Bp Zbigniew Zieliński Fot. Wikipedia/ domena publiczna/ Artur Andrzej

Z nowym biskupem Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej ZBIGNIWEM ZIELIŃSKIM rozmawia KRZYSZTOF SAPAŁA

„Uczę się jej…” – z nowym biskupem Diecezji Koszalińsko-Kołobrzeskiej ZBIGNIWEM ZIELIŃSKIM rozmawia KRZYSZTOF SAPAŁA

 

 – Jak ksiądz biskup zareagował na przeniesienie do Koszalina, Diecezji Koszalińsko – Kołobrzeskiej?

– To zaczęło się jeszcze w ubiegłym roku. Wówczas to w marcu Ojciec Święty przeniósł mnie na urząd biskupa koadiutora, czyli biskupa pomocniczego tejże diecezji z prawem następstwa. Natomiast w lutym bieżącego roku, kiedy to papież Franciszek przyjął rezygnację z urzędu biskupa Edwarda Dajczaka, to w myśl Prawa Kanonicznego objąłem urząd biskupa diecezjalnego.

– A jak ksiądz biskup zareagował na to przeniesienie, na decyzję Ojca Świętego?

– Byłem zupełnie zaskoczony i chociaż posiadałem wiedzę, że biskup Dajczak jest chory, to nie myślałem o Koszalinie, Kołobrzegu, ale jak otrzymałem informację od Arcybiskupa Salvatore Pennacchio – ówczesnego nuncjusza apostolskiego w Polsce, bo Arcybiskup Pennacchio zakończył swój urząd w Polsce w marcu bieżącego roku i obecnie jest wakat a dokładniej funkcję tę pełni czasowo ksiądz prałat Pavol Talapka – to ucieszyłem się, bo znam doskonale biskupa Edwarda Dajczaka i wiedziałem doskonale, że przejmę diecezję wzorowo prowadzoną.

– A teraz pozwoli ksiądz biskup, że w swym pytaniu nawiąże do momentu, kiedy to ksiądz został przez papieża Franciszka mianowany biskupem pomocniczym Archidiecezji Gdańskiej. Święcenia biskupie otrzymał ksiądz 24 października 2015 roku w bazylice archidiecezjalnej Trójcy Świętej w Gdańsku – Oliwie. Święceń udzielił księdzu biskupowi arcybiskup metropolita gdański Sławoj Leszek Głódź, któremu asystował ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce Arcybiskup Celestino Migliore oraz arcybiskup senior Tadeusz Gocłowski. Wówczas ksiądz biskup przyjął motto „Ut unum sint”, czyli „Aby byli jedno”. Skąd pomysł, na takie przesłanie?

– To bardzo proste. Chodziło i chodzi mi o budowanie kościelnej jedności, której prekursorem w pewnym sensie był ksiądz biskup diecezjalny Diecezji Koszalińsko – Kołobrzeskiej Czesław Domin, który ten urząd sprawował w latach 1992 – 1996 a Jego zawołanie biskupie brzmiało „Quis ut Deus” czyli „Któż jak Bóg”. Paradoksalnie po wielu latach po księdzu biskupie tej diecezji trafiłem tu.

– Wiem też, że ksiądz biskup interesuje się zabytkami, oczywiście a zarazem przede wszystkim tymi sakralnymi.

– Jak pan redaktor doskonale wie, bo przecież znamy się jeszcze z czasów mojej posługi duszpasterskiej w Gdańsku, to pochodzę właśnie z tego z miasta, gdzie zabytków sakralnych jest mnóstwo i to takich, których nie można nigdzie na świecie spotkać nawet jako podobnych w swej bryle, wyglądzie i wystroju wewnętrznym. Weźmy pod uwagę ambony, które były wykorzystywane przede wszystkim dlatego, żeby wierni zebrani na mszy świętej mogli usłyszeć kapłana, bo przecież kiedyś elektroniki, mikrofonów nie było a każdy chciał usłyszeć co ma do przekazania ksiądz. Stąd też, szczególnie te gotyckie świątynie miały i mają bardzo dobrą akustykę; zresztą tamci duszpasterze mieli też specjalnie wyćwiczony a zarazem donośny głos. A same ambony, których dzięki Bogu – mimo ich niewykorzystania – to też zabytki a często dzieła sztuki. Dziś, nawet po zmianach, które wprowadził papież Benedykt XVI, że Msze święte można odprawiać jak przez Soborem Watykańskim II, mało który duchowny wejdzie na ambonę, chociaż ma do tego prawo, bo tak jak wszystko się zmieniło, to i wierni mogą sobie pomyśleć, że ksiądz przemawiając z ambony ma się za kogoś ważniejszego, ale to tylko tak na marginesie.

– Ale Diecezja Koszalińsko – Kołobrzeska też jest bogata w wiele zabytków sakralnych.

– Tak, oczywiście. To spuścizna po innych gospodarzach tym ziem, terenów. Ciekawostką jest to, że większość świątyń była protestancka do 1945 roku i ich wystrój, szczególnie tych na wsiach do dziś nie uległ zmianie, ale to konsekwencje, że w protestantyzmie głoszenie Słowa Bożego, prowadzenie nabożeństwa miało i nadal ma inny charakter niż w Kościele rzymsko – katolickim. Przykładem kościoła zabytkowego, który na początku był świątynią katolicką jest kościół w Łącku koło Postomina w naszej diecezji. To budowla gotycka z XIII wieku, przebudowana w roku 1607. Zresztą takich i podobnych świątyń w naszej diecezji jest dużo a są także takie miejsca, gdzie wybudowane świątynie w stylu neogotyckim powstały na fundamentach kościołów gotyckich lub nawet romańskich.

– A jak ksiądz biskup odbiera Diecezję Koszalińsko – Kołobrzeską?

