pokolenie przychodząc na studia, uważało, że znajomość tych źródeł jest oczywista. Dla nich nie jest. Bez wstydu mówią, że ich to nie interesuje.
Czy to się zmienia w toku studiów, czy tak już zostaje i możemy się spodziewać, że za parę lat tygodnikom opinii i serwisom informacyjnym zabraknie kadry, bo w odpowiedzi na oferty pracy kandydaci odpiszą: „nas to nie interesuje”?
Pomaga w tym praca nad kontrowersyjnymi tematami, np. aborcja w Polsce. Studenci mają za zadanie wyszukanie aktualnych informacji w różnych typach mediów. Potem dziwią się i to bardzo, że te same kwestie opisuje się w tak różny sposób. To budzi zainteresowanie i pokazuje, że funkcjonują w wygodnych bańkach informacyjnych, w których czują się bezpiecznie, czują, że są zrozumiani. Nie muszą się wysilać, aby przedstawić swój punkt widzenia, uzasadnić go. Kulturalnie obronić.
Zaczynają po takich zajęciach dzielić media na prorządowe i opozycyjne, jak to ostatnio często czynią i odbiorcy i portale branżowe?
Tę wiedzę czerpią przeważnie z drugiej ręki. Zwracają zatem uwagę na media, które ogląda się w domu. W najbliższym środowisku ocenia się też podejście takiej, czy innej stacji do tematu np. wspomnianej przeze mnie aborcji. Ktoś mieszka w czasie roku akademickiego u dziadków i tam ma w tle TVP Info, u kogoś w domu tata ogląda namiętnie TVN24.
Gdyby mieli oferty pracy z „Wiadomości” i „Faktów”, którą by przyjęli?
Dziś deklarują, że wybraliby… „Wydarzenia”. Najwidoczniej mocne zaangażowanie polityczne redakcji zniechęca młodych ludzi.
A jakie mają atuty?
Przede wszystkim umiejętności techniczne. Nagranie i podstawowa obróbka materiałów audio, foto i video nie stanowi dla nich żadnego problemu. Podobnie jak sformatowanie tekstu i jego zamieszczenie w sieci. Przy tych dużych umiejętnościach wyjściowych mają jednak problem z pozyskiwaniem informacji i weryfikacją źródeł. Dla użytkowników smarftonów problemem jest też przeczytanie dłuższego tekstu. W tym kontekście warto dodać, że znikoma liczba studentów chce pisać prace o prasie. Wolą analizować media społecznościowe.
To poniekąd zrozumiałe – biblioteka mieści się wówczas w smartfonie… Obserwujecie Państwo przesunięcie zainteresowania studentów w stronę PR.
Komunikacja społeczna faktycznie zaczyna dominować. Skala interakcji w Internecie jest coraz większa. Nawet komentujący coś mówi o sobie. Mówi wystarczająco dużo, żeby na tej podstawie wnioskować, jaki mamy target. Specjaliści z tego zakresu są potrzebni. Znów, podobnie jak dawniej w przypadku dziennikarstwa, znaczenie ma rynek pracy. Każda instytucja chce prowadzić w sposób profesjonalny swoją komunikację z otoczeniem społecznym. Natomiast w mediach absolwenci przeważnie zaczynają od reporterki. Po paru latach są bardzo wyeksploatowani i zmieniają zawód na spokojniejszy. Obserwujemy różne transfery naszych absolwentów, z którymi mamy kontakt, np. do urzędów, muzeów, sądów, bibliotek i własnych firm.
Z pani słów wynika, że trudno to nastawienie studentów zmieniać. Czy wobec tego powinno się zmodyfikować kierunek, programy nauczania pod ich potrzeby?
Pracujemy obecnie zarówno nad diagnozą i mapą kształcenia na kierunkach dziennikarskich w Polsce, jak i stanem rozwoju dyscypliny nauki o komunikacji społecznej i mediach w ramach komitetu problemowego Polskiej Akademii Nauk. Myślę, że raporty, które powstaną pokażą dobitnie, w jakim miejscu jesteśmy i nad czym powinniśmy pracować.
Uczelnie szukają też węższych specjalizacji w obszarze kształcenia. Zadziwiła mnie, na przykład studentka z Chin, która studiowała u nas w programie Erasmus. U siebie studiowała na kierunku: Communication and design.
Słowem, ważne jest dbanie o korzenie, ale też dostosowywanie się do zmieniającego się świata, do studentów, którzy są wytworami tej rzeczywistości.
Czy zmiany, które nastąpiły w podejściu młodego pokolenia to już wszystko, czy o czymś jeszcze warto wspomnieć?
Parafrazując słowa Zygmunta Baumana o konsumentach: „widzą cię, więc jesteś”. Dla nich to ważne. Służą temu poczuciu „bycia” ich konta w mediach społecznościowych i ich zasięgi. Młodzi ludzie są też bardzo niecierpliwi, a w dziennikarstwie droga na szczyt jednak trochę trwa. Mają inny stosunek do pracy niż nasze pokolenie. Cenią swój czas wolny. Warto to szanować. Zarabianie pieniędzy na studiach stało się dziś prostsze niż kiedykolwiek. Wystarczy umiejętne handlowanie ubraniami w jednej z aplikacji.
Rozmawiał Zbigniew Brzeziński
Olga Dąbrowska-Cendrowska
Doktor habilitowana w dziedzinie nauk społecznych w dyscyplinie nauki o komunikacji społecznej i mediach, prof. UJK. Zainteresowania naukowe: współczesny polski system medialny, ze szczególnym uwzględnieniem mediów adresowanych do kobiet, konwergencja treści, poradnictwo medialne, mediatyzacja poradnictwa[4].
Chcieliśmy pokazać różnorodność środowiska dziennikarskiego i zaprezentować Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich jako miejsce, gdzie mogą rozmawiać ze sobą różne, interesujące osoby – mówi Krzysztof Skowroński, prezes SDP.
Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich zakończyło projekt „SDP Cafe – podaj dalej…” jaki był jego cel?
Przede wszystkim chcieliśmy pokazać różnorodność środowiska dziennikarskiego, że wśród nas są osoby, które robią wiele ciekawych rzeczy nie tylko związanych ze swoją pracą, ale również tworzą projekty kulturalne, mają różne pasje. Naszym celem było też zaprezentowanie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich jako miejsca otwartego, gdzie mogą pojawiać się i rozmawiać ze sobą różne, interesujące osoby.
Otwartość miała podkreślać formuła spotkań „podaj dalej…”, która zakładała, że gość w kolejnym odcinku mógł wystąpić w roli gospodarza i zaprosić następną osobę.
Tak, nie zawsze to się udawało, ale wielu gości skorzystało z takiej możliwości.
Założeniem „SDP Cafe – podaj dalej…” było również to, aby rozmowy przebiegały w mniej formalnej atmosferze, jak podczas spotkań ze znajomymi przy filiżance dobrej kawy. Czy dzięki temu udało się pokazać inną twarz dziennikarzy niż ta którą znamy na co dzień?
Największą liczbę widzów dotychczas miała moja rozmowa z Wojciechem Cejrowskim. Podczas tego spotkania sam odkryłem Wojciecha Cejrowskiego jako kogoś, kto mógł zostać aktorem, ale na własne życzenie nim nie został. Opowiadał różne ciekawe epizody ze szkoły aktorskiej, o pracy nad tekstem, wykładowcach. Zdradził też swoją wymarzoną rolę.
Do rozmów udało się włączyć również dziennikarzy z oddziałów SDP.
Było dla nas bardzo ważne, aby pokazać także dziennikarzy, którzy piszą, działają, tworzą kulturę poza Warszawą. Mogliśmy zaprezentować wiele ciekawych osób z naszych oddziałów w Rzeszowie, Olsztynie, Gdańsku, Poznaniu, Łodzi.
Czy można uznać ten projekt za udany?
Projekt powiódł się, mimo różnych trudności, takich jak np. pandemia. Gdyby nie ograniczenia, to może zdecydowalibyśmy na spotkania przed publicznością, z możliwością zadawania pytań na żywo. Najważniejsze jednak, że powstało 36 dobrych, profesjonalnie zrealizowanych wywiadów z ciekawymi gośćmi. Co warto podkreślić, te rozmowy cały czas są dostępne w intrenecie, na naszym portalu sdp.pl, na kanale stowarzyszenia na YouTube, wciąż można je oglądać i do nich wracać.
Możemy się spodziewać, że „SDP Cafe – podaj dalej…” będzie kontynuowane?
Nie wykluczamy tego. Jeżeli udałoby nam się kontynuować projekt, to może pomyślimy nad inną formułą, może właśnie będą to spotkania przed publicznością, albo wyjazdowe wywiady w naszych oddziałach. Możliwe, że takie rozmowy z dziennikarzami uczynimy jednym ze znaków firmowych Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Przeprowadził pan prezes trzy rozmowy w „SDP Cafe – podaj dalej…”, ale nie zdecydował się zająć miejsca dla gościa. Dlaczego?
Nikt mnie nie zaprosił na rozmowę, ale mówiąc poważnie – wolę pytać niż odpowiadać na pytania.
jka
Wszystkie 36 odcinki cyklu są dostępne na kanale SDP na YouTube (TUTAJ) i na portalu sdp.pl (TUTAJ). Na stronie stowarzyszenia, pod filmami, można też obejrzeć fotoreportaże ze spotkań.
Kiedy już zacznę pisać, nie mam trudności z tworzeniem. Szczególnie kiedy otrzymuję wewnętrzny impuls, który każe mi tworzyć – mówi Sebastian Reńca, dziennikarz i pisarz, autor powieść o masakrze w kopalni Wujek, w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.
Głównym bohaterem pańskiej najnowszej powieści zatytułowanej „Świadek” jest znany z „Niewidzialnych” dziennikarz Wiktor Katon. Próbuje wyjaśnić tajemnicze zaginięcie przyjaciela i dziennikarza Juliusza Jędryki, który w latach 90. badał sprawę masakry górników w kopalni „Wujek”. 16 grudnia 1981 r. po ataku ZOMO i Ludowego Wojska Polskiego zginęło 9 górników, a 23 zostało rannych. Na jakie pytania chciał pan odpowiedzieć w „Świadku”?
Bardziej niż odpowiadać na pytania, chciałem opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w kopalni „Wujek”. Mamy film fabularny, filmy dokumentalne, wiersze, liczne reportaże, również książkowe, nawet komiks, ale nie mamy powieści dotyczącej najtragiczniejszego epizodu stanu wojennego. Nie wiem dlaczego pisarze nie chcieli do tej pory opowiedzieć o tamtej tragedii. Pomyślałem, że skoro już pracuję w Śląskim Centrum Wolności i Solidarności pod krzyżem, który góruje nad kopalnią „Wujek”, to napiszę powieść o pacyfikacji z 16 grudnia 1981 r. Mam nadzieję, że czytelnik po lekturze mojej powieści sięgnie po kolejne książki o komunistycznej zbrodni w „Wujku” czy dokumenty filmowe.
W pańskiej powieści są fragmenty o wojnie na wschodzie Ukrainy. Celowy zabieg?
Zrobiłem to celowo, ponieważ 16 grudnia 1981 r. pod kopalnią „Wujek” toczyła się wojna. Zadaję sobie również pytanie, może trywialne, dlaczego w czasie wojny ludzie potrafią być źli. Odpowiedź podobnie jak pytanie też jest banalna, bo w czasie wojny ludzie nie odpowiadają za swoje czyny. Bez względu na czas i miejsce, takie rzeczy się dzieją i wydarzyły się również w komunistycznej Polsce. ZOMOwcy, którzy w kopalni „Wujek” zabili górników i nie stanęli w 1982 r. przed sądem wojskowym, mieli pewność, że nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, dlatego w grudniu 1981 r. otworzyli ogień do górników.
Pisał pan „Świadka” jako pisarz czy dziennikarz? Nie przez przypadek o to pytam, w książce są duże i interesujące fragmenty reportażowe.
Reportaż tkwi we mnie i dlatego pojawia się na kartach powieści. Próbuję opisać to, co widzę przede wszystkim jako reportażysta. Przygodę z pisaniem zacząłem 20 lat temu jako reporter w „Dzienniku Zachodnim”. „Świadek” dzieje się tu i teraz. Opisuję w nim m.in. Katowice, bo je znam, a niektóre dialogi i sytuacje są autentyczne
Z czym miał pan największe trudności podczas pisania najnowszej powieści?
