Prezes Polskiej Agencji Prasowej Wojciech Surmacz Fot.: PAP/

Prezes PAP WOJCIECH SURMACZ: Ludzie są przerażeni, bo jeśli można osadzić „nowy” zarząd poza prawem, to można wszystko

Trwa walka o media publiczne – TVP, PR i PAP. Z reguły więcej i częściej mówi się o telewizji publicznej, ale nie słabnie też protest przeciwko bezprawnej próbie likwidacji PAP poprzez nielegalną próbę zmiany władz agencji. Z prezesem Polskiej Agencji Prasowej wieczorem 26 grudnia rozmawiał Hubert Bekrycht.

Jak wygląda sytuacja w PAP?

Trwa interwencja poselska spowodowana nielegalnym powołaniem przez oficera służb specjalnych, ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bartłomieja Sienkiewicza pseudo władz PAP. A przecież wiadomo, że powoływanie się ekipy Donalda Tuska na uchwałę z 19 grudnia jest bezprawne. Bo władze mediów publicznych może odwołać tylko Rada Mediów Narodowych. Parlamentarzyści dyżurują już prawie tydzień. Pragnę im podziękować – wybaczcie, że nie wymieniam nazwisk – wszystkim razem i każdemu z osobna.

To dzięki m.in. interwencji parlamentarzystów nie doszło do przejęcia budynku przez nieuprawnione do tego osoby z tzw. firm ochroniarskich, dziwnych ludzi z szerokimi karkami, którzy jednak przestraszyli się posłów.

Co na to pracownicy PAP, chyba wszyscy są już zmęczeni?

Ludzie z PAP mówią, że oni się boją. Przynajmniej większość z nich. Po prostu widzą, co się dzieje. Są przerażeni, bo że jeżeli można było wprowadzić tzw. nowy zarząd poza prawem, to wszystko już można. Nie wiedzą, co się wydarzy, bo możliwe są najbardziej czarne scenariusze. Z bezprawnymi rozwiązaniami siłowymi, szantażem związanym z groźbami zwolnienia z PAP i szykan pracowniczych. Zresztą wskazany nielegalnie przez szefa MKiDN tzw. prezes (Marek Błoński, korespondent PAP na Śląsku i przewodniczący zakładowej Solidarności – sdp.pl) już w pierwszych godzinach po swej „nominacji” próbował zwolnić, bo nie mógł te uczynić legalnie, więcej osób niż ja zwolniłem w trybie specjalnym przez 6 lat.

Jak to wyglądało?

Nie wiem w jakim trybie miałyby być te zwolnienia, bo powtarzam wszelkie próby zmiany moich decyzji i poza Radą Mediów Narodowych, są skandalicznym naruszeniem prawa i dostępu do informacji naszych Odbiorców. To, co próbują zrobić tzw. nowe władze z polecania ministra Sienkiewicza to jest jakaś masakra prawa.

Marek Błoński, bezprawnie wskazany przez szefa MKiDN na tzw. „nowego” nielegalnego prezesa PAP, to jest wieloletni działacz i przewodniczący NSZZ Solidarność w Agencji. On, moim zdaniem, okrył hańbą cały ten związek i wszystkie związki zawodowe w Polsce. Związkowiec nigdy nie powinien się tak zachowywać jak Błoński. Parlamentarzyści go zapytali, czy mu nie wstyd? I wiesz, co im odpowiedział? Mówił, że dla niego to jest ukoronowanie jego 25-letniej kariery dziennikarskiej w PAP… Jak człowiek, który przewodniczy lub do niedawna jeszcze przewodniczył zakładowej Solidarności może wzywać bandytów do firmy?

Jak teraz (wtorek, 26 grudnia br. wieczorem) wygląda Twoja praca, jako szefa PAP?

W tej chwili raczej spokojnie, wykonuję obowiązki. Słyszałem takie pogłoski, że może „coś” nastąpić tej nocy, ale to przecież może być kolejna prowokacja.

Co dalej?

Wysłałem taki apel do 500 dziennikarzy na całym świecie (tekst po wywiadzie), w którym relacjonuję, co się dzieje w PAP. Poprosiłem o taką solidarność w obronie wolności słowa i poszanowania prawa. Czekam teraz na odzew, ze względu na okres świąteczno-noworoczny pierwszych reakcji należy spodziewać się za jakiś czas. Zobaczymy.

  ***

Apel prezesa PAP Wojciecha Surmacza do 500 dziennikarzy z całego świata w sprawie bezpodstawnej, nielegalnej próby przejęcia przez polski rząd Polskiej Agencji Prasowej poprzez próbę wskazania nie mającego legitymacji prawnej zarządu PAP

 

Drodzy Przyjaciele,

Polska Agencja Prasowa (PAP) jest świadkiem wydarzeń bez precedensu w całej swojej ponad 100-letniej historii. Doszło do bezprawnej, brutalnej, siłowej próby przejęcia kontroli nad PAP…

W nocy 19 grudnia 2023 r. Bartłomiej Sienkiewicz, podpułkownik służb specjalnych i były koordynator tych służb w Polsce, obecnie Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, wbrew polskiemu prawu odwołał mnie z funkcji Prezesa Zarządu.

Następnego dnia, przed południem, w siedzibie spółki pojawił się nowy, powołany wbrew prawu zarząd, który podczas mojej chwilowej nieobecności zajął moje biuro, zmuszając dział IT do odcięcia mi elektronicznego dostępu do firmy.

Wróciłem więc w asyście mojego prawnika, mecenasa Tobiasza Szychowskiego oraz prof. Piotra Glińskiego, byłego ministra kultury i dziedzictwa narodowego, obecnie posła na Sejm RP. Poprosiłem go o wsparcie jako człowieka, który przez ostatnie osiem lat nadzorował PAP ze strony Skarbu Państwa.

Na miejscu nowi „zarządcy” PAP okazali się dość agresywni, pojawiły się kamery telewizyjne, pojawili się kolejni posłowie, doszło do przepychanek. Zrobiło się niebezpiecznie, więc wezwałem policję. Dopiero wtedy odzyskałem pełny dostęp elektroniczny do Agencji i do mojego biura.

Ludzie Sienkiewicza opuścili biuro zarządu PAP po interwencji policji i złożeniu przez mecenasa Szychowskiego zawiadomienia do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Ludzie ci spędzili jednak całą noc w budynku agencji, twierdząc, że muszą pracować.

Następnego dnia w Centrum Prasowym PAP zorganizowałem spotkanie z dziennikarzami i pracownikami agencji. Oświadczyłem, że zgodnie z prawem tylko Rada Mediów Narodowych może odwołać mnie z funkcji prezesa, a jeśli podejmie taką decyzję, natychmiast ustąpię. Wezwałem wszystkich do zachowania spokoju, a ludzi pułkownika Sienkiewicza do normalnych rozmów i nieużywania przemocy.

Niestety, 24 godziny później, o godz. 3 w nocy, ludzie Sienkiewicza w asyście kilkunastu wynajętych, silnych, uzbrojonych ochroniarzy wtargnęli do siedziby PAP. Zaczęli zajmować budynek PAP piętro po piętrze. Ale w tym samym czasie zaczęli stawiać im opór obecni tam dziennikarze i posłowie opozycji. Wezwano policję. Agresorzy wycofali się pod naciskiem mediów i opozycji.

 Obecnie budynek PAP jest otwarty i wolny od nielegalnych ochroniarzy, ale spółką próbuje zarządzać nowy, nielegalny zarząd. Dziennikarze i pracownicy innych działów firmy są nielegalnie zwalniani. Ludzie są sterroryzowani, przerażeni, nie są w stanie wytrzymać ogromnej presji psychicznej. Nieoficjalnie ogłaszane są nowe akty przemocy…

Dlatego wzywam wszystkie media i organizacje dziennikarskie do solidarności zawodowej i wystąpienia w obronie wolności słowa i poszanowania prawa.