– Uczę się jej, bo ona różni się od Archidiecezji Gdańskiej tym, że ma wiele parafii jednoosobowych z filiami, a Archidiecezja Gdańska ma w większości parafie miejskie. Tu jest mnóstwo parafii, które wymagają wsparcia finansowego, bo jest na przykład 1000 lub 2000 wiernych i kilka kościołów. Dlatego konieczne jest wsparcie diecezji, bezcenna jest też pomoc otrzymywana z różnych programów na przykład na renowację zabytków czy na termomodernizację obiektów.

– Ale poza pomocą finansową dla małych parafii, to na pewno diecezja zajmuje się także inną pomocą, działalnością, tak?

– Oczywiście. To przede wszystkim ośrodki duszpasterskie edukacyjno-formacyjne i w ten sposób wspiera wspomniane mniejsze parafie. Chlubą diecezji jest Caritas Diecezjalna, która współpracuje z Caritas Polska a to między innymi Domy Samotnych Matek, Okna Życia, jadłodajnie. To także Parafialne Zespoły Caritas oraz Szkolne Koła Caritas.

– Rozumiem, bo zresztą od lat w całej Polsce samo określenie Caritas kojarzy się z wszelaką pomocą, którą niesie, oferuje potrzebującym Kościół katolicki, ale na pewno diecezja ma też jakieś problemy, z którymi musi sobie poradzić.

– Tak, ogromny problem to pomoc osobom starszym i samotnym a samotność jest różnoraka. Wielkomiejska samotność w dzisiejszych czasach jest bardziej dokuczliwa, bo nawet jak ktoś jest starszy, ale ma rodzinę, to i tak jest samotny, bo przecież dziś najważniejsze elementy ludzkiego życia, dodam, że niestety, to praca, korporacje, wyjazdy za granicę.

– A jak wygląda pomoc takim osobom, którą oferuje diecezja?

– Zacznę od tego, że najmniej potrzebna jest pomoc to pomoc finansowa, bo sytuacja materialna ludzi starszych, samotnych była lub zmieniła się na lepsze. Najbardziej jak już wspomniałem dokucza ludziom samotność i to ta różnoraka. Dlatego też organizujemy świetlice dziennego pobytu, domy seniorów, ale także pomoc medyczną w szerokim tego słowa znaczeniu.

– Dziękuje za rozmowę i życzę powodzenia w szerokim tego słowa znaczeniu w prowadzeniu diecezji. Szczęść Boże!

– Ja również dziękuję i z Panem Bogiem.

 

 

Fot. K. Sapała

KRZYSZTOF SAPAŁA: W Słupsku nadal bez dekomunizacji

Po 1989 roku w całym kraju następowały zamiany nazw ulic, placów, skwerów, parków. Przebudowywano pewne pomniki a inne przenoszono do lapidariów lub na cmentarze wojenne. Wówczas były posunięcia dobrowolne, które zależały od samorządu na danym terenie. Wszystko się zmieniło 1 kwietnia 2016 roku, kiedy w życie weszła ustawa o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej.

Tę ustawę nazwano potocznie ustawą o dekomunizacji przestrzeni publicznej i w jej przypadku każdy samorząd miał się dostosować do jej zapisów. Treść ustawy jest nakazowa. Tym czasem nie wszędzie się do niej zastosowano. Są miasta takie jak Słupsk, gdzie w kilku miejscach znajdują się relikty z przeszłości słusznie minionej. Nie wiem jak do tego podchodzą mieszkańcy lub historycy, ale władzom miasta widocznie to nie przeszkadza a treść ustawy mają gdzieś, gdzie nie mogą jej znaleźć.

Oczywiście nazwy ulic, placów, skwerów, osiedli zmieniono już dawno, ale w mieście nad Słupią znajdują się trzy tablice, które wprost informują o czymś, co szło zgodnie z linią partii komunistycznej.

Poza tym przy ulicy Jana Kilińskiego – przy tej samej, gdzie mieści się Szkoła Policji – na bocznej ścianie jednej z kamienic jest, jakbyśmy to dziś określili, mural. Ale jaki. Treść na nim napisana brzmi: „POLSKA LUDOWA UKORONOWANIEM TYSIĄCLECIA DZIEJÓW NARODU I PAŃSTWA POLSKIEGO” – oczywiście oprócz tego napisu znajdują się adekwatne do tego hasła malunki w postaci np. dwóch mieczy spod Grunwaldu.

Inną przerażającą ciekawostką jest tablica znajdująca się na jednej z kamienic przy ulicy Wojska Polskiego w centrum miasta – a na niej taki oto napis: „P.P.R. W TYM DOMU MIEŚCIŁ SIĘ W 1945 ROKU KOMITET POLSKIEJ PARTII ROBOTNICZEJ”. I taką tablicą Słupsk wita przyjeżdżających tu turystów, którzy szczególnie w okresie letnim udają się do Ustki. Pamiętam jak taką tablicę w Koszalinie zdjęto już na początku lat 90. XX w.

Kolejna „perełka” to także tablica umieszczona na bloku mieszkalnym pomiędzy dwoma oknami czyjegoś mieszkania. Jej treść jest następująca: „OSIEDLE DWUDZIESTOLECIA POLSKI LUDOWEJ WYBUDOWANE W LATACH 1956 – 1965”. Ten blok i ta tablica są na skrzyżowaniu placu Stary Rynek oraz ulicy Nowobramskiej, przy której stoi kościół farny pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Królowej Polski.

Wszystko należy do władz miasta – a wiadomo kto nim rządzi i to od lat – oraz od samych mieszkańców. Poza tym, skoro parlament RP przyjął taką ustawę i ustawę, do której każdy samorząd ma się stosować. W innym przypadku posypią się kary a obiekty, o których mowa powyżej zlikwidują organa do tego powołane.

Czas najwyższy skończyć z reliktami komunizmu w Słupsku, bo one nie tylko kłują w oczy, ale przerażają szczególnie starsze pokolenie, które doświadczyło „dobrobytu” w szerokim tego słowa znaczeniu od władz Polski Ludowej.