Kiedy już zacznę pisać, nie mam trudności z tworzeniem. Szczególnie kiedy otrzymuję wewnętrzny impuls, który każe mi tworzyć. A tak właśnie było ze „Świadkiem”. Znając mojego bohatera dziennikarza Wiktora Katona z powieści „Niewidzialni” miałem łatwość i szybkość w tworzeniu jego dalszych losów. Szybko napisałem pierwszą wersję powieści i dałem znajomym do oceny. Wskazali mi pewne nieścisłości i błędy merytoryczne, które szybko poprawiłem w powieści.
Kto panu posłużył do stworzenia postaci zaginionego dziennikarza Juliusza Jędryki?
Do stworzenia tej postaci wykorzystałem tajemnicze zaginięcie dziennikarza Jarosława Ziętary we wrześniu 1992 r. Aby czytelnikom nakreślić cały kontekst wydarzeń, musimy się cofnąć do wydarzeń po 1989 r. Byli funkcjonariusze SB, po transformacji ustrojowej, w większości mieli się dobrze i mają. Żaden z nich nie odpowiedział za pobicia, także te ze skutkiem śmiertelnym czy za dziwne „samobójstwa”. Ci ludzie żyją wśród nas, chodzą po tych samych ulicach, dlatego nazywam ich „niewidzialnymi”. W mojej powieści jeden z nich stał za tym, co stało się z Julkiem Jędryką.
Cytuje pan w swojej powieści reportaż o kopalni Wujek, który ukazał się w 1982 r. w „Expresie Reporterów”. Dlaczego cenzura pozwoliła na publikację takiego tekstu?
Nie wiem, jak to się stało. Może cenzura chciała pokazać, że górnicy byli źli, ponieważ walczyli w obronie swojego zakładu pracy? Komendant wojewódzki Milicji Obywatelskiej w Katowicach pułkownik Jerzy Gruba tak się zdenerwował po tym, jak reportaż trafił do sprzedaży, że kazał wycofać cały nakład. Nie dało się tego zrobić, więc któryś z oficerów MO zaproponował, żeby MSW wykupiło wszystkie egzemplarze. „Expres Reporterów” błyskawicznie znikał z kiosków na Śląsku, pojawił się również w formie samizdatu.
To znaczy?
Reportaż Tadeusza Kucharskiego „Tragedia w kopalni »Wujek«” był przepisywany na maszynie do pisania i krążył w odbitkach po Śląsku.
Jak pan ocenia wartość dokumentacyjną tego reportażu?
Reportaż w ciekawy sposób opisuje strajk w kopalni „Wujek” i jego pacyfikację. Autor przysłuchiwał się procesowi górników na sali sądowej. Pomógł nawet rodzinie Aliny Muchy, zatrzymanej do procesu, skontaktować się z nią. Rodzina nie wiedziała, co się z nią dzieje. Autor reportażu siedział na sali sądowej obok Jacka Cieszewskiego dziennikarza, który w podziemiu wydał książkę o strajku w kopalni „Wujek” pod tytułem „Użyto broni”. Udało mu się nawet przekonać prokuratorów, żeby mógł zerknąć do dokumentów procesowych.
Wzoruje się pan na którymś ze znanych autorów reportaży?
Może nie wzoruję, ale Krzysztofa Kąkolewskiego uważam za jednego z najlepszych polskich reportażystów, który miał swój unikalny styl. Miałem okazję go poznać. Odwiedziłem go w jego mieszkaniu obok Stadionu Narodowego w Warszawie. Bardzo długo rozmawialiśmy. W latach 70. wpadł na wyjątkowy pomysł, aby pojechać do Niemiec i rozmawiać ze zbrodniarzami z czasów II wojny światowej. Odsądzano go od czci i wiary za to, że podał zbrodniarzom rękę i rozmawiał z nimi, jednak do dziś bardzo dobrze czyta się ten świetny reportaż. Inne jego reportaże, także te późniejsze, również są bardzo dobre.
A co pan sądzi o jego powieściach? Reportaże Kąkolewskiego bardzo cenię, ale jego powieści nie robią na mnie dobrego wrażenia.
Kąkolewski też mnie zapytał o to samo, co pan. Obruszył się, gdy powiedziałem mu, że jego reportaże są o wiele lepsze niż powieści. Całkiem inaczej było z Józefem Mackiewiczem, który przed wojną był reportażystą w wileńskim „Słowie”, a na emigracji stał się wielkim pisarzem, który przecież w swoich powieściach wielokrotnie zamieszczał prawdziwe wydarzenia, których był świadkiem.
Sebastian Reńca
Rocznik 1976. Dziennikarz, publicysta, pisarz, historyk. Przez kilka lat pracował jako reporter w „Dzienniku Zachodnim”. Jako prozaik debiutował w 2009 r. powieścią „Ślady”. Napisał również dwa zbiory opowiadań pt. „Wiktoria” o działaczach opozycji antykomunistycznej z lat 80. XX wieku oraz „Spowiedź Parfena. Opowiadania katyńskie”. Powieści „Z cienia” i „Niewidzialni” były nominowane do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza. W 2017 r. wydał powieść „Miasto umarłych”, a w 2021 r. zbiór reportaży i publicystyki „Jad i żądła”. Niedawno ukazała się jego najnowsza powieść o masakrze w kopalni Wujek pt. „Świadek”. Pisze też słuchowiska radiowe.
Początkującym autorom, którzy chcą zająć się dziennikarstwem śledczym i reportażem kryminalnym poradziłabym, żeby bardzo dużo czasu i energii poświęcali na szczegółową dokumentację, aby próbowali dotrzeć do jak największej ilości świadków i dokumentów. Żeby wyrabiali sobie o sprawie własne zdanie i nie wierzyli w oficjalne komunikaty – mówi Monika Góra, dziennikarka, autorka reportaży kryminalnych m.in. o zabójstwach Jaroszewiczów oraz Iwony Cygan, w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.
Od czego pani rozpoczyna pracę nad swoimi reportażami?
Zawsze zaczynam od bardzo dokładnej dokumentacji. Czasem ten etap trwa kilka miesięcy. Jeśli o sprawie są jakieś wcześniejsze publikacje, wszystko czytam. Potem próbuję dotrzeć do źródeł – dokumentów, akt spraw. Przeglądam, kseruję, spisuję. W tym samym czasie spotykam się z ludźmi, którzy mają jakąś wiedzę o temacie, którym się zajmuję. Rozmawiam z nimi zwykle długo i bardzo szczegółowo. Wszystkie spotkania nagrywam. Po pierwsze, żeby nie zapomnieć, co mi powiedzieli, a po drugie, żeby mieć dowód. W ten sposób wyrabiam sobie własny pogląd na sprawę. Jak mam już wszystkie materiały i spisane rozmowy ze świadkami, zaczynam proces układania opowieści.
Co jest dla pani najtrudniejsze w pisaniu reportaży kryminalnych? Dostęp do dokumentów?
Szczególnie w przypadku spraw sądowych, które są w toku, dostęp do dokumentów i akt jest bardzo utrudniony, a czasem niemożliwy. To jest spory problem, bo nie można zweryfikować relacji bohaterów czy świadków, nie można podeprzeć się oficjalnymi dokumentami, badaniami, ekspertyzami. Nie wiadomo, jakimi materiałami dysponuje prokuratura. Dlatego pisanie reportażu bez dostępu do akt sprawy jest pewnym ryzykiem.
Podejmuje je pani?
Tak się stało w przypadku sprawy o zabójstwie małżeństwa Jaroszewiczów. Uważam, że mam prawo przedstawić wersję wydarzeń, która wynika z mojego dziennikarskiego śledztwa, bez względu na to, co wcześniej ustaliła prokuratura. Czasem jest tak, szczególnie w długotrwałych postępowaniach, że śledczy fiksują się na jakiejś hipotezie tylko po to, żeby wreszcie zamknąć śledztwo. Wybierają dowody i zeznania świadków, które im pasują do tej hipotezy, odrzucając te, które jej przeczą. Brakuje im świeżego spojrzenia na sprawę, otwartej głowy, dopuszczenia do siebie wątpliwości. Ja zaczynam badać sprawę od zera i zdarza się, że docieram do świadków, do których oni nie dotarli przez dwadzieścia lat. I wtedy sprawa nagle zaczyna wyglądać zupełnie inaczej niż jest oficjalnie przedstawiana. Bardzo często się z tym spotykam. Stworzyłam nawet swoją koncepcję sprawy jako zdrapki niespodzianki.
Na czym polega pani autorska koncepcja zdrapki niespodzianki?
Gdy zaczynam sprawdzać jakąś znaną z mediów sprawę i zdrapywać wierzchnią warstwę, okazuje się, że prawda pod spodem jest całkiem inna od tej oficjalnej. Czasem ten wierzchni obraz jest celowo zniekształcony przez różne siły, które mają w tym interes, a czasem jest to po prostu wynik niedbalstwa. To zdrapywanie po kawałku odsłania prawdziwy obraz sprawy, ale zdarza się, że nie widać całości tego obrazka pod spodem, tylko fragmenty. Tak było w przypadku zabójstwa Iwony Cygan i zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów. Do dzisiaj nie wiadomo, kto te zabójstwa zlecił i jaki był prawdziwy motyw.
Przekonanie świadków wydarzeń do rozmów też raczej nie jest łatwą sprawą.
Rzeczywiście nie jest to łatwe. Czasem ludzie nie chcą wracać do trudnych tematów, przypominać sobie tego wszystkiego, przez co przeszli, chcą zapomnieć. I ja się im wcale nie dziwię. Inni się boją. Ale zawsze walczę i często udaje mi się przekonać do rozmowy bardzo nieprzekonanych. Czasem dopiero po jakimś czasie, gdy atmosfera dojrzeje do tego, żeby zaczęli mówić.
Na jakie szczegóły zwraca pani przy opisywaniu postaci występujących w reportażu?
Zawsze się staram, żeby czytelnik mógł sobie wyobrazić moich bohaterów, żeby ich widział, jak w filmie. Opisuję ich wygląd, sposób ubierania się, zachowania. Przedstawiam miejsce, w którym żyją. Myślę obrazami. Szczegóły bardzo w tym pomagają – ważne jest, jaką ktoś lubi muzykę, jak go pamiętają sąsiedzi, jak wygląda pokój, w którym mieszkał. Staram się, żeby czytelnik poznał moich bohaterów jak najlepiej, żeby ich polubił. A jeśli się nie da, chociaż zrozumiał.
Stara się pani wniknąć w psychikę sprawcy lub sprawców czy istotniejsze jest zrelacjonowanie wydarzeń, śledztwa i procesu sądowego?
Nie sądzę, żebym była w stanie wniknąć w psychikę sprawcy czy sprawców. Może gdyby udało mi się z nimi porozmawiać, szanse zrozumienia ich motywów byłyby większe, ale to się zwykle nie udaje. Zresztą oni się najczęściej nie przyznają do winy, dlatego sprawy, którymi się zajmuję, są trudne i toczą się od wielu lat. Zdarza się też, że w ogóle nie wiadomo, kto jest sprawcą. Tak jak w sprawie zabójstwa małżeństwa Jaroszewiczów – są jacyś oskarżeni, ale niemal na pewno to nie oni zabili. Do tej pory zawsze pisałam reportaże z perspektywy ofiar albo ich bliskich, a nie sprawców.
Łatwiej jest pisać reportaż kryminalny wydarzeniach bieżących czy o takich, które są już historycznymi zdarzeniami?
Gdy się pisze reportaż kryminalny o wydarzeniach, które miały miejsce wiele lat temu utrudnieniem jest dostęp do świadków. Wiele osób już nie żyje, część trudno odnaleźć, niektórzy nie pamiętają opisywanych zdarzeń. Czasami wokół historycznej sprawy narosło tyle mitów, wersji wydarzeń, hipotez, że trudno jest się przedrzeć przez tę warstwę, żeby dotrzeć do prawdy. W niektórych bardzo głośnych, medialnych zdarzeniach, takich jak zabójstwo Jaroszewiczów, służby popełniły w śledztwie tak wiele błędów, że po latach nie da się nawet odtworzyć przebiegu zbrodni. Gdy z kolei opisuje się bieżące zdarzenie kryminalne, kontakt ze świadkami jest z reguły łatwiejszy, emocje świeże i intensywne, ale brakuje oglądu sprawy z dystansu. Trzeba przedzierać się przez relacje świadków, odtwarzać wydarzenia z ostatnich dni i tygodni, szukać motywów. To też nie jest łatwe. Wolę pisać o zabójstwach, które miały miejsce przed latami – taka sprawa zawsze jest bogatsza, ma wiele aspektów, swoją historię. Poza tym zwykle zajmuję się zbrodniami niewyjaśnionymi. Badanie, dlaczego mimo upływu wielu lat zabójstwa nie udało się wyjaśnić, jest najciekawsze.