Jestem zawodowym dziennikarzem od ponad 30 lat. Od 6 lat kieruję Polską Agencją Prasową. Wielokrotnie politycy zarówno koalicji, jak i opozycji próbowali wywierać na mnie presję, zwolnić mnie z pracy. Ale nikt nigdy nie przekroczył prawa.

PAP jest niezależną agencją, która dostarcza ok. 90 proc. codziennych informacji we wszystkich mediach działających w Polsce. Podkreślam: we wszystkich mediach – niezależnie od proweniencji politycznej czy kapitałowej.

W tym roku nasze przychody wyniosą ok. 100 mln zł, z czego 20 proc. to dotacje państwowe. Naszymi klientami są wszystkie media głównego nurtu w Polsce oraz największe koncerny i agencje medialne na świecie, m.in. Warner Bros. Discovery, Bloomberg, Ringier Axel Springer.  PAP jest członkiem międzynarodowych organizacji branżowych, tj. European Alliance Of News Agencies oraz MINDS.

W razie jakichkolwiek pytań proszę o kontakt: [email protected]

 

Wojciech Surmacz

Prezes Zarządu

Polska Agencja Prasowa

 

 

 

 

 

Bp Zbigniew Zieliński Fot. Wikipedia/ domena publiczna/ Artur Andrzej

Z nowym biskupem Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej ZBIGNIWEM ZIELIŃSKIM rozmawia KRZYSZTOF SAPAŁA

„Uczę się jej…” – z nowym biskupem Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej ZBIGNIWEM ZIELIŃSKIM rozmawia KRZYSZTOF SAPAŁA

 

 – Jak ksiądz biskup zareagował na przeniesienie do Koszalina, Diecezji Koszalińsko – Kołobrzeskiej?

– To zaczęło się jeszcze w ubiegłym roku. Wówczas to w marcu Ojciec Święty przeniósł mnie na urząd biskupa koadiutora, czyli biskupa pomocniczego tejże diecezji z prawem następstwa. Natomiast w lutym bieżącego roku, kiedy to papież Franciszek przyjął rezygnację z urzędu biskupa Edwarda Dajczaka, to w myśl Prawa Kanonicznego objąłem urząd biskupa diecezjalnego.

– A jak ksiądz biskup zareagował na to przeniesienie, na decyzję Ojca Świętego?

– Byłem zupełnie zaskoczony i chociaż posiadałem wiedzę, że biskup Dajczak jest chory, to nie myślałem o Koszalinie, Kołobrzegu, ale jak otrzymałem informację od Arcybiskupa Salvatore Pennacchio – ówczesnego nuncjusza apostolskiego w Polsce, bo Arcybiskup Pennacchio zakończył swój urząd w Polsce w marcu bieżącego roku i obecnie jest wakat a dokładniej funkcję tę pełni czasowo ksiądz prałat Pavol Talapka – to ucieszyłem się, bo znam doskonale biskupa Edwarda Dajczaka i wiedziałem doskonale, że przejmę diecezję wzorowo prowadzoną.

– A teraz pozwoli ksiądz biskup, że w swym pytaniu nawiąże do momentu, kiedy to ksiądz został przez papieża Franciszka mianowany biskupem pomocniczym Archidiecezji Gdańskiej. Święcenia biskupie otrzymał ksiądz 24 października 2015 roku w bazylice archidiecezjalnej Trójcy Świętej w Gdańsku – Oliwie. Święceń udzielił księdzu biskupowi arcybiskup metropolita gdański Sławoj Leszek Głódź, któremu asystował ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce Arcybiskup Celestino Migliore oraz arcybiskup senior Tadeusz Gocłowski. Wówczas ksiądz biskup przyjął motto „Ut unum sint”, czyli „Aby byli jedno”. Skąd pomysł, na takie przesłanie?

– To bardzo proste. Chodziło i chodzi mi o budowanie kościelnej jedności, której prekursorem w pewnym sensie był ksiądz biskup diecezjalny Diecezji Koszalińsko – Kołobrzeskiej Czesław Domin, który ten urząd sprawował w latach 1992 – 1996 a Jego zawołanie biskupie brzmiało „Quis ut Deus” czyli „Któż jak Bóg”. Paradoksalnie po wielu latach po księdzu biskupie tej diecezji trafiłem tu.

– Wiem też, że ksiądz biskup interesuje się zabytkami, oczywiście a zarazem przede wszystkim tymi sakralnymi.

– Jak pan redaktor doskonale wie, bo przecież znamy się jeszcze z czasów mojej posługi duszpasterskiej w Gdańsku, to pochodzę właśnie z tego z miasta, gdzie zabytków sakralnych jest mnóstwo i to takich, których nie można nigdzie na świecie spotkać nawet jako podobnych w swej bryle, wyglądzie i wystroju wewnętrznym. Weźmy pod uwagę ambony, które były wykorzystywane przede wszystkim dlatego, żeby wierni zebrani na mszy świętej mogli usłyszeć kapłana, bo przecież kiedyś elektroniki, mikrofonów nie było a każdy chciał usłyszeć co ma do przekazania ksiądz. Stąd też, szczególnie te gotyckie świątynie miały i mają bardzo dobrą akustykę; zresztą tamci duszpasterze mieli też specjalnie wyćwiczony a zarazem donośny głos. A same ambony, których dzięki Bogu – mimo ich niewykorzystania – to też zabytki a często dzieła sztuki. Dziś, nawet po zmianach, które wprowadził papież Benedykt XVI, że Msze święte można odprawiać jak przez Soborem Watykańskim II, mało który duchowny wejdzie na ambonę, chociaż ma do tego prawo, bo tak jak wszystko się zmieniło, to i wierni mogą sobie pomyśleć, że ksiądz przemawiając z ambony ma się za kogoś ważniejszego, ale to tylko tak na marginesie.

– Ale Diecezja Koszalińsko – Kołobrzeska też jest bogata w wiele zabytków sakralnych.

– Tak, oczywiście. To spuścizna po innych gospodarzach tym ziem, terenów. Ciekawostką jest to, że większość świątyń była protestancka do 1945 roku i ich wystrój, szczególnie tych na wsiach do dziś nie uległ zmianie, ale to konsekwencje, że w protestantyzmie głoszenie Słowa Bożego, prowadzenie nabożeństwa miało i nadal ma inny charakter niż w Kościele rzymsko – katolickim. Przykładem kościoła zabytkowego, który na początku był świątynią katolicką jest kościół w Łącku koło Postomina w naszej diecezji. To budowla gotycka z XIII wieku, przebudowana w roku 1607. Zresztą takich i podobnych świątyń w naszej diecezji jest dużo a są także takie miejsca, gdzie wybudowane świątynie w stylu neogotyckim powstały na fundamentach kościołów gotyckich lub nawet romańskich.

– A jak ksiądz biskup odbiera Diecezję Koszalińsko – Kołobrzeską?

– Uczę się jej, bo ona różni się od Archidiecezji Gdańskiej tym, że ma wiele parafii jednoosobowych z filiami, a Archidiecezja Gdańska ma w większości parafie miejskie. Tu jest mnóstwo parafii, które wymagają wsparcia finansowego, bo jest na przykład 1000 lub 2000 wiernych i kilka kościołów. Dlatego konieczne jest wsparcie diecezji, bezcenna jest też pomoc otrzymywana z różnych programów na przykład na renowację zabytków czy na termomodernizację obiektów.

– Ale poza pomocą finansową dla małych parafii, to na pewno diecezja zajmuje się także inną pomocą, działalnością, tak?

– Oczywiście. To przede wszystkim ośrodki duszpasterskie edukacyjno-formacyjne i w ten sposób wspiera wspomniane mniejsze parafie. Chlubą diecezji jest Caritas Diecezjalna, która współpracuje z Caritas Polska a to między innymi Domy Samotnych Matek, Okna Życia, jadłodajnie. To także Parafialne Zespoły Caritas oraz Szkolne Koła Caritas.