 

 

Fot. ze zbiorów autora

O kolejnej odsłonie tzw. afery melioracyjnej pisze KRZYSZTOF SAPAŁA: Senator jak starszy brat

 W tym przypadku przed Sądem Okręgowym w Szczecinie, gdzie od ponad trzech lat toczą się sprawy w związku z aferą melioracyjną, której głównym bohaterem jest Stanisław Gawłowski – kiedyś wiceminister Środowiska, poseł PO i szef tej partii na Pomorzu Zachodnim. Teraz to „niezależny” senator z kilkoma zarzutami m.in. o charakterze korupcyjnym.

 Po sprawie, która odbyła się 20 lipca 2023 roku, podczas której panowało przekonanie, że wszystko zbliża się ku końcowi i zostaną wygłoszone mowy końcowe. Okazało się jednak, że nie ma biegłych, którzy sporządziliby opinię i przekazali sądowi.

Sędzia Grzegorz Kasicki z Sądu Okręgowego w Szczecinie, przekazał, iż już dwudziestu biegłych z zakresu melioracji odmówiło wykonania takiej opinii. W uzasadnieniach swych odmów stwierdzali przede wszystkim, że chodzi o kwestię finansową, że mają zbyt niską stawkę za godzinę pracy, ale moim zdaniem zachodzi tu też wątek polityczny; układy etc. Pisałem o tym w poprzednim felietonie na sdp.pl

Tym razem przed sądem zostali przesłuchani przedsiębiorcy, których firmy, w mniejszym lub większym stopniu, brały udział w budowaniu wrót na Kanale Jamneńskim, Nazywając rzecz po imieniu dotyczy to jednej z najgłośniejszych afer ostatnich lat, czyli afery melioracyjnej. Przed sądem stanęli przedsiębiorcy – oskarżeni, którzy z jednej strony wychwalali się, że są porządnymi ludźmi, przedsiębiorcami, wykonawcami oraz krytykowali a także wyzywali konkurentów.

Przed sądem stawił się przedostatni świadek Jacek O., przedsiębiorca budowalny, który czuję się oszukany m.in. przez innego przedsiębiorcę budowalnego Bogdana K. Jacek O. zeznał przed sądem, że za podwykonawstwo miał dostać 1,7 miliona złotych a dostał tylko 700 tysięcy złotych; poza tym dowiedział się od Bogdana K., że Jacka O. zastąpi inny podwykonawca. Wskutek takiego obrotu sprawy Jacek O. powiedział do Bogdana K., że pójdzie z tym do sądu na co ten ostatni miał powiedzieć, że może sobie iść, że on – Bogdan K. – zna bardzo dobrze od dwudziestu lat Stanisława Gawłowskiego oraz inne wysoko postawione osoby, i że tej sprawy nie wygra.

Jacek O. dodał także, że przez Bogdana K. popadł w długi i nie mógł pójść do sądu a także to, że podpisał z Bogdanem K. dokument, w którym zrezygnował z wspomnianego wyżej miliona złotych. Trzeba też dodać, że Jacek O. w innej sprawie, ale związanej z aferą melioracyjną, ma postawiony zarzut sfałszowania dokumentów. Poinformował też sąd, że jak na plac budowy przyjeżdżał ówczesny dyrektor zachodniopomorskiej melioracji Tomasz P., to ten ostatni krzyczał, wyzywał wszystkich, groził, że wszystkich powyrzuca.

Natomiast Bogdan K. zaprzecza temu wszystkiemu co zeznał Jacek O. i dodaje, że to on i jego firma mają najnowocześniejszy sprzęt do prac melioracyjnych i broni Stanisława Gawłowskiego, którego zna ponad dwadzieścia lat. Bogdan K. dodał także, że to on pożyczał od Gawłowskiego pieniądze a nie ten ostatni od niego. Powiedział też, że Stanisław Gawłowski jest dla niego jak starszy brat.

Prokuratura ustaliła wcześniej, że Bogdan K. przekazał Stanisławowi Gawłowskiemu 100 tysięcy złotych, apartament w Chorwacji oraz że prał brudne pieniądze i obiecywał wręczyć łapówkę dyrektorowi Tomaszowi P.

Reasumując, afera melioracyjna ma jeden wspólny mianownik a jest nim osoba Stanisława Gawłowskiego, o którym mówi się, że wszystkim kierował, rozporządzał, stał za każdym przekrętem, przyjmował różne korzyści majątkowe a dziś zasiada w polskim Senacie.

* * *

Po nagłośnieniu przez media problemu z biegłymi sprawą zainteresowało się Ministerstwo Sprawiedliwości, które zapowiedziało, że kompleksowo zajmie się uregulowaniem stawek wynagrodzeń biegłych.

 

Wszystko płynie - czas i afera melioracyjna Fot. archiwum

Wszystko płynie – czas i afera melioracyjna – pisze KRZYSZTOF SAPAŁA:Biegli i …przebiegli?

Albo pazerni, niedouczeni lub po prostu upolitycznieni, bo przecież biegi, specjaliści zajmujący się prawie każdą dziedziną życia są na listach sądów lub prokuratur. A skoro reformy sądownictwa nie było, to i biegi mogli brać udział w ulicznych demonstracjach, gdzie się krzyczy się m.in. „wolne sądy”. Wolne? Tak, bo postępowania trwają bardzo długo…

 Chodzi o aferę melioracyjną oraz jej głównego „bohatera” czyli obecnie „niezależnego” senatora Stanisława Gawłowskiego. Proces toczy się od ponad trzech lat przed Sądem Okręgowym w Szczecinie. 20 lipca 2023 roku można było się dowiedzieć, że potrwa jeszcze na pewno kilka miesięcy a może nawet kilka lat – jak powiedział sędzia Grzegorz Kasicki, który prowadzi tę sprawę.