Reportaż kryminalny, oparta na faktach powieść kryminalna czy może raczej powieść o prawdziwej zbrodni? Jakby pani określiła swoją twórczość?
Moje książki to reportaże kryminalne. Staram się jak najwierniej opisywać rzeczywistość, niewiele jest w nich kreacji. Bardzo pilnuję też tego, żeby nie było w nich mojego komentarza, mojej oceny wydarzeń. Chcę być tylko fotografem, który przekazuje to, co widział. Nie zawsze to się oczywiście udaje. Historia zawsze jest filtrowana przez autora, przez jego wrażliwość. Nigdy natomiast do reportażu nie wplatam fikcyjnych sytuacji, wymyślonych dialogów czy wypowiedzi, nieistniejących osób. To by było oszukiwanie czytelnika.
Dlaczego czytelnicy sięgają po pani reportaże? Czy wynika to tylko z fascynacji zbrodnią?
Popularność literatury true crime wynika nie tylko z fascynacji zbrodnią. Reportaże kryminalne najczęściej opowiadają o czymś więcej niż zabójstwo – pokazują kawałek otaczającej nas rzeczywistości, opowiadają o trudnych relacjach międzyludzkich, o skrajnych emocjach. To zawsze historia życia jakiejś rodziny, miasteczka, społeczności. Często to historia niesprawiedliwości i nierówności wobec prawa. Mój reportaż o zabójstwie Iwony Cygan pokazał patologie funkcjonujące w małym miasteczku, które doprowadziły do śmierci młodej, niewinnej dziewczyny. W tych historiach zbrodnia jest często tylko pretekstem, żeby opowiedzieć o nas i o Polsce.
To prawda, historia Iwony Cygan mogłaby wydarzyć się w każdym miasteczku w Polsce. Co by pani poleciła początkującym autorom, którzy chcą zająć się dziennikarstwem śledczym i reportażem kryminalnym?
Poradziłabym, żeby bardzo dużo czasu i energii poświęcali na szczegółową dokumentację, aby próbowali dotrzeć do jak największej ilości świadków i dokumentów. Żeby wyrabiali sobie o sprawie własne zdanie i nie wierzyli w oficjalne komunikaty. No i święta zasada dziennikarstwa – zawsze potwierdzaj informację w kilku źródłach. Nie może być tak, że dziennikarz dostaje wybrane materiały od oskarżonych, ich adwokatów i popleczników, a potem wyłącznie na ich podstawie tworzy tekst. To nie ma nic wspólnego z rzetelnym dziennikarstwem. Wersję jednej strony zawsze musi skonfrontować z wersją drugiej strony, z aktami sprawy, z relacjami świadków, do których sam dotarł. Tylko wtedy ten tekst ma szansę być obiektywnym.
Nad jakim tematem teraz pani pracuje? Kiedy ukaże się pani kolejna książka?
Już jakiś czas temu skończyłam reportaż o aferze Amber Gold. Książka jest w wydawnictwie i mam nadzieję, że wkrótce się ukaże. Teraz pracuję nad reportażem o kolejnym zabójstwie, Katarzyny Z., studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego, z której sprawca ściągnął skórę. To okrutna zbrodnia i bardzo kontrowersyjna sprawa. I jak zwykle okazuje się, że prawda jest całkiem inna niż ta przedstawiana w mediach…
Absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka książek, m.in. „Miasteczka zbrodni. Dlaczego zginęła Iwona Cygan”, „Człowieka, który wiedział za dużo. Dlaczego zginęli Jaroszewiczowie”. Zrealizowała kilkadziesiąt reportaży telewizyjnych dla programu „Uwaga” w telewizji TVN.
Zadziwia mnie, że złem fascynuje się tak wiele pięknych kobiet. Poruszałem w tekstach tematy egzotycznych zakątków świata. Wydawało mi się, że to bardziej zainteresuje kobiety, ale okazuje się, że większą popularnością cieszą się u nich mroczne charaktery – mówi Jarosław Molenda, dziennikarz, autor książek.
Ostatnio ukazała się pańska książka „Morderstwa znad Wisły. Tajemnicze i nierozwikłane polskie sprawy kryminalne”. Wcześniej czytelnicy mogli sięgnąć po „Profesora i cyjanek”, „Krwawego Petera” czy „Rzeźnika z Niebuszewa”. Nie za dużo tych strasznych historii? Nie ma pan koszmarów pisząc o tak mrożących krew w żyłach sprawach?
To prawda, dużo jest tych historii. Ale jest zapotrzebowanie na takie tematy, wydawcy zamawiają kolejne tytuły, więc drążę kryminalne wątki. Jednak kiedy się pisze kolejne książkę o krwawych historiach, w pewnym momencie odczuwa się potrzebę zmiany tematu.
Na jaki?
Napisałem książkę o najsłynniejszych kawach i kawiarniach na świecie. Ukaże się za dwa tygodnie. Będzie bardzo ładnie wydana, znajdzie się w niej dużo ilustracji. Opisuję w niej m.in. kawę, która ma swój kościół i własnego proroka, to Cafe Touba w Senegalu. Smakuje trochę inaczej niż ta, którą pijemy, jest ostra, ponieważ dodaje się do niej przypraw, m.in. pieprzu gwinejskiego.
Kończy pan z pisaniem o sprawach kryminalnych?
Nie, trafiłem na kompletnie nieznaną sprawę polskiego Kuby Rozpruwacza. Podobnie jak londyński morderca atakował prostytutki.
Gdzie on działał?
Na razie tego nie zdradzę. Wszystkiego dowiecie się Państwo z mojej kolejnej książki.
Co jest najtrudniejsze dla dziennikarza w opisywaniu historii kryminalnych?
Problem z dostęp do akt sprawy. Do historii kryminalnych z wczesnego PRL łatwiej otrzymać dokumenty. Akt spraw znajdują się w archiwach państwowych albo w IPN. W tych instytucjach nie robią problemów z dostępem do dokumentów. Akta nowszych spraw znajdują się w sądach. Nawet jeżeli uzyskam od sądu zgodę na dostęp do akt, a nie zawsze ją otrzymuję, to zwykle nie dostaję zgody na fotokopię akt. Świeże sprawy są opisane najczęściej w kilkunastu tomach, a współczesne liczą nawet po kilkaset tomów. Sprawa krakowskiego „Kuśnierza”, czyli człowieka, który zabił i obdarł ze skóry studentkę ma 700 czy 800 tomów akt. Cóż z tego, że sąd pozwoli mi na przejrzenie akt, jeżeli nie mogę nic z nich wynotować? Przecież nie jestem w stanie wszystkiego zapamiętać. Najprościej jest sfotografować akta i w domu spokojnie studiować protokoły przesłuchań. W trakcie czterogodzinnego pobytu w czytelni sądu jest to nierealne.
Jak dziennikarz może obejść przeszkodę w postaci braku dostępu do akt?
Wtedy odpuszczam temat. Chętnie bym zajął się współczesnymi sprawami kryminalnymi, ale niestety, sądy w tym zakresie rzucają dziennikarzom kłody pod nogi.
Jest też obawa, że dziennikarz niechcący może coś szkodzącego śledztwu ujawnić.
Być może właśnie tym przekonaniem kierują się sądy. Ale sprawy o zabójstwo z lat 70. czy z wcześniejszych dekad już się przedawniły. Bez względu na to, jakie szczegóły zdradzę, nawet jeżeli zabójca zostanie znaleziony, nie poniesie odpowiedzialności karnej.
A jeżeli ma pan już akta sądowe, to jakie kolejne działania pan podejmuje?
Studiuję akta. Jeżeli sprawa była opisana zapoznaje się z całokształtem, ale tylko po to, żeby zyskać lekki zarys, zdobyć podstawowe informacje. Ale nie daję się skusić zawartym tam sugestiom. Najważniejsza jest lektura zeznań świadków i jeżeli są, to zeznań oskarżonych. Często wizja sprawy pojawia mi się podczas studiowania akt. „Rzeźnikiem z Niebuszewa” zainteresowałem się z ciekawości, bo to niewyjaśniona historia z Zachodniego Pomorza, gdzie mieszkam. Miałem dostęp do akt, więc pomyślałem, że je przeczytam i zobaczę co z nich wynika. Ustaliłem, że Józef Cyppek mógł być współwinny morderstwa, ale w czasie śledztwa i procesu zlekceważono wiele świadczących o tym śladów. Prawdopodobnie też zabójstwo nie odbyło się tak, jak przedstawiono to na procesie.
Dlaczego czytelnicy tak bardzo fascynują się zbrodnią?
Zło fascynuje człowieka od samego początku. Zadziwia mnie, że złem fascynuje się tak wiele pięknych kobiet. Poruszałem w tekstach tematy egzotycznych zakątków świata. Wydawało mi się, że to bardziej zainteresuje kobiety, ale okazuje się, że większą popularnością cieszą się u nich mroczne charaktery.
Sięga pan do starych gazet opisujących zbrodnie „na gorąco”?
Jeżeli są dostępne to tak. W pierwszych latach PRL nie zamieszczano żadnych relacji z procesów kryminalnych. Pisano co najwyżej, że ujęto sprawcę i skazano go na śmierć. Tak było w przypadku wampira z Warszawy, którego opisywałem. Nawet przed mieszkańcami stolicy ukrywano informacje, że on grasuje. Przerażone czytelniczki z Targówka i Gocławia pisały listy do prasy pytając, dlaczego nie informuje, że w mieście grasuje zboczeniec, która napada na dziewczyny. Ale był odgórny przykaz cenzury, żeby nie ujawniać takich informacji, przecież w stolicy Polski ludowej nie mogły się dziać takie rzeczy, jak na zgniłym Zachodzie. Dopiero z czasem zmieniło się podejście. Władze i Milicja Obywatelska zrozumiały, że pomoc społeczeństwa może przyspieszyć ujęcie sprawców. Zaczęto zamieszczać w gazetach listy gończe, a w latach 60. pojawiły się relacje z procesów.
Gdyby dostał pan możliwość wyjaśnienia jednej ze słynnych, nierozwikłanych tajemniczych zbrodni w historii Polski, którą z nich by pan wybrał?
Tę, którą opisywałem w mojej książce „Morderstwa znad Wisły”, czyli zabójstwo pary studentów, Anny Kembrowskiej i Roberta Odżgi. Żal mi ich, bo to byli młodzi wartościowi ludzie z perspektywami. Do dziś nie wiadomo dlaczego zginęli. To była de facto egzekucja. Zamordowano ich strzałami w głowę, najprawdopodobniej klęczeli przed zabójstwem. Żal mi ich rodziców, którzy tyle lat czekają na wyjaśnienie sprawy. Może będzie im lżej jeżeli mordercy zostaną ujęci.
Jest na to szansa?
Być może śledczy już wiedzą kto jest sprawcą, bo zbrodnia kolejny raz wróciła do policyjnego archiwum X. Znaleziono broń, z której zastrzelono studentów. Sprawa nie przedawniła się. Jest jeszcze kilka lat na jej wyjaśnienie, więc jeżeli sprawca zostanie ujęty i będą dowody, zostanie skazany.
A którą ze spraw przedawnionych chciałby pan wyjaśnić?
Każdą ze spraw opisanych przeze mnie w książce „Morderstwa znad Wisły” chciałbym wyjaśnić., Są bardzo intrygujące i dlatego właśnie je wybrałem do swoistego pitavalu. Swoistego, bo pitaval opisuje sprawy sądowe, a nie wszystkie z opisywanych przeze mnie historii trafiły na wokandę sądu.
Intrygująca jest śmierć tłumaczki Małgorzaty Targowskiej-Grabińskiej. Czy to była pomyłka czy morderstwo na zlecenie? Śmierć pani Teresy Roszkowskiej też jest zadziwiająca, bo była kobietą, która nikomu nie zaszkodziła. Nie wiadomo czy jej motywem był rabunek czy zlecenie. Coś z domu zginęło, ale mogło być tak, że zabrano kilka drobiazgów, aby upozorować motyw rabunkowy.
Jakby pan określił ten gatunek, który uprawia pan w książkach o zbrodniach?
Reportaż kryminalny połączony ze śledztwem dziennikarskim. Wszystko co piszę jest uzależnione od dostępu do akt i ich zawartości. Czasami akta są niechlujne, nie ma w nich wielu rzeczy. Studiując je dochodzę do wniosku, że poprosiłbym świadków i oskarżonych o dodatkowe wyjaśnienia, ale nie da się tego zrobić, bo nie żyją.