– Rozumiem, bo zresztą od lat w całej Polsce samo określenie Caritas kojarzy się z wszelaką pomocą, którą niesie, oferuje potrzebującym Kościół katolicki, ale na pewno diecezja ma też jakieś problemy, z którymi musi sobie poradzić.

– Tak, ogromny problem to pomoc osobom starszym i samotnym a samotność jest różnoraka. Wielkomiejska samotność w dzisiejszych czasach jest bardziej dokuczliwa, bo nawet jak ktoś jest starszy, ale ma rodzinę, to i tak jest samotny, bo przecież dziś najważniejsze elementy ludzkiego życia, dodam, że niestety, to praca, korporacje, wyjazdy za granicę.

– A jak wygląda pomoc takim osobom, którą oferuje diecezja?

– Zacznę od tego, że najmniej potrzebna jest pomoc to pomoc finansowa, bo sytuacja materialna ludzi starszych, samotnych była lub zmieniła się na lepsze. Najbardziej jak już wspomniałem dokucza ludziom samotność i to ta różnoraka. Dlatego też organizujemy świetlice dziennego pobytu, domy seniorów, ale także pomoc medyczną w szerokim tego słowa znaczeniu.

– Dziękuje za rozmowę i życzę powodzenia w szerokim tego słowa znaczeniu w prowadzeniu diecezji. Szczęść Boże!

– Ja również dziękuję i z Panem Bogiem.

 

 

Fot. Robert Woźniak

Rozmowa z PIOTREM LISIEWICZEM: Nie udaję kogoś, kto nie ma zdania

Z Piotrem Lisiewiczem, zastępcą redaktora naczelnego Gazety Polskiej, uhonorowanym tegorocznym Laurem Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, rozmawia Łukasz Kaźmierczak.

 

Wręczenie Lauru WO SDP z-cy red. nacz. Gazety Polskiej Piotrowi Lisiewiczowi: Barbara Miczko-Malcher – wiceprezes Zarządu WO SDP (od lewej), PIOTR LISIEWICZ, Jan Martiniego, członek Zarządu WO SDP (obok laureata), Jolanta Hajdasz – wiceprezes SDP i szefowa WO SDP

Uważasz się bardziej za dziennikarza czy happenera?

To się u mnie od początku jedno z drugim w jakiś sposób łączyło. Było to nietypowe dla czasów, w których zaczynałem pisać. Ale już w dziennikarstwie przedwojennym łączenie pisania z działalnością satyryczną czy społeczną było dość częste. Ja od lat 90. byłem dość krytyczny wobec różnych norm obowiązujących w dziennikarstwie, w tym tzw. etyki dziennikarskiej. Po latach okazało się, że niektóre z nich były mądre, a inne głupie.

A Ty zasadniczo je kontestowałeś?

I myślę, że miałem rację. Widać to było w różnych kryzysowych momentach, chyba najbardziej po Smoleńsku, który był największą kompromitacją w historii polskiego dziennikarstwa. Okazało się, że nasz, jak nazywa się to na uniwersytetach, system prasowy, nie spełnia misji wobec Polski i współobywateli. I to, mimo że mamy wielu dobrych dziennikarzy od sportu, od muzyki, od wędkarstwa, od ekonomii, od polityki. Tyle, że z reguł obowiązujących w tym systemie nie wynikało wypełnienie najważniejszego obowiązku polskiego dziennikarstwa, czyli przeprowadzenie przez wszystkie najważniejsze media dociekliwego śledztwa w sprawie śmierci Prezydenta RP. Między innymi trzy największe telewizje zdezerterowały. A nawet atakowały nielicznych kolegów, którzy to śledztwo podjęli. I to pokazało, że istnienie jakiejś szczególnej etyki dziennikarskiej nie ma sensu. Że zamiast niej powinniśmy w naszym zawodzie odwoływać się do wartości nadrzędnych, takich jak prawda, patriotyzm, niepodległość.

Jak było z tym mówieniem prawdy?

W latach 90. czy wczesnych dwutysięcznych istniała w polskim dziennikarstwie irytująca maniera: należało mieć poglądy „normalne”, takie jak wszyscy, jak Monika Olejnik czy Tomasz Lis. Oni mieli przemawiać w imię zdrowego rozsądku, a polemizowanie z tym miało skutkować trafianiem na margines. To zabijało wolność słowa, tak jak do dziś polską naukę zabija fakt, że jeśli chcesz zrobić karierę, nie możesz podważać twierdzeń naukowych ważnych profesorów. U mnie było odwrotnie, jak w dziennikarstwie przedwojennym: jako publicysta i felietonista nie udawałem, że nie mam poglądów. Odwrotnie, byłem z nich dumny i głosiłem je z otwartą przyłbicą.

U Ciebie dziennikarstwo zaczęło się już w liceum. I od razu zostałeś redaktorem naczelnym.

(Śmiech) Gazetka „Naszość – tylko dla nienormalnych” była faktycznie zjawiskiem pokoleniowym. Pisaliśmy tam rzeczy, których nigdzie indziej w Poznaniu nie dałoby się napisać, przynajmniej bez autocenzury lub jej narzucania przez kierownictwo redakcji. Także bez cenzury, gdy chodzi o poczucie humoru a nawet słownictwo (śmiech). No i okazało się, że to nie była najgorszy rodzaj dziennikarskiej inicjacji, skoro pisali na łamach „Naszości” liczni przyszli dziennikarze: Wojciech Wybranowski, Piotr Chołdrych, czy niejaki Łukasz Kaźmierczak. Ale także tacy, którzy potem od naszego świata oddali się o lata świetlne, jak obecny wiceprezydent Poznania Mariusz Wiśniewski, czy choćby Wojciech Bąkowski, laureat Paszportu „Polityki”. Mówiąc dzisiejszym językiem, mieliśmy wyjątkową zdolność oddziaływania na ludzi nie z naszej bańki.

W szczytowym momencie po Poznaniu krążyło kilka tysięcy egzemplarzy Naszości plus niezliczona ilość kserówek.

No tak, a ja oprócz naczelnego byłem także kolporterem – chodziłem po poznańskim Starym Rynku z gazetkami i zaczepiałem ludzi. Doszedłem do takiej wprawy, że co trzecia osoba ode mnie tę gazetkę kupowała.

Laur WO SDP dla Piotra Lisiewicza

Już wtedy wiedziałeś, że chcesz być dziennikarzem?

To zabrzmi zabawnie, ale nauczyłem się pisania na krytykowaniu dyrektorki mojego liceum. Później, po pierwszym roku studiów poszedłem na praktykę do Głosu Wielkopolskiego, do działu miejskiego. Jego szef, Kazimier Brzezicki wysyłał mnie w różne miejsca po to, żebym np. opisał scenki rodzajowe z targowiska na Rynku Jeżyckim w Poznaniu, albo pojechał do miejscowości Nekla, poszedł do sekretarza gminy i wypytał o miejscowe problemy. I to mi się później bardzo przydało, ponieważ nauczyłem się najprostszych rzeczy, szybszego pisania, konstruowania informacji itd. Wspominam tamten czas dobrze. Dostałem propozycję zostania w Głosie Wielkopolskim, ale wiedziałem, że to nie jest gazeta, w której chciałbym pisać z racji jej profilu politycznego. Tam pisała np. Janina Paradowska i inni ludzie, z którymi ja się kompletnie nie zgadzałem. To był czas już po obaleniu rządu Jana Olszewskiego.

To nie miałeś wielkiego wyboru…

Śledziłem uważnie gazety, które broniły wówczas premiera Olszewskiego. Ja w ogóle bardzo wcześnie, już liceum, zacząłem czytać Tygodnik Solidarność, którego redaktorem naczelnym był Jarosław Kaczyński. Tam pisali Piotr Wierzbicki, Elżbieta Isakiewicz, Krzysztof Czabański czy Jacek Maziarski. I teksty z Tysola wpływały na mnie w jakiś sposób formacyjny. Bliska mi była odmiana prawicy niepodległościowej, nie żadnej korwinowskiej czy narodowej. I kiedy powstała w 1993 roku Gazeta Polska, byłem pierwszym praktykantem w historii gazety, wtedy jeszcze miesięcznika.