Na pięćdziesięciu rozprawach wykonano ponad 90 procent zaplanowanych czynności. Zostali przesłuchani wszyscy oskarżeni i ponad dwustu świadków i już wydawało się, że w wakacje uda się zamknąć przewód sądowy i wygłosić mowy końcowe, ale…

Właśnie zawsze w takich i/lub podobnych sprawach pojawia się to, ale… W tym konkretnym przypadku chodzi o biegłych z zakresu prac wodnych przy nabrzeżach rzek i melioracji. Zostali oni powołani dlatego, że dwóch oskarżonych o fałszowanie dokumentów zaczęło się bronić dopiero na rozprawie a nie jak przeważająca większość w okresie dochodzenia. Z tego powodu sąd przygotował listę pytań do biegłego. Jedno z nich dotyczyło użycia odpowiedniej ilości warstw podłoża przy budowie kanału jamneńskiego.

Sędzia Grzegorz Kasicki poinformował zainteresowanych, że zajęciem się sprawą odmówiło już dwudziestu biegłych (sic!)

Na początek odmówili biegli z listy Prezesa Sądu Okręgowego w Szczecinie. Następnie sędzia Kasicki szukał odpowiednich biegłych w sądach w Słupsku, Koszalinie, Poznaniu a nawet w Warszawie; wszędzie tam gdzie są biegli ze specjalnością melioracyjną i hydrotechniczną. Oni też odmówili. W uzasadnieniu odmowy przeważał wątek finansowy. Ponieważ wynagrodzenie biegłego zaczyna się od ponad dwudziestu złotych za godzinę – czyli jest podobne do najniższego wynagrodzenia w gospodarce. Ale byli i też tacy biegli, którzy odpowiadali, że nie zajmują się tym o co ich pyta są mimo tego, że mieli przypisane w swych specjalizacjach właśnie to co interesowało sąd. Jeden z biegłych w odmowie sporządzenia opinii napisał, że może za dwa lata sądowi odpowiedzieć na zadane pytania. Lecz sędzia Grzegorz Kasicki wpadł na pomysł, aby odpowiednich biegłych poszukać w Związku Techników i Inżynierów i/lub na Zachodniopomorskim Uniwersytecie Technologicznym w Szczecinie.

Termin kolejnej rozprawy został wyznaczony na 24 listopada 2023 roku, czyli już po wyborach parlamentarnych, w których co jest prawdopodobne – niestety – Stanisław Gawłowski zostanie parlamentarzystą; wszystko jedno, gdzie w Sejmie czy w Senacie, bo mimo tego, że ten człowiek ma bardzo dużo na sumieniu i kilka zarzutów prokuratorskich, w tym cztery o charakterze korupcyjnym, zawsze startuje w wyborach i zawsze wygrywa.. 24 listopada sąd chce przesłuchać ostatniego świadka, wówczas także dowiemy się czy sądowi udało się znaleźć odpowiedniego biegłego i jak długo sąd będzie czekał na opinię tego ostatniego.

Afera melioracyjna to wielowątkowa i najgłośniejsza sprawa z ostatnich lat w Polsce. Na ławie oskarżonych zasiada obok Stanisława Gawłowskiego jeszcze dwadzieścia osób oskarżonych, w tym żona senatora i teściowie pasierba a także Tomasz P. – były dyrektor Zachodniopomorskiego Urzędu Melioracji w Szczecinie oraz Mieczysław O. – były szef Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie a także różni przedsiębiorcy i urzędnicy. Akta zgromadzone w sprawie to ponad czterysta tomów. Ale bądźmy optymistami i miejmy nadzieję, że „specjalista od lania wody” czyli Stanisław Gawłowski „popłynie” jesienią bieżącego roku w innym kierunku niż polski parlament.

 

 

O znoszeniu ulg dojazdowych dla krwiodawców pisze KRZYSZTOF SAPAŁA: Znikająca zniżka

 Chodzi o ulgę z początku 2021 r. na przejazdy PKP i PKS dla krwiodawców, którzy w okresie pandemii oddali przynajmniej trzy raz osocze lub krew. Ta zniżka wynosiła 33 %. Ministerstwo Zdrowia podjęło decyzję, że stan zagrożenia epidemicznego nie obowiązuje. Tym samym formalnie od 1 lipca 2023 r.nie ma już zniżki dojazdowej dla krwiodawców. PKP Intercity utrzymało ulgę do końca 2023 roku. Który z przewoźników jeszcze się na to zdecyduje?

Skończyły się komunikacyjne przywileje dla polskich krwiodawców, którzy  za lek niczym niezastąpiony czyli własną krew oraz m.in. osocze, płytki krwi nie mają prawie nic. Osiem czekolad, zwrot kosztów dojazdu do najbliższego punktu krwiodawstwa, zniżki lub darmowe wybrane leki, krótsze oczekiwanie na badania specjalistyczne i/lub wizytę u lekarza specjalisty. O odznaczeniach tu i teraz pisać nie będę, bo temat niniejszego artykułu dotyczy tej niewielkiej zniżki na przejazdy PKP i PKS. Z początku miały zniknąć wraz z dniem 1 lipca, czyli dniem zniesienia stanu zagrożenia epidemicznego w Polsce. Potem pojawiła się informacja, że PKP Intercity będzie honorowało tę zniżkę, ale tylko do września. Jednak w pewnym momencie Ministerstwo Zdrowia zaproponowało, aby ta ulga przysługiwała krwiodawcom w okresie urlopowym. Ale jeżeli ktoś oddał krew 30 czerwca i takie zaświadczenie pobrał z punktu krwiodawstwa a ono jest ważne przez sześć miesięcy od dnia wystawienia, to będzie mógł korzystać z tej ulgi do końca roku kalendarzowego. Lecz po 1 lipca punkty krwiodawstwa nie będą już mogły wystawiać takich zaświadczeń.

W odpowiedzi na interpelację posła Franciszka Sterczewskiego, jak ta zniżka wpłynęła na przychody Polskich Kolei Państwowych, Waldemar Kraska – wiceminister zdrowia – odpowiedział, że temat wpływu ulgi na przychody firm przewozowych przejęło Ministerstwo Infrastruktury, które to zwróciło się do PKP jako największego przewoźnika w Polsce.