Czytając pańską książkę zatytułowaną „Profesor i cyjanek”, o tajemniczej sprawie śmierci młodej żony profesora zoologii Kazimierza Tarwida ma się mieszane wnioski. Zabił, nie zabił, na pewno to zrobił, chyba jednak nie, a może? I tak strona, za stroną. To jak było, profesor zabił swoją małżonkę? Przypomnę, że sprawa Tarwida to jeden z najgłośniejszych procesów poszlakowych w historii polskiego sądownictwa.
Nie wiem. Po zakończeniu pisania książki byłem tak samo mądry jak przed rozpoczęciem pracy nad nią. Wiele aspektów wskazuje, że profesor Tarwid mógł to zrobić. Ale jest dużo wątpliwości. Kochanka, która w zasadzie kochanką nie była. Gdyby mnie ktoś zmuszał do wydania szczerej opinii to odpowiem, że jednak nie zabił. To raczej było coś w rodzaju nieszczęśliwego wypadku. Żona chciała odegrać demonstracyjną próbę samobójczą, żeby zwrócić na siebie uwagę męża i poprawić ich relacje małżeńskie. Zmarła, bo prawdopodobnie przeszacowała ilość cyjanku. Nieskuteczne samobójstwo jest najczęściej wołaniem o pomoc, próbą zwrócenia na siebie uwagi otoczenia. Splotło się w tej sprawie wiele okoliczności, plotki o romansie, chwilowa desperacja pani Tarwidowej, wiedza, że w domu jest cyjanek, bo gdyby go nie było to może by nie doszło do tragicznego wydarzenia. Tak to widzę, a jaka była prawda tego się chyba nigdy nie dowiemy. Po napisaniu książki odezwało się do mnie kilka osób związanych z tą sprawą.
Kto?
Pani Eliza Dąbrowska, która zarzekała się, że nie miała romansu z profesorem Kazimierzem Tarwidem, kiedy żyła jego żoną. Od córki profesora Tarwida dowiedziałem się również kilku ciekawych rzeczy o dzieciach i teściowej profesora. Ale nie będę zdradzał szczegółów, bo nie zostałem do tego upoważniony.
Będzie kolejna książka na ten temat?
Jak będzie dodruk książki prawdopodobnie dodam posłowie opisujące dalsze losy sprawy.
Rozmawiał Tomasz Plaskota, fot. Jorada Rzepka
Jarosław Molenda
Rocznik 1965. Absolwent filologii klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Członek South American Explorers i Polskiego Klubu Przygody, w ciągu ćwierć wieku odwiedził cztery kontynenty i kilkadziesiąt krajów. Był w kolegium redakcyjnym „Encyklopedii Geograficznej Świata”. W 2008 roku wraz z Romanem Warszewskim dotarł do ostatniej stolicy Inków Vilcabamby, czego pokłosiem była książka Tupac Amaru II, a także artykuły m.in. w „Globtroterze” w których podważa lansowany przez Elżbietę Dzikowską fakt „odkrycia” w 1976 r. Vilcabamby przez ekspedycję pod kierunkiem profesora Edmundo Guillena i z udziałem Tony Halika. W 2009 r. odbył wyprawę Tupac Amaru Expedition, w czasie której z Arkadiuszem Paulem i Romanem Warszewskim jako pierwsi Polacy dotarli do najwyżej położonych ruin inkaskich Incahuasi na przełęczy Puncuyoc oraz odnaleźli ślady nieznanych ruin prekolumbijskich w pobliżu Vista Alegre i Urpipata (Peru). Jest dziennikarzem magazynu podróżniczego „Dookoła Świata”. Zajmuje się szeroko rozumianą publicystyką popularnonaukową, jego teksty ukazywały się m.in. na łamach takich pism jak: „Focus Historia”, „Mówią Wieki”, „Kombatant”, „Odkrywca”.
Jaki jest stan mediów we Włoszech? Jakie problemy mają tam dziennikarze? Jak wyglądają w tym kraju sprawy własności mediów, wolności słowa, wpływów politycznych? Joanna Longawa, polska dziennikarka i pisarka z Rzymu, rozmawia z sześcioma znanymi przedstawicielami włoskich mediów, dziennikarzami i wydawcami.
Dziennikarstwo i proces wydawniczy we Włoszech mają długą i krętą historię. Jego początki sięgają XVI i XVII wieku; to wtedy pojawiły się kilkustronicowe ulotki z bieżącymi informacjami w Rzymie, Wenecji, a następnie w Genui i Mediolanie. Druk był wtedy prawdziwym przywilejem. Mimo iż pierwsza oficjalna gazeta pojawiła się we Florencji, a pierwszy kulturalny dziennik w Rzymie w 1668 r., to właśnie Wenecja przez wieki była największym centrum wydawniczym Włoch. W XIX wieku ten prymat przejęły Mediolan i Rzym. Nie można również zapomnieć dziennikarskiego ferworu w epoce faszyzmu. W 1924 r. powstał Faszystowski syndykat dziennikarzy utworzony z inicjatywy samego Benito Mussoliniego, z zawodu dziennikarza. W następnych latach zostały utworzone Istituto Nazionale di Previdenza dei Giornalisti Italiani, czyli Narodowy Instytut Ubezpieczeń oraz Faszystowska Szkoła Dziennikarzy. Po upadku reżimu Włochy uzyskały wolność druku i w wolnym już Rzymie powstała Federazione Nazionale Stampa Italiana, syndykat dziennikarzy, oraz ANSA, włoska agencja prasowa (1945), a w latach 60. Stowarzyszenie Włoskich Dziennikarzy tzw. Albo, które jednoczy włoskich publicystów do dziś.
Obecnie przodującymi gazetami we Włoszech są: Corriere della Sera, La Repubblica, La Gazzetta dello Sport, La Stampa, Il Sole 24 Ore, Il Messaggero, Il Giornale, Libero, Tuttosport, Avvenire, Il Fatto Quatidiano, Italia Oggi, L’Unità oraz Il Tempo.
Na pytanie: „Jak wygląda sytuacja dziennikarzy, mediów i wydawców dzisiaj?”, odpowiadają moi wybitni goście: Paola Donnini, dziennikarka i prezenterka telewizyjna popularnego programu Parole di donna,Silvia Manzani, dziennikarka Settesere, współpracująca z TR24, Emigliaromagnamamma.it oraz z Festiwalem Kultur Ravenna, Andrea Cangini, były dyrektor Il Resto del Carlino i QN Quotidiano Nazionale, senator Republiki Włoskiej piszący okazjonalnie dla Huffington Post,Giulio Fascetti, wydawca związany z SAE Group, którego klientami są Il Messaggero, Il Tempo, Il Corriere dello Sport, Play Press i inni; założyciel wydawnictw Graffio Editing Srl, Digitalia Lab Srl i Zona Franca Edizioni,Gabriele Brocani, radio speaker Radia Luna, Radia Dimensione Suono, Radiouno RAI, Radia 1 Olimpia, Radia Globo, prezenter i dyrektor nowego kanału cyfrowego Rai Radio 1 Sport, oraz Mattia Feltri, dziennikarz i pisarz, dyrektor Huffington Post Italia, były redaktor naczelny La Stampa, autor tamtejszej rubryki Il Buongiorno oraz laureat nagrody E’ giornalismo.
Drodzy państwo, jaki jest obecny stan włoskich mediów oraz w jakiej kondycji znajduje się dziś zawód dziennikarza?
PD: Z pewnością zawód dziennikarza jest nadal jednym z najbardziej fascynujących i najbardziej odpowiedzialnych. Zmieniły się relacje między dziennikarzami a opinią publiczną, a to dzięki nowym i coraz bardziej zaawansowanym technologiom, np. telewizja cyfrowa, Internet, Skype itp. Podejście do pracy jest inne, czasem szybsze, mniej wiążące, a nawet niekiedy oderwane od rzeczywistości.
SM: Ja z kolei mogę powiedzieć, że zawód dziennikarza przeżywa dziś bardzo trudny okres, choć nie twierdzę, że dziesięć lat temu było lepiej. Powiedzmy, że nasza praca, przynajmniej odkąd ja ją wykonuję, zawsze była prerogatywą niepewnych umów i zbyt niskich pensji. Do tego dość ponurego krajobrazu dołączył oczywiście Internet i dziennikarstwo online, które dosłownie zawojowały świat, zwielokrotniając konkurencję i często powodując utratę jakości pracy w imię szybkości. Przetrwanie i dalsze wykonywanie tej pracy oraz utrzymywanie się z niej jest coraz bardziej skomplikowane.
GB: Postać dziennikarza bardzo się zmieniła, tak jak zmieniły się same informacje. Dziś każdy, kto komunikuje się na jakimkolwiek poziomie, musi brać pod uwagę aspekty, które jeszcze dekadę temu nie były związane z tym zawodem. Współczesny dziennikarz musi znać dynamikę, z jaką przekazywane są informacje, i wiedzieć, jak nimi kierować nie zaniedbując swojej misji. Szkoda, że – aby wyłonić się z „morskiego magnum” wiadomości, które każdego dnia wdzierają się do telewizji, radia, gazet, a przede wszystkim do naszych telefonów – coraz częściej uciekamy się do wymuszonej sensacji, do mylących nagłówków łapiących „lajki” lub, co gorsza, do fake newsów.
GF: Na dzień dzisiejszy stan mediów we Włoszech jest dość zbliżony do innych krajów europejskich i USA. Oczywiście dostęp do oferowanych informacji i wybrane środki przekazu różnią się w zależności od grupy wiekowej i poziomu wykształcenia.
Zawód dziennikarza stracił nieco na prestiżu, którym cieszył się kilkadziesiąt lat temu. Pod informacjami na wysokim poziomie podpisują się autorytety, czego nie można powiedzieć o informacjach z najniższego szczebla. Dzieje się tak dlatego, że znani dziennikarze trochę przysłaniają młodszych kolegów, albo dlatego, że istnieje też część dziennikarstwa poświęcona rozrywce, która czasem te prawdziwe informacje zagrzebuje.
AC: Ja sądzę, że jesteśmy w fazie przejściowej. Tradycyjne media i czasopisma drukowane od wielu lat są w wielkim kryzysie. Jest to kryzys strukturalny, z którego nie można wyjść. Wynika to ze zmiany przyzwyczajeń czytelników, którzy – jak już powiedzieliśmy – szukają teraz informacji w smartfonie. Również telewizja przechodzi ciężki okres. Internet jest zdecydowanie nowym źródłem informacji.
MF: Podsumowując wszystkie wypowiedzi, powiem tak. Dziennikarstwo telewizyjne, a zwłaszcza dziennikarstwo drukowane, przeżywa dziś głęboki kryzys, ponieważ nowe pokolenia wolą otrzymywać
informacje w Internecie, który jest szybki i bezpłatny. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy zaczynałem pracę, nieco ponad 30 lat temu, dwie główne włoskie gazety, Corriere della Sera i La Repubblica, sprzedawały się w około 800-900 tys. egzemplarzy. Dziś te dwie gazety mają około 200 tys. egzemplarzy. Mówię o egzemplarzach papierowych sprzedawanych w kioskach. Gazety były wtedy bardzo bogate, dziś są bardzo biedne: budżety, zawsze deficytowe, narzuciły redukcje wypłat dziennikarzy. Profesjonalizm bardzo podupadł. Dlatego dziś dziennikarzy jest mniej, są gorzej przygotowani i mało zarabiają. Jeszcze kilka lat temu niektóre gazety zdecydowały się skupić bardziej na wydaniach internetowych i prenumeratach, gdzie rynek dynamicznie się rozwija. Jestem przekonany, że w ciągu dekady ci, którzy przeszli do sieci z poważnym projektem, będą mogli zacząć zarabiać i inwestować przede wszystkim w jakość.
Jacy dziennikarze odcisnęli na państwa pracy piętno oraz jakiego obecnie żyjącego włoskiego dziennikarza, wydawcę lub osobę związaną z mediami postawiliby państwo na piedestale?
PD: Nasz kraj miał i nadal ma świetnych dziennikarzy, którzy – tak jak ja – zaczynali prawie 30 lat temu, dorastając z książkami i naukami Oriany Fallaci. Wiele naszych korespondentek, zdolnych, upartych i zasłużonych, takich jak ona, tworzyło podwaliny dziennikarstwa we Włoszech.
SM: Wiele jest bardzo znanych nazwisk, ale w tym momencie chciałabym wspomnieć o Concicie De Gregorio i jej zainteresowaniu wszystkimi kobiecymi problemami. Następnie chciałabym wymienić Fabrizio Gatti i Francescę Mannocchi za ich zaangażowanie na froncie imigracyjnym. Ich nazwiska dotykają moich dziedzin zainteresowania. Podziwiam też niektórych dziennikarzy z gatunku „dziennikarstwa graficznego”, takich jak Gianluca Costantini, pochodzący z mojego miasta, który działa z sukcesem na froncie praw człowieka, a jego książka „Libia” jest według mnie arcydziełem.