Tam nie jeździłeś już do Nekli…

Za to wykonywałem takie zadania, jak kupowanie telewizora z redaktorem naczelnym Piotrem Wierzbickim, a potem jego dźwiganie. A zadebiutowałem w Gazecie Polskiej… wierszem. Napisałem i wysłałem do nich trzy teksty, które były za długie żeby je wydrukować. Ale przy okazji, jako ciekawostkę, wysłałem też swój wiersz z gazetki Naszości o maturze: Matura – bzdura, bzdura – matura. I to na długo przed powstaniem kanału Matura to bzdura.

O, to powinieneś zażądać praw autorskich.  

Pewnie tak (śmiech). Ale wiersz się spodobał i pozwolił na debiut na łamach Gazety Polskiej. Potem przez trzy lata byłem ich współpracownikiem, jeździłem na kolegia do Warszawy. Od 1996 roku rozpocząłem normalną, etatową pracę. I pozostaję wierny barwom Gazety Polskiej od trzydziestu lat.  Przeszedłem drogę od praktykanta do zastępcy redaktora naczelnego.

Nigdy nie chciałeś przenieść się na stałe do Warszawy?

Nigdy. Redaktor naczelny Piotr Wierzbicki próbował mnie co prawda przenieść do Warszawy, ale odpowiedziałem, że jako zagorzały kibic Lecha Poznań, nie mogę tego zrobić.

Z-ca red. nacz. Gazety Polskiej Piotr Lisiewicz uhonorowany Laurem WO SDP

 

To jest jakiś argument.

I poskutkował. Choć to pewnie mogło się wydawać trochę dziwne. Mam 21 lat, na jakiejś imprezie redakcyjnej poznaję Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza i dostaję propozycję: przyjedź do Warszawy, zostań tutaj. Ja jednak miałem poczucie, że powinienem być raczej tam, na dole, tam skąd się wywodzę i że to jest moje powołanie.

Poznań dawał Ci inne spojrzenie?  

Tak i to zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym. Krytyka tego poznańskiego salonu, tego „Kulczykowa”, tych przeróżnych układów i sitw – to jedno. Z drugiej strony zawsze starałem się być po stronie tych środowisk z dołów, do nich mnie ciągnęło – świat kibiców, ale w jakimś stopniu także anarchistów.

Czytałem przeróżne przedwojenne gazety poznańskie. Ukazywała się np. taka bardzo ciekawa gazeta, robiona przez młodych ludzi Życie Literackie – nie mylić z warszawskim  tytułem –  i tam przeróżni buntownicy występowali. Pamiętam jak opisywałem postać Romualda Gantkowskiego, który przed wojną „wkręcił” włodarzy miasta, że do Poznania przyjeżdża delegacja Beludżystanu. I ona faktycznie została przyjęta i przez władze miasta i przez władze uniwersytecie. Po czym okazało się, że to byli przebrani, pomalowani studenci. I ta tradycja innego Poznania do mnie przemawiała.

Często odwołujesz się właśnie do okresu przedwojennego, piszesz o nim. Za późno urodzony?

Wzięło się to z tego, że ja nie akceptowałem rzeczywistości i kondycji duchowej III RP i szukałem źródeł inspiracji z innych czasów. Dla mnie takim najważniejszym pismem z przeszłości, które wpływało na moje myślenie, były londyńskie Wiadomości, dzisiaj rzadko przypominane. Przed wojną były Wiadomości Literackie Mieczysława Grydzewskiego, a później powstały emigracyjne Wiadomości. W latach czterdziestych, pięćdziesiątych były one, w moim przekonaniu, najważniejszym polskim pismem. Tam się skupiali przedwojenni autorzy, tam była wymiana poglądów i nazwiska z tak różnych światów jak Witold Gombrowicz i Jędrzej Giertych; jakby to dziś nie brzmiało zaskakująco, ale tak było. I tam się skupiała wolna myśl, wolna twórczość. To byli ludzie przed wojną z pierwszej ligi – Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński, właśnie Mieczysław Grydzewski, Marian Hemar, Józef Mackiewicz, czyli zarówno twórczość najbardziej ambitna, jak i ta satyryczna, przeróżna. I to się ciągnęło przez dziesiątki lat, wydawano książki, gazety, które były z wolnego ducha. A do Polski docierało to tylko częściowo przez Radio Wolna Europa.

Od lat próbujesz przypominać ten dorobek…  

Zacząłem się w ten świat wgłębiać w miesięczniku Nowe Państwo. Od roku 2006, przez 17 lat opisuję, miesiąc w miesiąc, postacie, które miały być, bądź całkiem zapomniane, bądź mocno okrojone z dorobku. A jeśli ktoś był przywracany, to taka postać, której się już nijak nie dało pominąć, jak np. Gustaw Herling- Grudziński, ewentualnie z oporami taki Józef Mackiewicz. Natomiast ja przywracałem zarówno tych najwybitniejszych, jak i tych od lżejszej muzy jak np. satyryków.

To najważniejsza część Twojej aktywności dziennikarskiej czy jednak bieżąca publicystyka?      

Jedno i drugie jest ważne. Ale to na pewno jedna z najważniejszych dla mnie rzeczy. To jest przywracanie czegoś, co jest wyrwane. Mamy niestety dziurę, która zmienia mentalność polskich elit i mentalność Polaków w ogóle.

Tutaj chciałbym wspomnieć postać Michała Chmielowca, którego teoriami dziennikarstwa się kierowałem. Ongiś następca Mieczysława Grydzewskiego w londyńskich Wiadomościach pisał np. że w pokoleniu wojennym było za dużo heroizmu, a za mało przezorności, a w pokoleniu powojennym za dużo przezorności, a za mało heroizmu.

Świetna synteza…

On był mistrzem takich syntez. Ale pisał też o bliskim mi modelu dziennikarstwa. Jego zdaniem dziennikarz nie może tkwić tylko w swoim środowisku, tylko musi mieć inne dziedziny zainteresowania, czasami bardzo zaskakujące. Czyli interesuj się np. światem kibicowskim, sportem, muzyczną kontestacją, bo wtedy, znając życie, będziesz ciekawszym autorem. Mówił też: pisz o swoich słabostkach, dziwactwach, nie ukrywaj ich, będziesz prawdziwszy. W III RP bardzo rzadko tak myślano, dominowało pozerstwo.

 Teraz natomiast odkrywasz równie zapomniane postacie z ostatniego trzydziestolecia, po 1989 roku.

Masz zapewne na myśli program Wywiad z Chuliganem, który prowadzę cyklicznie na antenie Radia Poznań, w koprodukcji z Telewizję Republika. Faktycznie, to jest troszkę kontynuacja pisania sylwetek postaci przedwojennych, czyli szukania we współczesności postaci, które bardzo często znajdują się na marginesie III RP, są niedoceniane, przemilczane, bo są z innej epoki.

Ty też byłeś przez wiele lat gumkowany, a teraz proszę, otrzymałeś prestiżowe wyróżnienie – Laur Wielkopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich… 

Jestem przyzwyczajony do tego, że dostaję kary, a nie nagrody. Kiedy zrobiło się trochę mniej kar, to już był postęp. A już nagroda to dowód niepoczytalności kapituły (śmiech). Mówiąc odrobinę poważniej, jestem wdzięczny Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, jako organizacji, która przechodziła różne koleje losu i która w tej chwili zrzesza dziennikarzy rozumiejących podobnie jak ja to, co jest prawdziwym dziennikarstwem, co jest polską racją stanu i co jest wolnością słowa. I od takiej organizacji chętnie przyjmuję wyróżnienie.

