Bywa, że widząc w akcji jakiegoś upierdliwego i niezbyt lubianego polityka, pytamy złośliwie: „To on jeszcze żyje?!” – rzecz jasna, mając na myśli życie polityczne. Miałem tak ostatnio, usłyszawszy, że został wybrany skład Rady Etyki Mediów z Ryszardem Bańkowiczem jako przewodniczącym tejże już po raz trzeci.
Owszem, tu i tam czasem trafiałem na jakieś wiadomości, wskazujące, że REM może jeszcze funkcjonować, ale wydawało mi się, że to może jakieś stare informacje. No bo jaki ma sens podtrzymywanie całkowitej fikcji? A tu proszę – jednak. Żeby było śmieszniej, pamiętam, jak wiele już lat temu, gdy przewodniczącą (wydawało się wówczas, że dożywotnią) była Magdalena Bajer, REM okazywała się ciałem całkowicie jałowym i pozbawionym znaczenia. Cóż dopiero dzisiaj.
Teraz jednak sytuacja jest jeszcze bardziej absurdalna: pod wzniosłą i mocno nadętą nazwą funkcjonuje twór, który rości sobie prawo do oceniania etycznego poziomu mediów i członków stowarzyszeń dziennikarskich – w tym SDP czy Stowarzyszenia Dziennikarzy Katolickich – które w żaden sposób nie uczestniczyły w jego tworzeniu, ponieważ już od jakiegoś czasu nie są uczestnikami Konferencji Mediów Polskich, pod której egidą działa REM. Jeśli przyjrzeć się, kto dzisiaj tworzy KMP, zobaczymy, że są to grona reprezentujące wyłącznie jedną stronę podzielonego medialnego środowiska. Czyli – mówiąc w pewnym uproszczeniu – połowa środowiska medialnego w Polsce podtrzymuje w formie REM byt, który rości sobie prawo do orzekania o poziomie etycznym wszystkich. W takiej postaci REM oczywiście nie ma sensu, a Karta Etyczna Mediów, uchwalona w roku 1995 przez wtedy jeszcze znacznie szersze środowisko, faktycznie obejmujące ogromną część ówczesnego świata medialnego, nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości w prawie takim samym stopniu jak Prawo prasowe. Nie uwzględnia na przykład istnienia nie tylko mediów społecznościowych, które bardzo mocno odmieniły świat mediów w ogóle, ale w ogóle istnienia Internetu, który stworzył całkiem nową i kierującą się specyficznymi regułami przestrzeń informacyjną.
Przewodniczący Ryszard Bańkowicz udzielił po wyborze wywiadu Wirtualnym Mediom, w którym złożył dość kuriozalne oświadczenie, iż żałuje, że w pracach REM nie bierze udziału SDP, ale on, Bańkowicz, zaprasza stowarzyszenie do współpracy „za pośrednictwem portalu” Wirtualne Media. Zaiste, bardzo ciekawy sposób na nawiązanie dobrych relacji. Bańkowicz powiedział też: „Najważniejszym będzie wzmocnienie i ugruntowanie świadomości, że etyka jest niezbędna w mediach. Musimy także mocniej wypromować »dziennikarza etycznego«, czyli takiego, który rzetelnie sprawdza źródła, jest wiarygodny i nie produkuje fake newsów. Zresztą redakcjom też powinno zależeć na zatrudnianiu takich dziennikarzy. Ale zdaję sobie sprawę, jak trudne będzie to zadanie, biorąc pod uwagę, że z roku na rok w mediach maleje zapotrzebowanie na prawdę”.