GB: Mój zawód dziennikarza radiowego jest związany głównie z kulturą i muzyką. Odbyłem szkolenie, które sięga czasów niezależnych wydawnictw lat 80. i 90. Bardziej niż nazwy firm wymieniłbym nazwy historycznych, specjalistycznych magazynów z alternatywnego sektora muzycznego, takich jak Rockerilla,Il Mucchio Selvaggio, Buscadero itp. Gdybym miał wymienić wydawcę, który według mnie reprezentuje doskonałość we wszystkich dziedzinach dziennikarstwa, od mediów drukowanych po radio i telewizję, byłby to Gianni Minà.
GF: Dla mnie natomiast takim dziennikarzem jest Eugenio Scalfari, założyciel i dyrektor gazety La Repubblica. Udało mu się stworzyć wokół siebie grupę dziennikarzy, którzy potrafili wykształcić pokolenia czytelników i stać się punktem odniesienia dla postępowego świata oraz symbolem obywatelskiej walki o Włochy.
AC: Ja osobiście nie miałem takich wzorów. Jestem synem dziennikarza. W jakimś stopniu na pewno wpłynął na mnie mój ojciec. Dziennikarz, którego bardzo szanowałem, to Indro Montanelli. Miał niesamowity styl pisania i wielką kulturę oraz był antykonformistą. To trzy cechy, które powinien posiadać każdy dziennikarz. Montanelli był wielkim dziennikarzem, ale nie wielkim redaktorem, a to ze względu na jego narcyzm. Innym wielkim dziennikarzem był Giampaolo Pansa. Pamiętam, kiedy spotkałem go pierwszy raz – było to na kolacji kongresu PS. Był wtedy gigantem dziennikarstwa. Uderzyła mnie jego niezwykła ciekawość i brak arogancji. Jeśli mam wymienić wielkich dziennikarzy współczesnych, będzie to mój rozmówca, Mattia Feltri, syn Vittoria Feltri. Pracował dla La Stampa, a teraz redaguje Huffington Post. Nie jest konformistą, ma lekkie pióro, pisze z namysłem, ma swój oryginalny punkt widzenia. W młodym wieku byłem wpatrzony również w Massimo Fini. Z czasem ten szacunek do niego straciłem, gdyż zaczął przesadzać z antykonformizmem. Ponadto myślę, że profesja dziennikarza jest już przeterminowana, tak jak i wiele innych zawodów. Dotyczy to również lekarzy, polityków i adwokatów. Kiedyś byli to wielcy humaniści, dziś przypominają techników. Żyjemy w czasach „szatańskich”, które w jakimś stopniu zmuszają nas do bycia powierzchownymi.
MF: Ja chciałbym podziękować Andrei za to wyróżnienie. Odwzajemniam szacunek. Wracając do pytania, moimi dwoma nauczycielami (i mam nadzieję, że uznają mnie za jednego ze swoich uczniów) byli Giuliano Ferrara, mój dyrektor w Foglio, i Giulio Anselmi, mój dyrektor w La Stampa. Nie wiem, jacy są znani za granicą włoscy dziennikarze. Uważam, że w przeciwieństwie do wielu zawodów, dziennikarstwo jest zbyt przywiązane do rodzimego języka, więc trudno jest zaistnieć poza swoim krajem.
Jeśli chodzi o poglądy polityczne, to czy istnieje równowaga w mediach, czy raczej większość mediów jest kontrolowana przez określone ugrupowania polityczne? Jeśli tak, to przez jakie?
PD: Nie chcę zagłębiać się w meritum poszczególnych partii rządzących. Powiem tylko, że bez wątpienia polityka i dziennikarstwo zawsze miały niejednoznaczny i asymetryczny związek, który potwierdza się w naturalnym przenikaniu się tych dwóch płaszczyzn.
SM: W moim odczuciu włoskie dziennikarstwo jest nasączone polityką w sposób oczywisty i jaskrawy. Media są wyraźnie po jednej lub po drugiej stronie. Nie sądzę, że możemy mówić o współżyciu dziennikarstwa i polityki, raczej o ich współistnieniu. Być może waga przechyla się bardziej na lewą stronę. Faktem jest, że niektóre „prawicowe” gazety, myślę o Libero, czasami mają problem z uzyskaniem konsensusu wśród tych, którzy są pośrodku z powodu naprawdę wątpliwego stosowania etyki zawodowej.
GB: Dodam tylko, że każda grupa redakcyjna ma tendencję do faworyzowania informacji, które nie szkodzą jej własnym interesom. Utrzymanie równej odległości jest praktycznie niemożliwe, chyba że jest się niezależną grupą z niewielką liczbą zwolenników.
GF: Ja natomiast uważam, że we Włoszech istnieje dość zrównoważony system wydawniczy. W przypadku telewizji sytuacja jest inna – większość kanałów należy, jak wiemy, do rodziny centroprawicowego polityka, który naznaczył historię ostatnich 20 lat. Z drugiej strony zarządzanie medium publicznym, czyli telewizją, jest wyrazem polityki, która wciąż jest zbyt wpływowa pod wieloma względami. Uważam, że od momentu, gdy te dwie rzeczy się połączyły, z pewnością pojawiły się problemy z przekazywaniem informacji.
AC: W odróżnieniu od innych krajów, kilka lat temu we Włoszech zawodowych wydawców było niewielu. To wpłynęło na linię wydawniczą oraz na takie a nie inne podejście gazet i telewizji do informacji i polityki. Kiedyś większość prasy była w rękach przemysłowców, konstruktorów, biznesmenów. To uczyniło wydawców bardziej od nich zależnymi. Dziś chyba tylko Corriere della Sera ma zawodowego wydawcę. Problemem jest, że wszystkie gazety w kryzysie zależą od systemu bankowego. Radio jest jedynym medium, które we Włoszech dobrze prosperuje, bo ma mniej wydatków. Jeśli chodzi o politykę, mamy gazety sympatyzujące z prawicą i z lewicą oraz gazety formalnie niezależne, które tak naprawdę nie są do końca niezależne, gdyż zawsze mają swój polityczny punkt odniesienia, liberalny lub uzależniony od poglądów ich wydawcy. Każdy czytelnik powinien wiedzieć to wszystko czytając artykuł oraz czytać więcej niż jedną gazetę, by mieć więcej punktów odniesienia.
MF: Dodam kilka faktów z historii. Jeszcze kilka lat temu wszystkie partie miały własne gazety. Na przykład Włoska Partia Komunistyczna, która była najsilniejszą partią komunistyczną w Europie Zachodniej, była właścicielem bardzo wpływowej gazety Unità. Partia Socjalistyczna i Chrześcijańscy Demokraci również mieli swoje dzienniki. Dziś jednak partie są znacznie biedniejsze i żadna z nich nie posiada swojej gazety. Tylko Silvio Berlusconi jest właścicielem Il Giornale, gazety założonej w 1974 roku przez Indro Montanellego. Dziś sprzedaje się ona w 50-60 tys. egzemplarzy i nie jest już skutecznym narzędziem propagandowym. Gazety prawie zawsze należą do przedsiębiorców, na przykład ja jestem redaktorem Huffington Post, który podobnie jak La Repubblica i La Stampa należy do Johna Elkanna, właściciela Fiata, a obecnie prezesa Stellantis. Telewizja publiczna, Rai (trzy ogólne sieci i wiele sieci tematycznych), jest kontrolowana przez parlament, tak więc przy każdej zmianie rządu zmieniają się dyrektorzy programów informacyjnych. Następnie jest Mediaset (trzy sieci) należący do Berlusconiego. Jak widać, wciąż jest dużo witalności w mediach: wiele gazet, wiele kanałów telewizyjnych i radiowych wyznaje inną politykę i często pozostają w otwartym konflikcie ze sobą.
Czy istnieje pełna wolność słowa we Włoszech? Jeśli nie, to dlaczego?
PD: Pewne jest, że żyjemy w demokratycznym kraju, w którym obowiązuje wolność słowa, aczkolwiek często tego nie doceniamy. Trzeba pamiętać, że są kraje, w których wolność słowa jest kwestią bardzo trudną.
SM: Wolność słowa istnieje, przynajmniej w teorii. W praktyce, co widać również na poziomie lokalnym, to logika reklamowa determinuje stanowiska mediów na różne tematy. Uprawianie dziennikarstwa zrównoważonego jest praktycznie niemożliwe i nie widzę rozwiązania tej kwestii. Możliwą i słuszną ścieżką, którą niektóre media, zwłaszcza te internetowe, już obierają, są gazety finansowane przez samych czytelników. W tym sensie obserwuję z rosnącym zainteresowaniem trend „slow news”. To bardziej dogłębne dziennikarstwo, oderwane od pilności wiadomości, czy wiadomości z ostatniej chwili. Teraz taki rodzaj wiadomości wybierają celowo czytelnicy.
GB: Według mnie wolność słowa i wyrażania własnych poglądów jest uznawana za nasze prawo, zagwarantowane w konstytucji. Ale gdy wolność słowa jest zbyt sprzeczna z wizją większości, istnieje ryzyko marginalizacji i utraty pracy. We Włoszech nie jest łatwo prowadzić bitwy ideologiczne, zwłaszcza te, które godzą w interesy potężnych lobby, kast politycznych czy Kościoła.
GF: Ja te kwestie widzę w bardziej pozytywnym świetle. We Włoszech, podobnie jak w pozostałej części Europy, wolność słowa jest nadal kamieniem węgielnym demokracji. Niestety, tego samego nie można powiedzieć o innych krajach, gdzie ukrywanie lub pilotowanie informacji jest nadal metodą stosowaną przez niektóre rządy. Oprócz stwarzania ogromnych niedogodności i ograniczeń wolności osobistej, których nie można już tolerować, ten brak wolności słowa jest również powodem napięć między innymi krajami.
AC: Powtarzam za moimi rozmówcami: tak, jest wolność słowa, co gwarantuje nam konstytucja. Jest też dużo konformizmu, stąd przy niektórych tematach gazety same siebie cenzurują i dopasowują się do polityki, np. weźmy przypadek dziewczyny z Pakistanu, zabitej kilka miesięcy temu przez swoją rodzinę. Okropna historia! Została zabita, gdyż nie akceptowała praw islamu, nie chciała wyjść za męża wybranego dla niej przez rodzinę, nie nosiła burki itd. Gdyby taki sam los spotkał Włoszkę, wszystkie gazety od razu pisałyby o tym przez wiele dni. Tymczasem prasa w tym przypadku nie chciała być posądzona o rasizm i unikała tematu.
MF: Ja również powtarzam za wszystkimi: we Włoszech panuje pełna wolność słowa. W życiu zawodowym trzeba jedynie zwracać dużą uwagę na krytykę sądownictwa. W latach 1992-94 klasa polityczna, która rządziła Włochami w okresie powojennym, została unicestwiona przez śledztwa w sprawie łapówek. Od tego czasu polityka może być otwarcie krytykowana, a nawet wyszydzana, podczas gdy przy krytykowaniu sądownictwa należy zachować szczególną ostrożność, także dlatego, że jeśli sędzia złoży skargę, szansa na wygranie procesu jest raczej niewielka. Prawdziwym problemem jest to, że we Włoszech zniesławienie w prasie nadal jest karane więzieniem (choć bardzo trudno tam trafić), a nie grzywnami; to reforma, którą trzeba przeprowadzić. Dziś rzeczywista władza we Włoszech jest w rękach sędziów, nawet jeśli jest to władza słabnąca z powodu skandali, które wybuchły w ostatnich miesiącach. Generalnie mogę powiedzieć, że we Włoszech dziennikarzowi łatwiej jest cenzurować się dla wygody lub z tchórzostwa.
Czy we Włoszech wytacza się procesy dziennikarzom śledczym i politycznym? Mogą państwo przytoczyć przykłady znanych procesów lub afer, w które byli wciągnięci sławni dziennikarze?
PD: Dziennikarstwo śledcze jest jednym z filarów włoskiego dziennikarstwa. Znam wielu znakomitych kolegów, którzy zajmują się tego typu dziennikarstwem. W tym momencie przypomina mi się sprawa Enzo Tortora, czy sprawa tzw. Mafii Capitale, w której za opublikowanie przebiegu śledztwa podano do sądu 78 reporterów i 18 dyrektorów dzienników.