Rozmawiał Łukasz Kaźmierczak


 

LAUR WIELKOPOLSKIEGO OODZIAŁU

STOWARZYSZENIA DZIENNIKARZY POLSKICH 2023

 DLA

 Red. Piotra Lisiewicza

 

laudacja wygłoszona przez red. Jana Martiniego, członka Zarządu WO SDP

Jan Martini – członek Zarządu WO SDP

Było wielu dziennikarzy, którzy zaczynali swoją karierę jako patriotyczni, prawicowo – konserwatywni antykomuniści, jednak później doszli do wniosku, że przyszłość należy do „postępu” i przeszli na stronę, która wydawała się zwyciężająca. Za pomocą takiego mechanizmu „niewidzialna ręka rynku” wymusza giętkość kręgosłupów dziennikarzy, bo wbrew powszechnej opinii, dziennikarstwo nie zawsze jest wolnym zawodem.

Na szczęście w tym zawodzie bywają też wolni dziennikarze i takim jest Piotr Lisiewicz.

Dlatego możemy być pewni, że w jego wypadku ekwilibrystyka ideowa jest niemożliwa, że nie porzuci on swoich przekonań i nie zobaczymy jego tekstów w Onecie.
Lisiewicz świadomie wybrał taką drogę zamykając sobie wstęp „na salony” i wiedząc, że nie dostanie nigdy żadnego Paszportu Polityki, czy nagrody Nike.
W ciągu niemal 30 lat  pracy zawodowej nigdy nie zmienił swojej „linii programowej”, a w jego tekstach nie sposób znaleźć nawet cienia asekuracji na wypadek zmian kierunku „wiatru historii”.

Poczucie humoru nie jest powszechnie uważane za typową cechę Poznaniaków, ale wybitne poczucie humoru Piotra pozwoliło mu tworzyć zabawne polityczne happeningi Akcji Alternatywnej „Naszość” kwestionujące narrację Gazety Wyborczej, a było to w czasach, gdy panowanie tej gazety nad mózgami Polaków wydawało się utrwalone na generacje.

Lisiewicz chyba intuicyjnie poznał się na naturze transformacji ustrojowej znacznie wcześniej niż większość z nas.

Piotr ma rzesze znajomych, a wynika to z imponującej łatwości nawiązywania kontaktów międzyludzkich i umiejętność rozmowy zarówno z intelektualistami, jak i kibicami piłkarskimi czy alternatywnymi raperami. Chyba z dziennikarskiej ciekawości redaktor rozmawia też czasem z obywatelami konsumującymi piwo w miejskich plenerach Jeżyc.

Lisiewicz, niezależnie czy pisze satyry polityczne, czy poważne i kompetentne analizy, zawsze starannie sprawdza źródła – dzięki tej rzetelności publicystycznej, nie znajdziemy w jego tekstach nieścisłości czy przekłamań.

Mniej znane (a godne polecenia) są jego publikacje na łamach miesięcznika Nowe Państwo, gdzie daje się poznać jako znawca przedwojennej polskiej literatury.
Redaktor Lisiewicz jest osobą dobrze zorganizowaną i bardzo pracowitą – potrafi pogodzić liczne obowiązki i starannie się z nich wywiązywać.

Dobrze, że są tacy dziennikarze.


Rozmowa z Grażyną Wolską-Walczak uhonorowaną Laurem WO SDP:

TUTAJ

Relacja z uroczystości wręczenia nagród WO SDP:

TUTAJ

 

 

 

Wiesłąw Bienienda i Maria Dłużewska Fot. old.sdp.pl

Rozmowa m.in. o filmie „Polacy” z MARIĄ DŁUŻEWSKĄ: Historia łapie nas za głowy

Z MARIĄ DŁUŻEWSKĄ, polską reżyser filmową – scenarzystką, aktorką, dziennikarka, działaczką opozycji antykomunistycznej – autorką m.in. filmów zrealizowanych po tragedii w Smoleńsku, takich jak.: „Mgła”, „Pogarda”, „Córka” „Testament „Polacy” oraz „Dama”, 11 kwietnia 2022 roku rozmawiał Hubert Bekrycht

HB: Usłyszeliśmy o ustaleniach zespołu Antoniego Macierewicza (11 kwietnia), wcześniej Jarosław Kaczyński wieczorem w 12. rocznicę tragedii mówił, że „(…) wielu z nas miało wielkie wątpliwości (…) wiedziało, że ta cała opowieść, którą słyszeliśmy oficjalnie z prawdą nie ma nic wspólnego (…)”. Jak Pani opowieści zmieniły się przez 12 lat?

Maria Dłużewska: Nic nie zmieniło. To co zawarłam w filmach, które zaczęłam robić o Smoleńsku od jesieni 2010 roku, począwszy „Mgły” jest takie samo, jak to wówczas widziałam. Od początku rozmawiałam ludźmi związanymi z tą katastrofą. Ja po prostu swoich rozmówców słuchałam! Nie miałam powodu, aby im nie wierzyć.

I „Mgła” (2011 r. z Joanną Lichocką) o współpracownikach prezydenta Lecha Kaczyńskiego (m.in. z udziałem późniejszego prezydenta Andrzeja Dudy i wicepremiera Jacka Sasina) i „Pogarda” (2011 r. z J. Lichocką) o rodzinach ofiar (m.in. Ewa Błasik – żona generała Andrzeja Błasika) i „Testament” (2013 r.) o dzieciach ofiar i późniejsze filmy to było wówczas moje życie.

Potem były filmy „Dama” o Marii Kaczyńskiej i „Polacy” o ludziach, którzy próbowali wyjaśnić przyczyny katastrofy rządowego samolotu w Smoleńsku.

Dlaczego „Polaków” – filmu, który dostał  Nagrodę Wolności Słowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 2014, nie ma w telewizji? Były projekcje publiczne, była płyta dołączana nawet do gazet, ale wciąż trudno film „Polacy” zobaczyć w telewizji?

Film jest własnością telewizji publicznej.

Dlaczego TVP nie pokazuje Pani filmu „Polacy”?

Nie wiem. Inne filmy były emitowane po 2015 roku, raz, czy dwa razy, a w tej chwili często emituje się „Damę” o Marii Kaczyńskiej, natomiast „Polacy” (2013) leżą gdzieś na półce. Może dlatego, że w tym filmie wypowiadają się wybitni specjaliści, tacy jak wymienieni 11 kwietnia 2022 roku, w trakcie prezentacji raportu Antoniego Macierewicza. Oczywiście, historia biegnie za nami, przed nami, łapie nas za głowy i wszystko się zmienia. I tu nagle zostali wymienieni z wielką atencją niektórzy bohaterowie filmu „Polacy”. Oddano szacunek tym, którym poświęciłam tę opowieść m.in. Wiesławowi Biniendzie, Kazimierzowi Nowaczykowi i Grzegorzowi Szuladzińskiemu (jeden z ekspertów wyjaśniających okoliczności tragedii World Trade Center 11 września 2001 roku) badających przyczyny katastrofy (w filmie wystąpił też Wacław Berczyński). Bez nich nie byłoby tego filmu. Część z nich była ośmieszana, za to, że badali tę sprawę, za to, że robili to w ramach niezależnych badań poza granicami kraju. To są znakomici specjaliści w swoich dziedzinach. „Polacy” to film produkowany przez Roberta Kaczmarka, wybitnego reżysera, dziś szefa FINA (Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny) i ten obraz oraz „Damę” producent przekazał TVP i telewizja publiczna ma do nich prawa.

Ale o ile „Dama” jest produkcją pokazywaną dosyć często, to „Polaków” nie widzimy.

Ja tego nie rozumiem, nie chcę rozumieć.

A rozmawiała Pani z kimś, dlaczego tak jest?

Nie. Próbuję to sobie tłumaczyć na różne sposoby. W stanie wojennym, na jakieś jednostce chyba wojskowej wisiał taki transparent: „Nie fałszuj w koncercie naszego kolektywu”. (śmiech). Być może tu chodzi o kolektyw właśnie… (śmiech). Być może jest jakiś nieformalny zakaz mówienia o specjalistach badających Smoleńsk 10/4/10? O ile w poprzednich moich produkcjach są i muszą być emocje; opowiadają o tym rodziny, przyjaciele, współpracownicy. W przypadku „Polaków” mamy do czynienia z  wysokiej klasy specjalistami, Polakami, którzy od lat mieszkając za granicą postanowili pomóc swojemu Krajowi – rodakom zrozumieć, co się stało 12 lat temu.