Te słowa mają mniej więcej taką wartość jak oświadczenia polityków, którzy w trakcie kampanii wychodzą do ludzi i mówią: trzeba spowodować, żeby kolejki do lekarzy były krótsze, żeby Polacy zarabiali więcej, żeby było bezpieczniej i w ogóle – żeby się ludziom lepiej żyło. Tyle że zapominają wyjaśnić, w jaki sposób zamierzają te cele osiągnąć. Jak REM, pozbawiona nie tylko jakichkolwiek realnych instrumentów wpływania na media, ale też wsparcia dużej ich części, miałaby „promować dziennikarza etycznego”? Poprzez wydawanie kolejnych oświadczeń, które nikogo nie będą obchodzić? Chyba tak, bo nic więcej zrobić nie może. Można natomiast założyć, przeglądając skład REM, że oświadczenia te będą dotyczyć głównie jednej strony medialnej sceny.
Dość złośliwości – choć podtrzymywanie politycznie uzasadnionej fikcji na nią zasługuje. Wszystko to bowiem nie znaczy, że nie ma potrzeby istnienia etycznego kodeksu dziennikarskiego i organu, który będzie jego przestrzegania pilnował. Ale trzeba też być realistą: zorganizowanie takiej struktury jest problematyczne nawet w krajach, gdzie podziały medialne są znacznie łagodniejsze niż w Polsce. Brytyjskie media drukowane mają dzisiaj już trzecie tego typu ciało w historii. Najpierw był to Press Council (1953-91), potem Press Complaints Commission (1991-2014), teraz Independent Press Standards Organisation. Członkami IPSO nie są jednak tak znaczące tytuły jak „Financial Times”, „The Independent” czy „Guardian”. Wszystkie wspomniane organizacje, podobnie jak polska REM, miały zawsze charakter dobrowolny i również nie dysponowały możliwością nakładania żadnego rodzaju urzędowych sankcji. Tyle że działały i wciąż działają w innych politycznych oraz medialnych warunkach niż skrajnie podzielona polska scena medialna. Inna sprawa, że wielokrotnie były krytykowane za niewłaściwe podejście do konkretnych spraw.
Skoro zatem tak wielkie problemy istniały w Wielkiej Brytanii, gdzie kultura polityczna jest znacznie stabilniejsza niż w Polsce, a tradycja wolnych mediów sięga daleko wstecz (np. ukazujący się dziś w skali globalnej tygodnik „The Economist” został założony w 1843 roku) – jak chcielibyśmy rozwiązać problem w Polsce, w dalece mniej sprzyjających warunkach? Jeżeli istnieje zbiór ogólnych reguł, w tym wypadku etycznych, to musi też istnieć ciało, które w konkretnych przypadkach będzie decydować, czy dana reguła została naruszona. Tu nie wymyśli się nic nowego. A jeżeli ma to być ciało osadzone na dobrowolnej podstawie, a nie wyposażone w swoje kompetencje przez państwo – co należałoby wykluczyć i uznać wręcz za groźne dla wolności słowa, zwłaszcza w obecnej sytuacji – to musiałby to być rodzaj jakiejś rady. Tu zaś oczywistym problemem jest, że bardzo trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób taką radę wyłonić w warunkach skrajnych podziałów, aby zapewnić jej zrównoważenie i sprawić, że wszyscy zainteresowani poddaliby się jej orzeczeniom. Zwłaszcza że katalog osób, o których można powiedzieć, że cieszą się autorytetem sięgającym poza własne środowisko, jest bardzo krótki.
Wniosek jest smutny, ale realistyczny: nie mamy dzisiaj sposobu, żeby egzekwować reguły etyki zawodowej od dziennikarzy. Gdyby zresztą chcieć potraktować to zadanie poważnie, odpowiednie ciało musiałoby codziennie wydawać po kilka oświadczeń i upominać po kilkoro dziennikarzy, zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Promować dziennikarską etyką mogą jedynie poszczególne redakcje wobec swoich własnych pracowników, tyle że one same nierzadko naciskają na nieetyczne zachowania.
Zaś zapowiedzi pana Bańkowicza to nic innego jak, excusez le mot, zwykłe błaznowanie.
Łukasz Warzecha