SM: Nie wydaje mi się, by włoskie dziennikarstwo śledcze roiło się od procesów. Mówiąc o tego rodzaju dziennikarstwie, wolę skupić się na jego trudnościach. Dziennikarze śledczy spotykają na swej drodze wiele przeszkód. Oczywiście mam na myśli mafię. Wielu reporterów próbowało z nią wygrać, walcząc w imię prawdy do końca. Niedawno przeprowadziłam wywiad z Federicą Angeli, która od ośmiu lat mieszka pod eskortą z trójką swoich dzieci, dlatego iż prowadziła śledztwo w sprawie klanów mafijnych z Ostii (miasto koło Rzymu – przyp. red.). Kiedy rozmawiałyśmy, powiedziała mi, że gorsze od takiego życia jest tylko odwracanie się i udawanie, że się problemu mafii nie widzi.
GB: Cóż, ja mógłbym tylko wspomnieć o tak zwanej sprawie Vatileaks, w której dwóch pisarzy: Gianluigi Nuzzi (autor Via Crucis, wyd. Chiarelettere) i Emiliano Fittipaldi (autor Avarizia, wyd. Feltrinelli) zostało postawionych przed sądem za prowadzenie dochodzenia dotyczącego interesów gospodarczych Państwa Papieskiego. Ostatecznie zostali uniewinnieni, ale po tym procesie
pojawiło się wiele kontrowersji związanych z prawem wykonywania zawodu dziennikarza śledczego we Włoszech, zwłaszcza w niektórych obszarach.
GF: Ja tylko dodam, że w przeszłości istniały tygodniki, które były w stanie obalić nawet samego prezydenta republiki. Mam na myśli Espresso i przeprowadzone przez nie śledztwo w sprawie „afery Lockheeda”, które zmusiło do dymisji ówczesnego prezydenta, Leone. Był to przypadek wyjątkowy dla naszego kraju.
AC: Tak, w przeszłości były liczne procesy, które miały uciszyć niektórych dziennikarzy. Jeszcze dziś występuje u nas pewien fenomen, o którym mówi się za mało. Chodzi o relacje mediów z sądownictwem, na temat których wypowiedział się już wcześniej Mattia. Często zdarza się, że dziennikarze zostają skazani przez sędziów i to powoduje, że prasa jest zniewolona i nie może mówić o głównym problemie naszego kraju, czyli o tych procesach. Każdy się boi krytykować sędziego, gdyż każdy boi się procesu z orzeczeniem skazującym. Teraz mamy wiele skandali. To dobry moment, by zastanowić się nad tego typu polityką i nad całym systemem sądownictwa. Pracujemy w parlamencie nad reformą, ale nie będzie to rewolucja. Wracając do przeszłości, podam przykład polityka Clemente Mastelli. Poznałem go w domu Francesco Cossigi, byłego szefa rządu. Cossiga poprosił Mastellę, by ten nie zgodził się być ministrem sprawiedliwości, by wybrał inne ministerstwo, a jeśli nie, by nie robił reform i współpracował z sędziami. Mastella tego nie uczynił, zaprezentował reformę, która uderzała w pewnym stopniu w system sędziowski. Został aresztowany, aczkolwiek potem rząd Prodiego uwolnił go z wszystkich zarzutów. Dziś parlament, partie i media muszą mieć odwagę, by walczyć z takim stanem rzeczy.
MF: Obecnie we Włoszech przeprowadza się bardzo niewiele dochodzeń. Dziennikarzy śledczych nazywa się często tymi, którzy śledzą pracę sądownictwa: to sądownictwo prowadzi dochodzenia, dziennikarze je opisują. Oznacza to, że zbierają dokumenty śledztwa i robią z nich artykuły, które w większości przypadków nie uwzględniają praw podejrzanych. Nie pamiętam ważnych procesów dziennikarzy. We Włoszech dziennikarstwo różni się od tego w wersji anglosaskiej: gazety narodziły się we Włoszech w XVIII i XIX wieku jako narzędzia walki politycznej i ta tradycja jest wciąż żywa. Nawet dzisiaj gazety rodzą się i żyją, aby dać czytelnikom wyobrażenie o Włoszech i świecie, i nadal trwa wielki ferment, który uważam za dowód wolności, mimo że gazety często stają się zwolennikami niektórych partii. Według mnie, niestety, brakuje nam prawdziwej szkoły dziennikarstwa śledczego. Co więcej, dziennikarstwo śledcze dużo kosztuje: trzeba zostawić dziennikarza na kilka tygodni, żeby prowadził śledztwo, a obecne warunki ekonomiczne na to nie pozwalają.
W Polsce wiele gazet zostało zakupionych swego czasu przez niemieckie koncerny. Jaka jest sytuacja w waszym kraju?
PD: W naszym kraju wiele gazet zostało kupionych przez wielkie przedsiębiorstwa, ale myślę, że jest to dość powszechne zjawisko występujące nie tylko we Włoszech, czy w Polsce.
SM: We Włoszech istnieją niewątpliwie giganci wydawniczy, natomiast na poziomie lokalnym wciąż jest mnóstwo małych firm, często są to spółki dziennikarzy, które z pewnością nie mają najłatwiejszego życia w obecnym momencie.
GB: We Włoszech inne dziedziny są bardziej kuszące dla zagranicznego kapitału. Gazety są w większości w rękach spekulantów, którzy za ich pośrednictwem chronią własny biznes. Inwestorzy zagraniczni są bardziej zainteresowani bogactwem kulturowym, czy klubami piłkarskimi.
GF: Mogę śmiało powiedzieć, że nasz system informacyjny w całości jest własnością krajowych przedsiębiorców. Rzeczywiście, jeśli już pojawia się jakiś kapitał zagraniczny, to RCS Media Group, właściciel zagranicznych gazet, a także Mediasetu. Nie czuć niebezpieczeństwa ze strony wydawców zagranicznych, aczkolwiek takie inwestycje byłyby we Włoszech w pewnym sensie pożądane. Z drugiej strony, najbardziej niebezpieczną rzeczą dla włoskich mediów jest wpływ, jaki wywierają obce kraje manipulując informacjami za pośrednictwem swoich mediów społecznościowych i umiejętnie tworzonych fałszywych wiadomości. Na to należy zwrócić uwagę, ponieważ to naprawdę zagraża niepodległości kraju.
AC: W jednej kwestii nie zgodzę się z Fascettim. Wolna prasa jest balastem demokracji, stąd jestem przeciwny kupowaniu wydawnictw czy prasy przez zagraniczny kapitał. Powinno być prawo, które tego zabrania. Nie chciałbym na przykład, by rząd chiński przerobił Corriere della Sera w Dziennik Ludu.
MF: Wszystkie włoskie media, zarówno telewizja, jak i gazety, są własnością Włoch. Ja to widzę inaczej. Prawdopodobnie nie są atrakcyjne dla międzynarodowych inwestorów, ponieważ znajdują się w złych warunkach ekonomicznych. Zdarza się natomiast, że niektórzy wydawcy wchodzą ze swoimi gazetami na rynek włoski, myślę o Sky lub Bloombergu, ale mają marginalne znaczenie.
Jakie są warunki pracy dziennikarzy (lub wydawców)? Według państwa, w ostatnich latach prestiż waszej pracy zmalał czy wręcz przeciwnie? Warunki pracy pogorszyły się czy nie?
PD: Wiele już się w tej sprawie zmieniło, aczkolwiek konieczne jest zweryfikowanie rekrutacji dziennikarzy w realiach redakcyjnych. Powinno stawiać się bardziej na kompetencje i szkolenia, natomiast unikać rekomendacji i dać szanse rozwoju tym, którzy na to zasługują.
SM: Kiedy opowiadam, jaką pracę wykonuję, ludzie często reagują zdziwieniem: „Wow, jak miło”. Zgadzam się, po prawie dwudziestu latach nadal jestem przekonana, że to najlepsza praca na świecie. Aczkolwiek uważam, że ten zawód jest „maltretowany”. Warunki pracy nie ulegają poprawie, co najwyżej pogarszają się. Za każdym razem, gdy zmieniasz redakcję, musisz pokazać na nowo, kim jesteś, jakie masz doświadczenie, co potrafisz. To bardzo męczy. Żyję tym na co dzień. Bycie profesjonalistą w naszym fachu nie ma żadnej wartości. W innych pracach tak. Napisanie około pięćdziesięciu artykułów w magazynie kulinarnym, a dwadzieścia lat pracy i tysiące napisanych artykułów to praktycznie to samo. Niestety, zdanie egzaminu państwowego nie jest gwarancją jakości, choć trochę więcej merytokracji nie zaszkodziłoby.
GB: Jak zawsze, wszystko zależy od sektora. Niektóre sektory dziennikarstwa zyskały na znaczeniu dzięki audiowizualnemu wsparciu i jego możliwości rozpowszechniania informacji za pośrednictwem Internetu, mam na myśli przede wszystkim wiadomości, plotki, sport i muzykę. W dzisiejszych czasach zainteresowanie problematyką polityki, filozofii, sztuki i literatury jest znacznie mniejsze, właśnie ze względu na zubożenie kulturowe. Od mediów wymaga się wręcz obniżenia jakości ich treści w celu zgromadzenia dużej ilości czytelników i subskrybentów.
GF: Jak już wspomnieliśmy, spowodowało to rozprzestrzenianie się fałszywych wiadomości, które dyskredytują pracę śledczą profesjonalnego dziennikarza i które mogą niebezpiecznie skierować określony typ odbiorców w kierunku szkodliwych i absolutnie fałszywych tematów, z korzyścią dla polityki, finansów lub dla celów osobistych. Innym czynnikiem, który prawdopodobnie podważa prestiż zawodu dziennikarza, jest sfera brutalnego dziennikarstwa, tzw. spektakularyzacji tragedii. Akty rozdrapywania ludzkiego bólu często przekraczają granice szacunku dla drugiego człowieka. Mam na myśli skupianie się na tragicznych wydarzeniach lub naleganiu na przeprowadzanie wywiadów z osobami bezpośrednio zaangażowanymi w bolesne lub brutalne doświadczenia, np. z ofiarami katastrofy ekologicznej lub rodzinami ofiar morderstw. Nie wspominając o całej sferze życia prywatnego znanych osób, która zbyt często trafia na pierwsze strony gazet.
AC: Wszystko się pogorszyło: prestiż dziennikarza podupadł, tak jak i kompetencje wszystkich innych zawodów. Wszystkie zawody intelektualne podupadły wraz z rozwojem kolosów internetowych. Warunki życia pogorszyły się, gazety są w kryzysie, zarabia się mniej. Jeszcze za mojej młodości zarabiałem jako dziennikarz bardzo dobrze, dziś moi koledzy prawie głodują. Myślę, że jest to problem globalny. Znane pisma amerykańskie mają się trochę lepiej, mają gigantyczne pole zasięgu. W mniejszych krajach jest więcej problemów. Jest też problem reklamy. Wielu sponsorów woli zainwestować w sieć i zapłacić znanemu blogerowi niż gazecie.
MF: Nasz prestiż mocno podupadł z wielu powodów. Wspomnę o kilku. Po pierwsze, kontrola informacji w mediach społecznościowych jest nieustająca, a błędy są wykrywane w czasie rzeczywistym. Po drugie, zmniejszyła się liczba redakcji i dziś musimy dbać zarówno o gazetę papierową, jak i internetową, więc pracujemy więcej, a jakość naszej pracy znacznie spadła. Po trzecie, jak powiedziałem wcześniej, jeśli masz mało pieniędzy, zwykle zadowalasz się kiepskimi dziennikarzami, aby im niewiele płacić. Można powiedzieć, że pracuje się więcej i zarabia mniej.
Czy oprócz Stowarzyszenia Dziennikarzy Włoskich istnieją we Włoszech inne organizacje dziennikarskie lub związki zawodowe, które bronią dziennikarzy?
PD: Można byłoby zrobić dużo więcej dla nas. Nie sądzę, żeby dziennikarze czuli się chronieni przez stowarzyszenia, które ich reprezentują.
SM: Powiedziałabym, że oprócz Stowarzyszenia Dziennikarzy można liczyć na związki zawodowe. Kilka lat temu potrzebowałam ich pomocy w sporze z moim pracodawcą i pomogły mi. Tak na oko powiedziałabym, że najczęstsze kwestie sporne to te dotyczące zabezpieczeń kontraktowych.
GB: Stowarzyszenie Włoskich Dziennikarzy, czyli Ordine dei Giornalisti, jest organem niewystarczającym do ochrony ogromu działalności dziennikarskiej swoich członków, do których należy ponad 100 tysięcy profesjonalistów i publicystów. W związku z tym dobrze jest mieć zawsze własnego zaufanego prawnika.
GF: Potwierdzam. Wszyscy dziennikarze mają zapewnioną przez wydawcę ochronę prawną. Również przynależą do związków zawodowych, które bardzo skutecznie reprezentują swoich bezpośrednich przedstawicieli.