Płakać mi się chcę, bo ja kocham swoich bohaterów. I chciałabym aby widz poznał ich sposób ich myślenia, system wartości, mógł towarzyszyć w ich życiu. Próbowałam po prostu pokazać pięknych Polaków.

Kto „fałszował w kolektywie” wśród ludzi próbujących, w imieniu wówczas rządzących w Polsce, wyjaśnić to, co stało się w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku?

Są przecież niejasne wątki. Na przykład rozdzielenie wizyt. Dlaczego? To, że część ludzi uwierzyła w przekopanie wrakowiska metr w głąb ziemi, to niesłychane. Do Grzegorza Szuladzińskiego do Sydney przyjechał z Melbourne motocyklistów, który niedługo po tragedii brał udział na rajdzie katyńskim. Oni byli na miejscu, nie musieli kopać metr w głąb, aby znajdować różne przedmioty, części samolotu… Przywiózł Szuladzińskiego.

Smoleńsk 10 kwietnia 2010 roku pokazuje tę część narodu, która rozumie, co dla naszej kondycji znaczy likwidację elit, ale odsłania też część wynarodowioną, z kompleksami. Tchórzliwą, bo – ich zdaniem – „lepiej o tym nic nie mówić”, lepiej tkwić w niezbyt dobrze pachnącym ciepełku. Niestety, takich ludzi jest dużo.

Specjaliści i naukowcy, który pomagali wyjaśnić, co było przyczyną smoleńskiej tragedii mieli, delikatnie mówiąc, nieprzyjemności.

Nie chcę już przypominać tej nagonki, której. Na pewno jeden stracił pracę, a Wiesławowi Biniendzie zapewniono ochronę na uniwersytecie Pozakładano kamery, których tam nigdy nie było.

Ma Pani przekonanie, że przyczyniła się Pani do przekonywania nieprzekonanych?

Nie wiem. Po prostu trzeba mówić prawdę tak, aby do każdego dotarła a „Polacy” to dobry film. Przede wszystkim ze względu na bohaterów, którzy jak żołnierze Hallera, kiedy Ojczyzna w była potrzebie, przyjechali ze wszystkich stron, tak jak bohaterowie mojego filmu. Przyjechali służyć swoją wiedzą. Ja jestem, jak to mówią, z tej samej bajki; umiem robić filmy, no to je robię. Krytyka a czasem skrajny ostracyzm środowiska nic mnie nie obchodzi.

Czy robiąc filmy o tragedii smoleńskiej przypuszczała Pani, że odpowiedzialni za nią ludzie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, bo – zdaniem wielu ludzi – na to się teraz zanosi?

Chyba tak, takie sprawy prędzej czy później wychodzą na jaw. Mam cały czas w głowie obrazy i dźwięki z tamtych dni; na przykład, kiedy ówczesny marszałek sejmu, który po Smoleńsku przez jakiś czas pełnił obowiązki prezydenta RP, czyli Bronisław Komorowski mówił przed 10 kwietnia 2010 roku, że „nie ma co przejmować się tym Lechem Kaczyńskim, bo przecież będą wybory, a może gdzieś poleci…”  Tak powiedział Komorowski.

Na litość Pana Boga, przecież to…

„Pogarda” kończy się wypowiedzią urzędnika z Kancelarii Prezydenta RP Pawła Zołoteńkiego, który mówił blisko dekadę temu: „Myślę, że może być jeszcze gorzej, może się zdarzyć coś dużo gorszego…” Miał rację.  Właśnie na to patrzymy na Ukrainie.

… i zło się rozlało.

Tak, to jest ten moment, który przewidział Zołoteńki.

Czuje Pani satysfakcję ze zrobienia tych filmów o tragedii smoleńskiej?

Nie, nie. Jestem bardzo smutna, bo teraz będzie znowu takie wzmożenie, teraz pewnie te filmy będą emitowane.

Obawiam się, że jak moich bohaterów wrzucą do „szuflady” z napisami: „zamach, morderstwo” to ich postawa i dorobek a co za tym idzie wymowa mojego filmu, zmarnują się. Oby nie.

Mirella Bagdzińska-Mierzejewska Fot.: FB MBM

Hubert Bekrycht rozmawiał z MIERELLĄ BAGDZIŃSKĄ-MIERZEJEWSKĄ: Przewodnik z miłości do… Rzymu

Kartkując przewodniki po różnych miejscach na świecie na pewno zwróciliście uwagę na ich podobny układ – jest trochę o konkretnym miejscu, nieco historii i praktyczne wskazówki – na przykład: co zrobić, aby nie zjedli nas tubylcy. To bardzo przydatny schemat, szczególnie ta przywołana uwaga.

Czy jednak, czytając lub przeglądając przewodniki macie przekonanie, że miejsce, w którym jesteście zostało opisane dobrze? Są przewodniki, które to gwarantują. Prawie… Są też bedekery oferujące na przykład bardzo dokładne mapy, plany; są i takie, które mają, delikatnie mówiąc, krótki termin ważności, bo przecież świat się zmienia.

Książka, którą staram się opisać to właściwie nie przewodnik – to deklaracja zaangażowania w naszą wycieczkę po Rzymie, prowincji rzymskiej i oczywiście Watykanie. To – jak piszą o tym przewodniku – wyznanie miłości autorki do Rzymu. Wyznanie, które nie kończy się wraz z lekturą przewodnika „Z Mirellą w Wiecznym Mieście. Przewodnik po Rzymie i Watykanie” Mirelli Bagdzińskiej-Mierzejewskiej.

Właściwie każdy bedeker jest wyjątkowy, ale czy autorski? O tym przewodniku z całą pewnością można tak powiedzieć. Jest pewnie zastrzeżenie. Tego typu publikacje – powie ktoś – są dla turystów, którzy chcą coś zwiedzić, coś przeżyć, a nie dla pragnących dobrej książki czytelników. A dlaczego nie? Wydaje się, że „Z Mirellą…” jest takim opracowaniem łączącym oba typy oczekiwań.

Układ publikacji złożony z pięciu tras – m.in. Rzym antyczny, Rzym barokowy, Rzym chrześcijański plus Watykan, mnóstwo ciekawostek i dłuższych opowieści – jest przejrzysty i wygodny. Tutaj drobna uwaga. Te trasy nie są obowiązkowe. Sam podróżnik może wybrać coś, co go interesuje. Mapki i biografie oraz tzw. ciekawostki są dobrze przygotowane i – co ważnie – nie oderwane od rzeczywistości. Znalazłem raptem jedną nieścisłość, ale nie napiszę, co to. Mogę tylko zapewnić, że nie ma ona żadnego wpływu na ocenę rzetelności przewodnika. To po prostu dobra książka napisana z potrzeby usystematyzowania popularnej wiedzy, ale też i z powodu nieustannego odkrywania świata, co jest cechą autorki.

Szczegóły dotyczące m.in. antycznej przeszłości Wiecznego Miasta przeplatają się tutaj z innymi okresami dziejów i ze współczesnością – nie jest to zgrzyt, a raczej zaleta przewodnika. Wskazówki praktyczne też nie są traktatami moralizatorskimi, co mnie bardzo cieszy, bo nie zwykłem przeglądać przewodników, które mówią mi jak żyć.

Rzym w ogóle – tak myślę po lekturze bedekera Bagdzińskiej – nie jest dla ludzi, którzy szukają. Rzym jest dla tych, którzy chcą znaleźć. Znam Autorkę i myślę, że ona w tym pomaga.

Rzym podobno jest dla wszystkich. I dla tych, którzy są tu pierwszy raz i dla tych, którzy znaleźli się tutaj – na przykład w podróży biznesowej i dla takich turystów, którzy swoimi dociekliwymi pytaniami są w stanie doprowadzić każdego przewodnika do palpitacji serca. A Autorka serce ma mocne i mocno bijące, bo jest w tych opisach miłość. Miłość do Rzymu.