W roku 2022 r. wartość utraconych dochodów z tytułu ulgi dla krwiodawców wyniosła 2 miliony 786 tysięcy złotych – oczywiście brutto.

Ta zniżka dla honorowych dawców najcenniejszego leku powinna pozostać; w końcu 33% to nie tak dużo a krwi nie zastąpi się niczym. I nigdy.

 

 

Komunikat ze strony internetowej PKP Intercity:

 

Ulga dla honorowych dawców krwi

Opublikowano: 2023-06-30, 16:54

 

W związku z odwołaniem stanu zagrożenia epidemicznego, informujemy, że honorowi dawcy krwi uprawnieni do ulgi 33%, mogą skorzystać z przejazdów pociągami PKP Intercity na podstawie biletów z tą ulgą maksymalnie do 30 grudnia 2023 roku włącznie, pod warunkiem posiadania ważnego zaświadczenia poświadczającego uprawnienie do tej ulgi, które zostało wydane najpóźniej w dniu 30 czerwca 2023 r. (uprawnienie przysługuje przez okres 6 miesięcy od dnia wystawienia zaświadczenia).

Zakres uprawnienia

Ulga 33% przysługuje przy przejazdach na podstawie biletów jednorazowych w klasie:

 

  1. a) 1 i 2 pociągów TLK i IC,

 

  1. b) 2 pociągów EIC i EIP.

Dokument poświadczający uprawnienie

Dokumentem poświadczającym uprawnienie do ulgi 33% jest zaświadczenie wydane przez:

 

  1. a) regionalne centrum krwiodawstwa i krwiolecznictwa,

 

  1. b) Wojskowe Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa,

 

  1. c) Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa utworzone przez ministra właściwego do spraw wewnętrznych (MSWiA).

 

Zaświadczenie ważne jest 6 miesięcy od daty jego wydania i musi zawierać następujące elementy:

 

  1. a) datę wydania,

 

  1. b) imię i nazwisko dawcy krwi,

 

  1. c) numer PESEL dawcy krwi,

 

  1. d) informację o oddaniu 3 donacji krwi lub jej składników, w tym osocza po chorobie COVID‑19.

 

O nowych, dosłownie martwych, przepisach pisze KRZYSZTOF SAPAŁA: Akcja zgon

Ustawodawca, chcąc załatać dziurę w całym kraju, spowodowaną brakiem koronerów oraz lekarzy, mających uprawnienia i obowiązek stwierdzania zgonów, obdarzył tym wątpliwym przywilejem ratowników medycznych, dając im upragniony samorząd zawodowy, o jaki od dawna postulowali. Ratownicy są jednak szkoleni do ratowania życia, a nie stwierdzania zgonów i wypełniania czasochłonnej dokumentacji z tym związanej, ale kto by się tym przejmował, skoro samorządowcy nie muszą poszukiwać koronerów, których jest jak na lekarstwo i jeszcze trzeba im płacić za wykonaną pracę. Może i to założenie jest słuszne, ratownicy sami się dokształcą, skoro ustawodawca nie przewidział dla nich dodatkowych szkoleń z zakresu medycyny sądowej, jednak nowe przepisy, obowiązujące od dnia 22.06.2023 r. i tak pozostaną martwe ze względu na kuriozalną omyłkę pisarską, powieloną w kilku aktach prawnych.

 Zgodnie z art. 10 ustawy z dnia 8 września 2006 r. o Państwowym Ratownictwie Medycznym w znowelizowanym brzmieniu od 22.06.2023 r. „Zawód ratownika medycznego wykonuje się na zasadach określonych w ustawie z dnia 1 grudnia 2022 r. o zawodzie ratownika medycznego oraz samorządzie ratowników medycznych”, która to ustawa również obowiązuje od dnia 22.06.2023 r. Z kolei w ustawie o zawodzie Ratownika Medycznego w art. 33 ustęp 1., pkt 5) czytamy, że „Wykonywanie zawodu ratownika medycznego polega na (…) stwierdzaniu zgonu, do którego doszło podczas akcji medycznej, o której mowa w art. 41 ustawy z dnia 8 września 2006 r. o Państwowym Ratownictwie Medycznym” – powiedziała mecenas Anna Maria Kowalska ze Słupska.

Niby wszystko jasne, ale czy na pewno? Diabeł tkwi w szczegółach. Otóż ustawodawca odwołał się do „akcji medycznej”, o której mowa w art. 41 ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym, a artykuł ten stanowi wyłącznie o tym, kto jest „kierującym akcją medyczną”. Sama „akcja medyczna” jest opisana w art. 40 ustęp 1. Przepis ten wskazuje, że „Akcja medyczna rozpoczyna się w momencie przyjęcia zgłoszenia alarmowego lub powiadomienia o zdarzeniu przez dyspozytora medycznego”.

Ten niepozorny chochlik może mieć poważne konsekwencje dla nas obywateli, a samorządowcy, póki co, nawet nie chcą sobie zaprzątać tym głowy.

Tymczasem w ustawie z dnia 31 stycznia 1959 r. o cmentarzach i chowaniu zmarłych w brzmieniu obowiązującym od 22.06.2023 r. zmieniono art. 11, który obecnie stanowi, że „Zgon i jego przyczyna są ustalane przez:

1)        lekarza leczącego chorego w ostatniej chorobie albo

2)        kierownika zespołu ratownictwa medycznego, jeżeli zgon nastąpił w trakcie akcji medycznej, o której mowa w art. 41 ustawy z dnia 8 września 2006 r. o Państwowym Ratownictwie Medycznym” – uzupełnia mecenas Kowalska.

Ustawodawca ponownie odwołał się do art. 41 ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym, który wcale akcji medycznej nie reguluje, czyniąc przepis art. 11 z ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych niewykonalnym ze względu na tę omyłkę pisarską. A wystarczyło nie wskazywać art. 41 przy akcji medycznej, albo przynajmniej przed sporządzeniem tych aktów prawnych przeczytać art. 40 i 41 ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym.