AC: Jest wiele związków dziennikarzy. Tzw. Albo ja osobiście bym zlikwidował. Nie trzeba być zapisanym do stowarzyszenia, by być dobrym dziennikarzem. To stowarzyszenie nigdy nie wprowadziło porządku w tej kategorii zawodowej. Bardzo ważne są syndykaty. Czasy się zmieniły i sposób wykonywania tego zawodu też musi się zmienić. Trzeba się poświecić w jakimś stopniu. W przypadku podania do sądu, dziennikarz jest broniony przez dyrekcję gazety, dla której pracuje oraz przez swój syndykat.
MF: Zgadzam się z Canginim. Albo jest zupełnie bezużyteczne. Podam przykład. Kilka miesięcy temu znalazłem się w kontrowersyjnej sytuacji z byłym marszałkiem izby. Albo stanęło po stronie byłego marszałka, nawet nie dzwoniąc do mnie, żeby dowiedzieć się, co się stało. Dzieje się tak dlatego, że we Włoszech wszystko jest polityką. Są też inne stowarzyszenia, na przykład prasy sejmowej czy reporterów, ale mają one prostą biurokratyczną użyteczność. We Włoszech lepiej liczyć na wydawcę, który opłaci nam dobrego prawnika.
Istnieją we Włoszech ustawy rządowe, które na zawsze zmieniły świat mediów i dziennikarstwa?
PD: Z pewnością są to dwie podstawowe karty dotyczące etyki zawodu dziennikarza: Karta Obowiązków Dziennikarza (art. 2 ustawy 69) i Kodeks etyki prywatności (powstały w 1996 r., później zastąpiony przez Dekret Legislacyjny 196 2003).
SM: Przypomina mi się ustawa o wkładzie w działalność wydawniczą, bez której wiele wydawnictw dziś by nie istniało. To prawo jest nieustannie przedmiotem dyskusji. Można by przez wiele dni spierać się, czy jest słuszne, czy nie, ale dziś dla wielu jest to jedyny stały punkt odniesienia, by móc pracować.
GB: Również Ustawa 28 z 2000 r., tak zwana PAR CONDICIO, nałożyła ograniczenia na skrajne uprzedzenia niektórych gazet w rozpowszechnianiu głównie treści politycznych. Jeśli jest przestrzegana, gwarantuje równą obronę wszystkich idei, nawet tych mniej reprezentowanych. To jest dobra rzecz.
GF: Powiem tak: dziś bardziej niż kiedykolwiek rząd powinien wprowadzić szereg praw poświęconych światowi mediów, czyli sektorowi o kluczowym znaczeniu dla demokracji danego kraju. Kryzys strukturalny, którego doświadczają wszyscy wydawcy, zwłaszcza prasy drukowanej, podobnie jak w przypadku innych sektorów gospodarki może zostać zahamowany tylko poprzez skuteczne wspieranie tych firm.
AC: Mnie natomiast nie przychodzą do głowy prawa rewolucyjne w tej kwestii. Jednym z ważniejszych jest prawo do pozwu (tzw. querela), zawarte w Kodeksie postępowania cywilnego. Polega ono na tym, że jeśli piszesz coś, co się nie podoba jakiejś wysoko postawionej osobie, to prawo cię broni. Dziś nadużywa się go, również w przypadku osób, które nie mają racji. To rodzaj uzależnienia i zagrożenia dla świata informacji. Być może zostanie ono kiedyś zmienione.
MF: We Włoszech z punktu widzenia praw, nie tylko prasowych, jesteśmy jeszcze w XX wieku. Jesteśmy daleko w tyle w globalnym świecie. W ostatnich latach zostały odebrane mediom prawie wszystkie fundusze państwowe, choć ja uważam to za dobrą rzecz, ponieważ zmusiło to wydawców i dziennikarzy do nowej konfrontacji ze zmieniającym się światem.
O czym marzą włoscy dziennikarze? W jakim kierunku idzie świat mediów we Włoszech i na świecie?
PD: O czym marzą dziennikarze, nie wiem, ale jedno jest pewne – dziś każda profesja szuka swojego wymiaru, a dziennikarstwo coraz bardziej się różnicuje. Mam na myśli subskrypcje online, crowdfunding, biuletyny, gazety. Wkrótce się okaże, czy trwające procesy będą się utrzymywać w dłuższej perspektywie, gwarantując nie tyle dziennikarstwo przyszłości, ile przyszłość dziennikarstwu.
SM: Z tego co widzę, Internet jest dziś coraz bardziej „on demand”, staje się produktem za opłatą. W niektórych przypadkach korzystanie z zawartości nie jest już możliwe bez płacenia. Myślę, że to słuszne, zgodne z prawem, wręcz obowiązkowe. Jak już mówiłam, z taką ciekawością i podziwem patrzę na „slow journalism”, publicystykę z długimi, powolnymi treściami, która zajmuje się pogłębianiem, zrozumieniem, oddawaniem całej prawdy. W tej chwili jest to sposób pracy, w którym najbardziej się odnajduję i marzę, by tym się zajmować w przyszłości.
GB: Ja z kolei marzę, by zawód dziennikarza powrócił do korzeni. Dzisiaj użytkownik Facebooka, który fotografuje nielegalne wysypisko i opisuje zdjęcie, uprawia dziennikarstwo. Tak samo Twitter czy Instagram stały się źródłem informacji; są zawsze aktualne i mają tę zaletę, że pochodzą od samych followerów. Według mnie dziennikarz nowego tysiąclecia musi być w coraz większym stopniu postacią zdolną do śledzenia przemian komunikacyjnych. W dzisiejszym, coraz bardziej zagmatwanym i niestabilnym świecie informacji, musi odnaleźć nowy wymiar, który będzie traktować jako gwarant.
GF: Wydawca, taki jak ja, lub zwykły użytkownik informacji, ma nadzieję, że w przyszłości zawód dziennikarza będzie bardziej szanowany, zwłaszcza przez samych reporterów, że informacje będą mieć odpowiednią wartość i że czytelnicy będą polegać na profesjonalistach, a nie na szarlatanach „last minute”. Kolejne życzenie dedykuję natomiast młodym ludziom, którzy coraz częściej wykorzystują media jedynie jako środek promocji lub rozrywki, a nie jako źródło przydatnych informacji. Pamiętajmy, że sieć, telewizja i radio to potężne narzędzia informacyjne, które przekraczają wszelkiego rodzaju bariery. Użyte we właściwy sposób, bardziej etyczny i profesjonalny, mogą naprawdę doprowadzić nas do stania się społeczeństwem postępowym. Jeśli zostaną wykorzystane do promowania dezinformacji, widowiskowości lub staną się środkiem kontroli, przeciwnie, mogą nas cofnąć intelektualnie o kilka stuleci.
AC: Wielkim marzeniem dziennikarzy jest także monetyzacja serwisów internetowych. Wielu próbuje, ale jeszcze nie działa to jak należy. Większość czytelników szuka w sieci wiadomości za darmo. Gazety zmuszają do abonamentu, ale nie ma z tego większego interesu. Kiedyś na pewno się to zmieni. Trzeba zmienić przyzwyczajenia ludzi i podkreślać kompetencje profesjonalistów. Nie rozróżnia się dziś prawdziwych informacji od tych „fake”. Dezinformacja jest także celem rządów, by kontrolować ludzi. Trzeba uczyć młodych ludzi, jeszcze w szkole, rozróżniać te informacje. Papier nie zniknie, ale będzie go coraz mniej. Przyszłość dziennikarstwa to Internet. Musi tylko zmienić swoje oblicze – trzeba bardziej stawiać na dziennikarzy profesjonalistów. Dziś jesteśmy w takim samym stopniu poinformowani i niepoinformowani. Wydaje nam się, że wiemy wiele rzeczy, ale nie pogłębiamy tematów i nie umiemy ich tłumaczyć. Czytamy w sposób powierzchowny.
MF: Niedługo skończę 52 lata. Marzę o ujrzeniu dziennikarstwa, które zapomni o dwudziestym wieku, marzę o wspaniałości gazet papierowych. Marzą mi się dziennikarze, którzy nie narzekają na przeszłość, ale patrzą w przyszłość i widzą w Internecie nie śmiertelnego wroga, ale możliwość odrodzenia się. Po tylu latach zauważam, że gazety więcej wysiłku poświęcają informacjom internetowym niż papierowym, tym samym odkrywając niezwykłe możliwości multimedialne w sieci. Ponadto marzę o dziennikarstwie, które nie rezygnuje z własnych pomysłów politycznych, ale nie jest fanem tej czy innej partii. Niestety, dziennikarze często nie mają pomysłów, więc pożyczają je od polityków, z którymi czują się związani. Mam nadzieję, że to kiedyś się zmieni.
Dziś dziennikarstwo sportowe uprawiają ci, którzy analizują i weryfikują wydarzenia, nazywają nowe zjawiska, czyli piszą teksty analityczne, odkrywcze i przełomowe. Takich osób jest niestety coraz mniej – mówi Przemysław Babiarz, dziennikarz sportowy Telewizji Polskiej, w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.
Sportowcy kontaktują się z kibicami i mediami poprzez portale społecznościowe. Nie potrzebują do komunikacji dziennikarzy ani mediów. Czy to nie sprawia, że dziennikarstwo sportowe przestaje mieć sens?
Dziennikarstwo zawsze ma sens, jeżeli jest prawidłowo rozumiane. A jest prawidłowo rozumiane jeżeli polega na dociekaniu prawdy na takim poziomie, do jakiego dziennikarz może dotrzeć. Przez media społecznościowe przekazywane są subiektywne odczucia i informacje, które wymagają weryfikacji. Rola dziennikarza polega na sprawdzeniu czy przez portale społecznościowe przekazywane są fakty, czy jedynie narracja właściwa dla nadawcy. Dziennikarstwo jest prawidłowo rozumiane również, jeżeli nie jest zbieraniem punktów popularności, pójściem z prądem czy wypełnianiem linii redakcyjnej.
Nie zawsze dziennikarzowi opłaca się dążenie do prawdy.
To zasadnicze pytanie. Ma związek z etyką, która opiera się właśnie na bezinteresownym dociekaniu prawdy. Sam się zastanawiam się, czy dziennikarzy sportowych stać jeszcze na bezinteresowność.
Czy nie uważasz, że przekaz kontrolowany w postaci wywiadów z zawodnikami ukazującymi się na stronach klubowych również przemawia za tym, że dziennikarze sportowi stają się niepotrzebni?
Rozmowa z zawodnikiem opublikowana na stronie klubowej nie jest wywiadem dziennikarskim, ale oświadczeniem public relations. Dziennikarstwo i PR są dziedzinami ze sobą sąsiadującymi, ale odmiennymi. Całe nieszczęście współczesnego dziennikarstwa polega na tym, że te światy się mocno przenikają. Branża public relations ma więcej pieniędzy, więc często tłamsi dziennikarstwo. Kiedy dziennikarz rozmawia ze sportowcem, zadaje mu dowolne pytania, a jego rozmówca udziela mu odpowiedzi zgodnych ze swoją wolą. Może potem wywiad autoryzować, ma też prawo odmówić. Niemniej jednak to dziennikarz jest autorem pytań i z reguły zmierza do uzyskania określonego rezultatu w rozmowie. Dziennikarz, który robi wywiad na stronę klubową wychodzi ze swojej roli i staje się rzecznikiem klubu.
Jak ominąć taką formę przekazu kontrolowanego?
Jedynym sposobem jest dotarcie do zawodnika i nakłonienie go do ekskluzywnego wywiadu.
A jeżeli klub w kontrakcie zabronił mu rozmów z dziennikarzami?
To nie będzie wywiadu. Pierwsze sygnały, że dzieje się coś niedobrego w kwestii blokowania rozmów z piłkarzami pojawiły się w latach 90. Kiedy polskie redakcje wysyłały dziennikarzy na piłkarskie mistrzostwa świata do Stanów Zjednoczonych i Francji, ze zrozumiałych względów wymagały od nich wywiadów np. z gwiazdami reprezentacji Brazylii. Ale „canarinhos” byli niedostępni dla mediów. I nagle jeden z dziennikarzy opublikował w polskiej prasie ekskluzywny wywiad z czołowym piłkarzem Brazylii. Pozostali korespondenci wiedzieli, że rozmowa została sfabrykowana, wymyślona albo przepisana z zagranicznej gazety. Straszny faul na kolegach. Jak ukazała się publikacja, redakcje zaczęły naciskać na swoich korespondentów, żeby zrobili podobne rozmowy. Z oczywistych względów okazało się to niemożliwe.
Wobec „twórcy” wywiadu wyciągnięto konsekwencje?