Mirella Bagdzińska-Mierzejewska – „Z Mirellą w Wiecznym Mieście. Przewodnik po Rzymie i Watykanie”. Przygotowanie do druku: Roman Nowoszewski; projekt graficzny: Magdalena Alszer; zdjęcia: Marco Bianchi, Elio Castoria.

 

Hubert Bekrycht: Jaka jest wiosna w Rzymie?

Mirella Bagdzińska-Mierzejewska: W tym roku wiosna zawitała do Rzymu z zimnym podmuchem wiatru, ale już zaczynają się wiosenne temperatury, czyli 18 a anwet 20 stopni, a ulice zdobią kwitnące na fioletowo drzewa.

 Jak wygląda Wielkanoc w stolicy Włoch?

Wielkanoc w Rzymie przeżywa się w sposób wzniosły. Nie myśli się o myciu okien, lecz o przeżywaniu Triduum Paschalnego z Papieżem. Rzymianie i turyści uczestniczą w Rzymskiej Drodze Krzyżowej w Wielki Piątek w Koloseum z obecnością Ojca Świętego. Niezależnie od pogody zawsze mnóstwo osób jest na mszy na Placu Świętego Piotra w Niedzielę Wielkanocną.

Czy jest jakaś szczególna specyfika Rzymu, czy jest to tylko wielkie miasto, czy jednak metropolia pełna historii, zabytków?

Rzym to niewątpliwie najbogatsze na świecie muzeum na otwartym powietrzu, to miasto jest przepełnione historią, którą wręcz czuć unoszącą się w powietrzu spacerując od zabytku do zabytku. Rzym to jednak nie tylko Koloseum czy Watykan, Rzym to dużo, dużo więcej. To dyktatorzy mód, wspaniała kuchnia, smak i zapach kawy oraz dolce vita …

 Co Cię zatrzymało w Rzymie, we Włoszech?

Przyjechałam do Rzymu za głosem serca i w mieście tym odnalazłam swoje miejsce na ziemi. Kocham to miasto pełne zabytków i tajemniczych zaułków, jego uśmiechniętych mieszkańców, jego cudowny klimat, słońce i błękit nieba.

Jak radzi sobie Italia po pandemii. Jakie są Włochy teraz w obliczu wojny

Italia jeszcze długo nie zapomni o pandemii. Mimo zmniejszonych restrykcji Włosi noszą maseczki, często w miejscach, gdzie nie jest to obowiązkowe. Dzięki Bogu Włochy pomału stają na nogi, zaczynają przyjeżdżać turyści. Niestety, zawisła nad światem zgroza wojny …Włosi bardzo przezywają sytuację rosyjską inwazję na Ukrainę, również przyjmują Ukraińców, dziękują nam Polakom za naszą postawę, wręcz podziwiają – czuje się dumna, że jestem Polką.

 Co trzeba koniecznie zobaczyć w Rzymie?

Będąc pierwszy raz w Rzymie, koniecznie trzeba zobaczyć Koloseum, Kaplicę Sykstyńską i Bazylikę św. Piotra, zbiec beztrosko po Schodach Hiszpańskich, wrzucić drobne do Fontanny di Trevi, wejść do Panteonu i zachwycić się teatralnym Placem Navona.

 A czego nie warto oglądać w stolicy Włoch?

W Rzymie dosłownie wszystko warto zobaczyć! To niepowtarzalne miasto, na każdym kroku znajdziesz coś ciekawego.

O czym trzeba pamiętać przy planowaniu wycieczki do Rzymu i w jego okolice?

Planując wyjazd do Rzymu trzeba pamiętać o:

– dobrym przewodniku książkowym i przewodniku, który oprowadzi w sposób profesjonalny po najważniejszych zabytkach i najciekawszych zakątkach;

– dokonać wcześniejszej rezerwacji, aby wejść do Muzeów Watykańskich i do Koloseum;

– sprawdzić czy nie szykują się jakieś większe manifestacje, maraton czy strajki komunikacji;

– poszukać noclegu w centrum miasta albo na jego obrzeżach, ale koniecznie blisko metra;

– zabrać parasolkę i okulary przeciwsłoneczne, ale zawsze należy sprawdzić prognozę pogody.

Co zapamiętamy z pobytu w Rzymie?

Z pobytu w Rzymie zapamiętamy jego monumentalne place i fontanny, mnóstwo pozostałości antycznego Rzymu, jak przeszłość przeplata się z teraźniejszością oraz niesamowity błękit nieba i smak espresso…


Mirella Bagdzińska-Mierzejewska jest autoryzowanym przewodnikiem turystycznym po Rzymie, prowincji rzymskiej i Watykanie, tłumaczem jęz. włoskiego na poziomie ministerialnym. Absolwentka Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego. Od 1994 roku mieszka w stolicy Włoch. Bagdzińska jest społeczniczką – wolontariuszką w szpitalu IFO Regina Elena, działaczką polonijną.

 

 

Jarosław Guzy Fot. HB

JAROSŁAW GUZY: Jeżeli ktoś powiela rosyjską propagandę nie jest dziennikarzem

Z JAROSŁAWEM GUZYMekspertem ds. bezpieczeństwa międzynarodowego, analitykiem, działaczem opozycji niepodległościowej, pierwszy przewodniczącym Niezależnego Zrzeszenia Studentów – rozmawiał Hubert Bekrycht.

H.B.: Poza relacjami ukraińskich dziennikarzy, jest kilka sposobów przekazu z tej wojny, m.in. – rosyjski, czyli kłamliwy, oszczerczy, proputinowski – zagraniczny, reporterów spoza Ukrainy, często naiwny – polski zgodny z naszą racją stanu – i niestety wychodząca z różnych państw, także z Polski, narracja, delikatnie mówiąc, sprzyjająca rosyjskim bandytom, którzy napadli na Ukrainę. Jak Pan to ocenia?

Jarosław Guzy: Są tacy ludzie. Nie miejmy złudzeń, są praktycznie w każdym kraju, nie tylko u nas, ale właśnie paradoksalnie są także w Polsce. Istnieją środowiska renegackie i statystycznie podczas każdej wojny są dziennikarscy renegaci. To, że są w przekazie publicznym podczas rosyjskiej inwazji, bardzo martwi. Trudno na to znaleźć sposób w demokracji, ale są sposoby i na renegatów.

Skąd ci dziennikarscy renegaci się biorą w Polsce?

Moim zdaniem było zbyt wiele tolerancji dla funkcjonowania agentury rosyjskiej. I tej operacyjnej i agentury wpływu. Były również pewne deficyty, jeśli chodzi o działanie naszych służb, co nie oznacza, że w demokracji nie można głosić głupich poglądów. Jeśli są to jednak poglądy głoszone na zamówienie obcego mocarstwa, wrogiego Polsce i naszym sojusznikom, to akcja państwa powinna być zdecydowana.

…wobec dziennikarzy głoszących takie poglądy…

…to nie są dziennikarze. Jeżeli ktoś powiela rosyjską propagandę, nie jest dziennikarzem. Nie przysługują mu te same prawa przysługujące prawdziwym dziennikarzom. Wolność słowa, nawet w najbardziej demokratycznym kraju, ma swoje ograniczenia. Jest wolność słowa, ale nie ma wolności dla rosyjskiej agentury

 Jak Pan ocenia relacje dziennikarskie z moskiewskiej inwazji na Ukrainę? 