Na szczęście art. 11 ustęp 2. ustawy o cmentarzach i chowaniu zmarłych przewiduje, że „W razie niemożności dopełnienia przepisu ust. 1, stwierdzenie zgonu i jego przyczyny powinno nastąpić w drodze oględzin, dokonywanych przez lekarza lub w razie jego braku przez inną osobę powołaną do tej czynności przez właściwego starostę, przy czym koszty tych oględzin i wystawionego świadectwa nie mogą obciążać rodziny zmarłego”. Ale który starosta będzie poszukiwać i zatrudniać koronerów? W Polsce pojęcie koronera pojawiło się już w roku 2002 r., ale tylko się pojawiło i jestem tematem dosłownie martwym –  skoro założenie było takie, aby obowiązek stwierdzania zgonów i wypełniania kart zgonów przenieść na ratowników medycznych, zatrudnionych na kontraktach lub na przykład  przez szpitale.

 I tu pojawia się kolejny problem, bo przecież nie każdy ratownik medyczny jest lekarzem, ponadto ratownicy medyczni nie byli dotychczas szkoleni z zakresu stwierdzania zgonów i ustalania ich przyczyn, a co, jeśli się pomylą, co jeśli błędnie odstąpią od czynności ratujących życie, stwierdzą zgon, a pacjent po jakimś czasie ożyje?

To byłby szczęśliwy finał, ale jeśli pacjent nie ożyje, to rodzina zmarłego będzie upierać się przy tym, że dalsze prowadzenie resuscytacji krążeniowo-oddechowej mogło uratować życie ich bliskiej osoby, to kto poniesie odpowiedzialność za śmierć i nieudzielenie pomocy? Który ratownik medyczny odważy się stwierdzić zgon podczas akcji medycznej? Kto będzie ratował poszkodowanych z wypadków, jeśli ratownicy medyczni utkną w papierach związanych z ustalaniem przyczyny zgonu i wypełnianiu wielu danych w kartach zgonu, których nowe wzory mają obowiązywać dopiero od 01.01.2024 r.? A co, jeśli ratownik poda błędnie przyczynę zgonu i ubezpieczyciel nie będzie chciał wypłacić rodzinie zmarłego pieniędzy z ubezpieczenia na wypadek śmierci, bo uzna, że zgon stwierdziła nieuprawniona osoba, skoro ustawodawca pomylił się przy tworzeniu przepisów i zamiast odwołać się do art. 40, we wszystkich aktach prawnych podał art. 41 ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym, który wcale nie mówi o akcji medycznej, a o kierującym tą akcją?

A co z faktem, że od lat różne przepisy wskazywały, że zgon może stwierdzić tylko lekarz, a najlepiej lekarz medycyny sądowej? Pamiętamy przecież, jaką burzę wśród lekarzy POZ, lekarzy rodzinnych wywołały zmiany przepisów, na podstawie których uraczono ich obowiązkiem stwierdzania zgonów. Trudno było się wtedy z nimi nie zgodzić, skoro lekarze w godzinach pracy musieli odchodzić od pacjentów w celu stwierdzenia śmierci, a teraz to samo ustawodawca funduje ratownikom medycznym i poniekąd nam obywatelom, bo zamiast ratować ludzi z wypadków i innych zdarzeń losowych, ratownicy będą musieli stwierdzić zgon, jeśli nastąpił on w czasie trwania akcji medycznej, a ta następuje z chwilą przyjęcia zgłoszenia alarmowego lub powiadomienia o zdarzeniu przez dyspozytora medycznego. Co zatem w sytuacjach, gdy zgon nastąpi po telefonie na nr 112 ? Zgodnie ze wskazanym art. 40 ust. 1. ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym od chwili zgłoszenia nastąpiła akcja medyczna, a zatem ratownicy będą musieli najpierw podjąć czynności ratujące życie, by potem i tak stwierdzić zgon, ustalić wiele danych, aby prawidłowo wskazać prawdopodobną przyczynę śmierci, zamiast udać się do wypadku, a bliskim zmarłego przekazać, że powinni poczekać na odpowiedniego lekarza bądź koronera.

Koronerów w Polsce w zasadzie nie ma. A kim jest koroner? To osoba, która stwierdza zgon i wystawia akt zgonu – w polskich warunkach koroner zajmuje się niestety tylko zgonami osób, które zmarły w miejscach publicznych, a miało być inaczej. Koroner miał zajmować się wszystkimi zgonami, jak to ma miejsce w krajach anglosaskich. Dla przykładu: w Polsce każdego roku umiera około 150 tysięcy ludzi we własnych domach i tymi zgonami zajmują się przede wszystkim lekarze rodzinni a 20 tysięcy zgonów następuje nagle, niespodziewanie w miejscach publicznych – to zgony, którymi w praktyce powinien zająć się   koroner. I z tym jest problem, dlatego ustawodawca postanowił przerzucić ten obowiązek na ratowników medycznych, którym samorządy nie muszą płacić, jak koronerom.

Nic więc dziwnego, że obecnie na ratowników medycznych padł blady strach, skoro oni mają – w trakcie prowadzenia akcji ratunkowej – stwierdzać zgon, nie mając przy tym fachowej wiedzy, doświadczenia, działając w emocjach, pod presją rodziny, etc. przecież mogą popełnić błąd i stwierdzić zgon u osoby, która jeszcze żyje lub którą można było jeszcze ratować. Jeżeli samorządowcy ani ustawodawca nie widzą w tym problemu, to na pewno go zobaczą, gdy posypią się sprawy cywilne i karne wobec ratowników, firmy ubezpieczeniowe odmówią wypłaty odszkodowania, a ratownicy zaczną odmawiać wykonywania tych obowiązków z obawy przed konsekwencjami, zaś lekarze odmawiać będą w związku z nowymi przepisami, dającymi uprawnienia do stwierdzania zgonów ratownikom. Nikogo na razie chyba nie obchodzi, że czeka nas kolejny chaos w szeroko pojętej służbie zdrowia, który odczujemy najbardziej my – obywatele.