Nie było żadnej oficjalnej reakcji. Nikogo nie usunięto z pracy, nie ukarano ani nie napiętnowano.
O jakiego dziennikarza chodzi?
Nie pamiętam. Ta historia jest znana wśród dziennikarzy sportowych pracujących w latach 90.
Przekaz kontrolowany ma także inną postać, bukmacherzy tworzą strony sportowe, gdzie obok normalnych artykułów ukazują się analizy meczy pod kątem bukmacherskim i zachęty do obstawiania zakładów. Odbiorcy, szczególnie młodzi ludzie często nie są w stanie wychwycić granicy, po której zaczyna się reklama i wchodzą w szpony niebezpiecznego nałogu.
Nie są w stanie jej wychwycić, bo nikt ich tego nie uczy. Świat autorytetów i mistrzów, za którymi warto podążać zniknął. Mamy rzeczywistość, w której wszyscy mają być z zasady równi, przez co zacierają się granice między profesjonalizmem a amatorszczyzną.
Dziennikarz powinien jak najwięcej wiedzieć o sportowcu. Czasem przyjaźni się z zawodnikiem. Jak bliska może być to znajomość, żeby osobista sympatia nie wpływała na opis postaci w tekstach?
Dziennikarz musi dużo wiedzieć o opisywanym sportowcu, ale jeżeli relacje będą zbyt bliskie, pozbawi się możliwości rzetelnej recenzji. Będzie mu niezręcznie wypowiedzieć zdanie krytyczne. Miałem kolegów, którzy byli blisko ze sportowcami, ale kiedy zawodnicy robili coś wymagającego krytyki, nie wahali się tego zrobić, a sportowcy się na nich obrażali. Zdarzali się też dziennikarze podstępni, którzy zapraszali sportowca na wódkę, a później opisywali co mówił. Ale to jest nieetyczne. Nie uznaję takich rzeczy.
Gdzie stawiasz sobie granicę w kontaktach ze sportowcami?
Bardzo przypadł mi do gustu starszy dziennikarz angielskiej stacji telewizyjnej Sky Sport, który komentował piłkę nożną. Niestety nie pamiętam już jak się nazywał. Przyjechał szkolić nas, kiedy TVP Sport szefował w latach 2006-2009 Robert Korzeniowski. Na pytanie, co go najbardziej interesuje w fenomenie meczu piłkarskiego, wyraźnie rozgraniczył wydarzenia na dziejące się na boisku, na trybunach i poza stadionem. Powiedział, że interesuje go praktycznie tylko to, co dzieje się na boisku, ewentualnie na ławce rezerwowych. Wydarzenia na trybunach i poza stadionem zostawia dziennikarzom opisującym zjawiska społeczne. Mówił, że zna wielu sportowców, ale jeżeli nie zakończą kariery, nie przekracza z nimi granic zażyłości, bo wiązałby sobie ręce w profesjonalnym wykonywaniu zawodu.
Kto dziś uprawia dziennikarstwo sportowe?
Ci, którzy analizują i weryfikują wydarzenia, nazywają nowe zjawiska, czyli piszą teksty analityczne, odkrywcze i przełomowe. Takich osób jest niestety coraz mniej.
Czyli autorzy, którzy zaglądają za kulisy i je pokazują czytelnikom?
Tak, ci, którzy bez względu na to, jak wygląda świat za kulisami, opisują go. Takie jest zawodowe powołanie dziennikarza.
Jaka jest rola komentatora sportowego, czyli również twoja, we współczesnym świecie medialnym?
Rola showmena.
Czy do takiej roli potrzebne jest przygotowanie?
Showmen nie jest człowiekiem, który o niczym nie wie, wychodzi na scenę i wygłupia się. Nie należy przekreślać showmenów, bo oni też mają swój warsztat zawodowy. Do każdego występu należy się przygotować, więc zawsze przygotowuję się najlepiej jak potrafię. Wiedza o komentowanym wydarzeniu i występujących w nim sportowcach jest niezbędna.
Zacząłeś pracę w telewizji na początku lat 90. Jak zmieniła się ekspresja komentatorska od tamtych czasów?
Współcześnie w komentowaniu można pozwolić sobie na więcej. Kiedyś komentatorów brazylijskich czy włoskich, którzy przedłużali samogłoskę przy słowie gol, przedstawiano jako ciekawostkę. Dzisiaj już wszyscy, również w naszym obszarze geograficznym tak robią. Wcześniej my, Niemcy czy Rosjanie, komentowaliśmy mecze z większym dystansem emocjonalnym. Moje pokolenie komentatorskie na początku lat 90. też przyuczano do takiego relacjonowania spotkań.
Chyba było to dla ciebie trudne? Masz skłonności do emocjonalnego komentowania wydarzeń sportowych.
Tak, więc kiedy mi popuszczono cugli, zacząłem korzystać z wolności. Nie oznacza to, że przestałem sprawdzać informacje potrzebne do komentowania, czy też, że nie znam historii czy statystyk.
Jan Ciszewski już w latach 70. mocno okazywał emocje komentując mecze piłkarskie.
To prawda i był lubianym komentatorem. Bez jego komentarza jako dziecko czy młody człowiek nie wyobrażałem sobie ważnego meczu reprezentacji czy polskiego klubu. Ale kąsano go za błędy komentatorskie w gazetach sportowych, które wówczas miały silną pozycję i recenzowały dziennikarzy telewizyjnych. Bardzo krytykowano go za Mistrzostwa Świata w Hiszpanii w 1982 r. Jan Ciszewski był ciężko chory. Ukrywał chorobę, ale nie był w formie jako komentator. Zmarł cztery miesiące później, w wieku zaledwie 52 lat.
Miał wielki talent.
Znakomicie relacjonował mecze. Po jego śmierci szybko zauważano brak komentatora o takim wspaniałym głosie. Ciszewski nie znał tylu szczegółów co współcześni komentatorzy, nie miał do dyspozycji tak wielu informacji dostępnych dziś na wyciągnięcie ręki, ale potrafił kapitalnie wyważyć proporcje między szczegółem a ogółem, między emocjami a informacją. Sam komentował mecze. Nie miał wsparcia w postaci drugiego głosu w studiu, czyli eksperta czy byłego piłkarza, który interpretuje sytuację na boisku. Wtedy nie praktykowano takich rozwiązań. Głos komentatora był jedynym, który słyszeliśmy podczas meczu.
Miał też swoją ciemną stronę, hazard i współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa.
Miał. To jest też jak z pisarzami z okresu powojennego, którzy poszli na współpracę z komunistami. Różne naciski wywierano na ludzi, żeby ich złamać i nakłonić do współpracy. Wymyślano kary, zsyłano do pracy na prowincję, po takiej karencji dziennikarz był w stanie zrobić wszystko, żeby wrócić do sensownej pracy. Nie usprawiedliwiam tego, tylko wskazuję na okoliczności.
Na współczesnych dziennikarzy też wywierana jest presja.
Szczególnie na młodych, którzy dopiero rozpoczynają pracę i każe im się coś zrobić za wszelką cenę. Dzisiaj trudniej się wybić niż kiedyś. Jeżeli ktoś trafił do mediów centralnych, bez względu na to czy to była telewizja, czy radio, jeżeli sprawdzał się po debiucie, w krótkim czasie stawał się znany.
Jak oceniasz warsztat obecnych komentatorów piłkarskich?
Czasami oglądając meczu jako kibic jestem zagadywany, ponieważ komentatorzy zamiast relacjonować spotkanie prowadzą gawędę na temat meczu. Przez pierwsze kilkanaście minut meczu nie mówią co dzieje się na boisku, tylko przytaczają wszystkie możliwe anegdoty o piłkarzach, którzy występują w spotkaniu. Jeżeli mecz jest mniej ważny ma to jakiś sens, ale jeżeli oglądam spotkanie na mistrzostwach świata, Europy, czy w fazie pucharowej kiedy przegrywający odpada. Wtedy każda minuta meczu jest ważna i warto skupić się na grze.
„Reklamowanie czegokolwiek przez dziennikarzy jest niezgodne z naszą etyką zawodową. I mam za złe kolegom, którzy weszli w ten biznes” – ocenia w rozmowie z portalem Wirtualnemedia.pl kierownik działu sportowego „Rzeczpospolitej” Mirosław Żukowski. Jak skomentujesz te słowa?
Mirek ma rację. Kiedy coś reklamujemy stajemy się rzecznikami tego co promujemy. Dziennikarz powinien być niezależny. Nie powinien się wikłać w żadne zależności. Nic nie powinno mu przeszkadzać w dążeniu do prawdy, a prawda nie jest pośrodku, tylko tam, gdzie leży. Tego kiedyś uczyli na kursach dziennikarskich. Dziś znani dziennikarze są bardziej postaciami medialnymi niż dziennikarzami. Łatwo pomylić te dwie sfery i dać się skusić pieniędzmi przeznaczonymi na PR i reklamę. Zarobek kusi. Ktoś ma znane nazwisko, rozpoznawalną twarz, więc udostępnia ją do promowania jakiegoś przekazu i zarabia na tym. Mafie z Azji południowo-wschodniej zarabiały na zakładach bukmacherskich wpływając na ustawianie wyników w Bundeslidze. Nie twierdzę, że wszyscy bukmacherzy tak działają. Niemniej jest to sfera granicząca z przestępczością i hazardem, z tym czego byśmy nie ocenili jako etyczne. Jeżeli dziennikarz sportowy promuje zakłady bukmacherskie, przekracza barykadę, której nie powinien przekroczyć. Nawet niechcący mogą wdepnąć w aferę związaną z ustawianiem meczy przez bukmacherów. Hazard to bardzo grząski obszar. Znałem dziennikarzy, którzy wpadali w szpony hazardu i mieli poważne długi.
Co jest złego w prowadzeniu przez dziennikarza konferencji prasowej promującej jakąś organizację, markę czy produkt?
Prowadząc konferencję prasową dziennikarz wychodzi ze swojej roli i staje po drugiej stronie sceny. Można zaobserwować przechodzenie od dziennikarstwa do przemysłu rozrywkowego. Znane twarze z telewizji prowadzą imprezy rozrywkowe. Sport stał się częścią przemysłu rozrywkowego, więc dziennikarze sportowi po części realizują zadania związane z tą branżą. Te słowa kierują również do siebie.
Dlaczego?
Bo też funkcjonuję na pograniczu tych dwóch światów. Łatwo mi to przychodzi, ponieważ jestem z wykształcenia aktorem. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy pracując w telewizji Wizja na przełomie XX i XXI wieku jeździłem do Anglii i widziałem tam „The Sun”. Na jednej stronie jest sport, a na drugiej rozebrana dziewczyna, czyli coś kierowanego do mężczyzn. Wtedy pomyślałem, że bardzo nisko uderzamy jako dziennikarze sportowi z naszym przekazem. Może dlatego tak pomyślałem, że byłem wychowany na pewnych ideałach, na dziennikarzach sportowych, którzy pisali książki i scenariusze filmowe.
Za jaką kwotę wystąpisz w reklamie zakładów bukmacherskich?
Nie zareklamuję zakładów bukmacherskich za żadne pieniądze ze względów etycznych.
Zdarzyło Ci się odmówić występu w reklamie?
Dwukrotnie, ale nie były to zakłady bukmacherskie.
Nigdy nie wystąpiłeś w reklamie?
Będąc komentatorem Wizji Sport wystąpiłem w spocie zachęcającym do oglądania tej telewizji.
Dlaczego się zgodziłeś?
Bo reklamowałem firmę, w której wówczas pracowałem.
Nawet sportowcy reklamują zakłady bukmacherskie. Co o tym sądzisz?
Przykra sprawa. Z łatwością zakładają sobie za pieniądze obrożę i smycz. Dzieje się to w świecie, który tak bardzo deklaruje wolność i niezależność. Może częściowo zrozumiały byłby ten wybór, gdyby brakowało im pieniędzy. Ale często na taki krok decydują się piłkarze czy tenisiści, którzy zarabiają przyzwoite pieniądze.
Rozmawiał Tomasz Plaskota
Przemysław Babiarz będzie gościem naszego cyklu „SDP Cafe – podaj dalej…” 9 listopada. Premiera o godz. 19 na sdp.pl.
Przemysław Babiarz
Rocznik 1963. Pochodzi z Przemyśla, studiował teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a potem aktorstwo w krakowskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Był aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Od 1992 r., z przerwą na TV Wizję w latach 1999-2000, związany z Telewizją Polską. Specjalizuje się w komentowaniu biegów, skoków narciarskich, pływania i lekkoatletyki. Trzykrotny laureat Telekamery.
Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na instalację plików cookies na swoim urządzeniu więcej
The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.