Środowiska dziennikarskie, także te dotychczas ze sobą poróżnione, bo pochodzące z różnych nurtów politycznych, ideologicznych, in gremio, wobec rzeczywistości wojennej inwazji rosyjskiej, mają do spełnienia ogromną rolę. To, że światowa opinia publiczna jest poruszona, tym co dzieje się na Ukrainie, stanowi zasługę dziennikarzy, reporterów, operatorów, dźwiękowców, producentów. Relacjonując ogrom zniszczeń i brutalność rosyjskich żołnierze, dziennikarze na Urainie płacą często najwyższą cenę…

Fot. HB/ Łódź, 5.ua, archiwum/ h/ re

Putin to współczesny Hitler. Rozmowa z MYKOLĄ SEMENĄ, ukraińskim dziennikarzem i publicystą

Mykola Semena – rocznik 1950. Ukraiński dziennikarz – publicysta, był korespondentem Radia Swoboda, autor kilku książek, w tym: „Mustafa Dżemilew: Człowiek, który przezwyciężył stalinizm” (ukr. «Мустафа Джемілєв: людина, яка перемогла сталін)”, a także serii artykułów analitycznych dla czołowych ukraińskich gazet („Den”, „Dzerkało Tyżnia”) i czasopism („Suchasnist”, „Ukrainsky Zhurnal”). Był dzirnnikarzem na Krymie, zainicjował powstanie pierwszej ukraińskojęzycznej gazety na półwyspie „Krymska Svitlytsia” (1993 r.), był zastępcą redaktora naczelnego.

Po rosyjskiej agresji na Krym w 2014 r. Mykola Semena był represjonowany przez putinowską,  „administrację” półwyspu. W kwietniu 2016 r. został aresztowany przez „władze” rosyjskie na Krymie i oskarżony o działanie „wbrew integralności terytorialnej Federacji Rosyjskiej”.  We wrześniu 2017 r. Semenę uznanno za winnego „separatyzmu” i skazano na karę dwóch i pół roku w zawieszeniu. Pozbawiono go prawa do „działalności publicznej” – zabroniono mu wykonywania zawodu dziennikarza oraz opuszczania Federacji Rosyjskiej, za którą Putin uważa bezprawnie anektowany Krym.

Wyrok na Semenę został skrytykowany jako „umotywowany politycznie” przez szereg zachodnich rządów i przez wiele organizacji pozarządowych. Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie podała,  że ​​„sprawa Semeny przypomina nam wszystkim arbitralną praktykę wyciszania głosów krytycznych na Krymie”.Unia Europejska nazwała wyrok na Semenę „wyraźnym naruszeniem wolności wypowiedzi i wolności mediów” i zażądała jego natychmiastowego uwolnienia. Sam Mykola Semena wyrok na siebie wydany przez Rosję nazwał „wyrokiem przeciwko dziennikarstwu ”.

Odznaczony tytułem honorowym „Zasłużony Dziennikarz Ukrainy” (2009), dyplomem Rady Najwyższej Ukrainy „Za działalność społeczną” (2010) oraz medalem „25 lat niepodległości Ukrainy” (2016).

Redakcja sdp.pl publikuje fragmenty zarejestrowanej na początku marca 2022 r. rozmowy telefonicznej Huberta Bekrychta z Mykolą Semeną – ukraińskim dziennikarzem, publicystą, b. korespondentem Radia Swoboda skazanym przez rosyjskie „władze” na Krymie na 2 lata więzienia:

Hubert Bekrycht, red. nacz portalu SDP – sdp.pl: Mykola, pierwsze dni rosyjskiej inwazji na Ukrainę, Waszego bohaterskiego oporu, pierwszych zwycięstw militarnych Waszego Wojska i Obywateli przyniosły także, niestety, wiele zbrodni wojennych, których na ludności cywilnej kraju dokonują bandyci w rosyjskich mundyrach i dywersanci.

MYKOLA SEMENA: Sytuacja militarna na Ukrainie jest – jak to mówią ludzie – dynamiczna i złożona, ale to jest prawdziwa wojna – agresja, inwazja Rosji na niepodległą Ukrainę! I to oczywiście rosyjskie kłamstwa, rosyjska dezyinformacja, że to jest jakaś „specjalna wojskowa, graniczna, operacja” Kremla. Uderzenia Moskwy na nasz kraj nie są wymierzone w obiekty wojskowe tylko w ludność cywilną, w nasze miasta, wsie, infrastrukturę. Rosyskie bomby padają na kolumny uchodźców – głównie kobiet i dzieci, którzy usiłują wydostać się spod ostrzału moskiewskich wojsk.

Widzimy obrazy bombardowanych miejsc, które jeszcze niedawno były normalnymi europejskimi miastami. Wprost trudno w to uwierzyć…

Na przykład Charków jest bardzo zniszczony po barbarzyńskich atakach Rosji. Miesjca zabytkowe, kurorty turystyczne, osiedla mieszkaniowe, szpitale, szkoły, domy dziecka, przedszkola. Tak, to niewyobrażalne. Rosyjkie bestialstwo podczas ataków ludzie prównują to ze zniszczeniami, których Niemcy dokonali podczas II wojny światowej.

 To są po prostu zbrodnie wojenne.

Tak, to zbrodnie. Rosyjskie zbrodnie wojenne! Służby prokuratorskie dokumentują te okropieństwa wojny (Polska przystąpiła do zbierania świadectw i dowodów zbrodni rosyjskich na Ukrainie – sdp. pl). Masakry ludności cywilnej, zbrodnie na dzieciach, strzelanie do cywilów to przecież zbrodnie przeciwko ludzkości. My dziennikarze też zapisujemy te wszystkie zbrodnie na wszystkich dostępnych nośnikach. Jesteśmy zmęczeni, ale walczymy także na swoim froncie, froncie prawdy o tej wojnie. Jesteśmy też bardzo wdzięczni za pomoc Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wiem, że otworzyliście swój Dom Pracy Twórczej w Kazimierzu nad Wisłą dla uchodźców, dla dzieci, ale także dla ukrińskich dziennikarzy i ich rodzin. Bardzo dziękujmy za tę gościnę w trudnym dla nas czasie… Organizacje ukraińskich dziennikarzy koordynują swoje działania z SDP.

Jako ukraińscy reporterzy, publicyści, pracownicy mediów my też próbujemy pomagać ludności cywilnej, właczamy się w akcje pomocowe. Staramy się również pomagać korespondentom zagranicznym. Wówczas jesteśmy już nie tylko dziennikarzami, ale także ich przewodnikami, tłumaczami. Nasze ministerstwo obrony wprowadziło uproszczoną procedurę akredytacyjną na korespondentów relaconujących działania wojenne. Chodzi po prostu o przekazywanie prawdy.

No właśnie, ukraińskie władze i Wy dziennikarze, którzy pracujecie na tej wojnie, zwracacie uwagę na kłamstwa i dezinformacje Moskwy, które przyczyniają się także do zbrodni i ogromnych zniszczeń kraju. 

Mamy w ogóle do czynienia z równoległą wojną informacyjną. Czasem polega to na tym, że Rosja próbuje zniszczyć ukraińskie media i prowadzić swoją kremlowską, kłamliwą propagandę. Na szczęście nie udają się rosyjskie ataki na przykład na wieże telewizyjne i nadajniki, jak próby niszczenia takiej instalacji w Kijowie i innych miastach. Rosjanie kłamią i będą kłamać, ale to nie zahamuje naszego oporu. Świat przestaje wierzyć Putinowi.

Niestety za późno…

Za późno, ale wierzę, że uda się wspólnie  pokonać putinowską Rosję. Nie tylko zresztą militarnie, ale także dzięki naszej, amerykańskiej, europejskiej i oczywiście polskiej dyplomacji.  Ukraina przeciwstawia się teraz cynicznemu wrogowi. Niebezpiecznemu człowiekowi, który ze swoją ekipą po prostu podżega do wojny z moim krajem. Putin to taki współczesny Hitler. Inaczej nie da się tego określić. Walczymy z nim, z jego wojskowymi bandytami  – jak mówią ludzie – udającymi tylko żołnierzy, żołnierzy ubranych w rosyjskie mundury.

Teraz oczywiście przydałoby się wsparcie naszych sojuszników, najbardziej zamknięcie nieba nad Ukrainą dla moskiewskich samolotów, ale wiemy, że pomoc militarna NATO dla Ukrainy to problem złożony.