Stacja Pogotowia Ratunkowego w Słupsku. Oto wypowiedzi dwóch ratowników oraz lekarza:

– „Póki nie będziemy wysyłani do typowych zgonów, to dużo to nie zmieni. Jeżeli pacjent jest żywy, my go reanimujemy, przywracamy czynności życiowe, ale jeśli dochodzi do zgonu, to wzywamy lekarza rodzinnego lub jak jest z nami w zespole lekarza z karetki” – powiedział jeden z ratowników.

– „Nawet przywracanie czynności życiowych może spowodować, że nastąpi błąd i to jest wpisane w ryzyko naszego zawodu. A w tej kwestii, to na pewno będą szkolenia. Ja sam nie widzę w tym nic złego, ale ratownictwo medyczne powinno się ograniczyć do ratowania życia a nie stwierdzania zgonu” – podkreślił drugi ratownik dodając: – „Kto chce i czuję się na siłach, to niech się szkoli, a jak szkolenie w tym kontekście będzie obowiązkowe, to w karetce będzie dwóch ratowników po przeszkoleniu w celu prawidłowego stwierdzenia zgonu”.

– „To jedno wielkie nieporozumienie! Jako lekarz z wieloletnim stażem mogę się pomylić! My lekarze nawet boimy się stwierdzać zgon. Jak już jesteśmy w domu chorego, nieprzytomnego, u którego akurat nastąpiło zatrzymanie akcji serca, to musimy odczekać 5 – 7 minut by przystąpić do reanimacji, która trwa około 40 minut” – zaznaczył lekarz.

– „Możemy przywrócić pracę serca, płuc, ale nie wiemy co z mózgiem, a przecież człowiek jest uznany za zmarłego jak przestaje pracować mózg. A to, że ratownicy medyczni mają stwierdzać zgon, to wciskanie na plecy ratownika dodatkowego obowiązku; zresztą nie są do tego szkoleni. Wystarczyłby lekarz bez żadnej specjalizacji, ale po odpowiednim szkoleniu” – podsumował lekarz ze Słupskiej Stacji Pogotowia Ratunkowego.

 

 

 

Fot. z achiwum Autora

KRZYSZTOF SAPAŁA: Pomnik Powstańców Warszawskich – pierwszy w Polsce!

Chodzi o pomnik poświęcony Powstańcom Warszawskim: Bohaterom Warszawy – Słupsk, który w pierwotnej drewnianej wersji stanął już 15 września 1945 roku. Deski symbolizowały mur, pod którym Niemcy w okupowanej Polsce dokonywali egzekucji.

Już po kilku miesiącach pomnik zaczął się jednak rozpadać. Dlatego warszawiacy, którzy po zakończeniu wojny osiedlili się w Słupsku, powołali do życia społeczny komitet budowy nowego pomnika.

Na czele komitetu stanął pochodzący z Krakowa Edward Łada-Cybulski, człowiek związany z teatrem i prasą, który został zatrudniony na stanowisku kierownika Wydziału Społecznego Miejskiej Rady Narodowej w Słupsku. W skład komitetu budowy pomnika weszli m.in. ksiądz Jan Zieja – po wojnie przez jakiś czas związany ze Słupskiem i pobliskim Orzechowem oraz Michał Issajewicz pseudonim „Miś” – żołnierz Armii Krajowej, uczestnik zamachu na Franza Kutscherę.

Pieniądze na nowy pomnik zbierali nowi słupszczanie, przeważnie dawni mieszkańcy stolicy, często uczestnicy Powstania Warszawskiego. Część kosztów budowy pomnika pokrył Urząd Miasta Słupska.

Uroczyste odsłonięcie pomnika w miejscu prowizorycznego nastąpiło 15 września 1946 roku, czyli, równo rok po postawieniu pierwszego drewnianego pomnika. Cegły wykorzystane do budowy pomnika pochodzą ze zburzonych, ostrzelanych przez Niemców warszawskich kamienic.

Pomnik został zaprojektowany przez warszawskiego artystę Jana Małetę a wykonany przez Stanisława Wąsowicza i Stanisława Kołodziejskiego. Gotowy monument– wykonany w Warszawie – przyjechał do Słupska specjalnym transportem kolejowym, na który zgodę wyraziły ówczesne władze Warszawy.

Pomnik składa się z dwóch części.  Muru z cegieł przeszytych kulami oraz postaci poległego powstańca. W wyciągniętej wzdłuż ciała dłoni trzyma on granat tak zwaną filipinkę, a drugą opiera się na tarczy z herbem Warszawy. Nad poległym powstańcem pochyla się orzeł, a u jego stóp klęczy płaczące dziecko. W centralnej części muru znajduje się płaskorzeźba ukrzyżowanego Chrystusa na tle płonącego placu Zamkowego w Warszawie. Cokół zwieńcza napis: „Bohaterom Warszawy – Słupsk”.

W 1962 roku płaskorzeźba ukrzyżowanego Chrystusa ze słupskiego pomnika w niejasnych okolicznościach zginęła. Sprawców kradzieży nie ustalono, bo zapewne takowej nie było. Ktoś tę płaskorzeźbę Chrystusa owinął w szmaty i podrzucił nocą do Muzeum Pomorza Środkowego. W tym czasie miejsce Chrystusa zajął herb Słupska. W kwietniu 1981 roku za sprawą „Solidarności” pomnikowi przywrócono płaskorzeźbę ukrzyżowanego Chrystusa.

Warunki atmosferyczne oraz upływający czas spowodowały, że pomnik po prostu rozsypywał się i dlatego najpierw w 1984 roku a następnie w roku 2015 był remontowany, ale remonty te niestety nie przyniosły zamierzonego celu i dlatego w roku 2022 miasto otrzymało dotację na remont pomnika z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Renowacja pomnika odbyła się na zasadzie wymiany jego oryginalnych elementów wykonanych z brązu nowymi.

Wszystkie pierwotne części pomnika po odnowieniu trafiły do Izby Pamięci. Zadanie miało charakter prac konserwatorskich oraz restauratorskich i wykonane było zgodnie z ekspertyzą konserwatorską a także programem prac konserwatorsko-restauratorskich Pomnika Powstańców Warszawskich w Słupsku, który jest zabytkiem oraz decyzją Pomorskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Gdańsku.

 

 

Czy państwo z kartonu (2007-2015) mogło pełnić swoje funkcje? Fot. archiwum HB

O nadal niewyraźnych sprawach w dawnym państwie z kupy kamieni pisze KRZYSZTOF SAPAŁA: „Niezależny” senator

Prawie zawsze uśmiechnięta pyzata twarz. Przez wiele lat był posłem, wiceministrem Środowiska, szefem Platformy Obywatelskiej w Zachodniopomorskim. Obecnie jest „niezależnym” senatorem z siedmioma zarzutami, w tym czterema o charakterze korupcyjnym. Stanisław Gawłowski.

Faktem jest, że przebywał w Areszcie Śledczym w Szczecinie przez dwa i pół miesiąca, czyli nawet całej sankcji nie odsiedział; w tym czasie – jak wieść niesie – grypsował a za to wszystko zapłacił m.in.  utratą pracy strażnik więzienny. Gawłowski do Aresztu Śledczego w Szczecinie trafił w połowie kwietnia 2018 roku. W pewnym sensie na własne życzenie, bo razem ze swoim mecenasem Romanem Giertychem bez wezwania przyszli do szczecińskiej Prokuratury Krajowej gdzie Gawłowski usłyszał – wówczas – pięć zarzutów i został zatrzymany przez funkcjonariuszy ABW.

Życiorys i kariera polityczna Gawłowskiego mogłyby posłużyć jako materiał dla dobrego pisarza lub scenarzysty, ale czy książka lub film zostałby odebrany przez publiczność pozytywnie mimo tego, że główny bohater, według wielu osób, nie należy do zbioru postaci pozytywnych.

Sam się o tym przekonałem pisząc w 2011 roku na „mmKoszalin” prześmiewczy felieton o napisaniu przez Gawłowskiego doktoratu! Ten polityk bardzo szybko się kształcił. Szczebel po szczeblu. Licencjat, magisterka i w końcu doktorat. We wspomnianym felietonie pt. „Długie samotne wieczory” poruszyłem kwestię tego doktoratu i porównałem Gawłowskiego do Nikodema Dyzmy. Dziś żałuję, bo obraziłem postać stworzoną przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza oraz dwóch polskich aktorów, którzy zagrali rolę Nikodema Dyzmy – Adolfa Dymszę i Romana Wilhelmiego. Ja straciłem pracę, nawet sąd nie pomógł, ale po pierwsze był to rok wyborczy, po drugie to Koszalin, po trzecie to układ.

Oczywiście doskonale wiem, czym jest oskarżenie dziennikarskie a czym jest oskarżenie prokuratorskie, ale przecież Gawłowskiemu tych zarzutów z dnia aresztowania przybyło, a podczas ostatnich wyborów do parlamentu Stanisław Gawłowski został „niezależnym” senatorem. Piszę „niezależnym” w cudzysłowie, bo wiem doskonale jaki z nie go niezależny senator – podobnie jak m.in. były szef NIK Krzysztof Kwiatkowski.

Obecnie co chwilę słyszymy, że służby kogoś obserwują, zatrzymują, przesłuchują, stawiają zarzuty i nawet zamykają na trzy miesiące. Teraz mamy sprawę Włodzimierza Karpińskiego, ministra skarbu w rządzie Donalda Tuska, wcześniej – w 2011 roku – Karpiński był wiceministrem MSWiA. W rządzie Ewy Kopacz również był ministrem skarbu. W listopadzie 2019 roku został powołany na szefa MPO w Warszawie a w kwietniu 2021 roku wygrał (sic!) konkurs na sekretarza miasta stołecznego Warszawy – miasta zarządzanego przez wiceszefa PO Rafała Trzaskowskiego. 27 lutego 2023 roku Karpiński został zatrzymany przez CBA w charakterze podejrzanego w śledztwie dotyczącym udziału w zorganizowanej grupie przestępczej podmiotów gospodarczych – m.in. „Afera Śmieciowa” – a także urzędników rangi ministerialnej zasiadających w rządzie koalicji PO -PSL w latach 2011 – 2015. W śledztwie Karpiński usłyszał zarzuty przyjęcia prawie pięciu milionów złotych łapówki i został aresztowany na trzy miesiące. Grozi mu za to dwanaście lat więzienia. I żeby tylko polskie społeczeństwo wreszcie usłyszało, że ktoś z poprzedniej ekipy został skazany prawomocnym wyrokiem i trafił do więzienia a jego majątek przeszedł na skarb państwa. Żeby nie było jak z Gawłowskim, który nie odsiedział całej sankcji i jest tym całym „niezależnym” senatorem; zresztą pomagali mu różni ludzie, różne partie. I żeby nie było tak jak z byłym senatorem PO Józefem Piniorem – najpierw półtora roku więzienia, następnie osiem miesięcy pozbawienia wolności i to w systemie dozoru elektronicznego.

Reformy wymiaru sprawiedliwości nie było, nie ma i chyba nie będzie. Minister Sprawiedliwości i zarazem Prokurator Generalny dwoi się i troi, aby coś z tym zrobić a w ostateczności zwołuje konferencję prasową. Lecz optymistycznie podchodząc do tych wszystkich spraw, afer i ich „bohaterów”, to pozostaje nam wierzyć, że za kratami znajdzie się także szef wyżej wymienionych, czyli Donald Tusk.