Fot. Pixabay

Fabryki śrubek – ŁUKASZ WARZECHA o związkach zawodowych w mediach

Nigdy, nawet w najtrudniejszych momentach dziennikarskiej kariery z punktu widzenia pracownika mediów, nie zapisałem się do związku zawodowego. Inna sprawa, że takich momentów zbyt wiele nie było. W zasadzie był tylko jeden – okres zmierzchu dziennika „Życie”, kiedy to na wypłatę przychodziło czekać po dwa miesiące albo więcej, a kierownictwo nieustannie mamiło, że to już za momencik, za chwileczkę. I tak aż do upadku gazety. O ile wiem, związek zawodowy, który tam wówczas powstał, i tak niczego nie wywalczył.

 

Moja niechęć do zapisania się do związku zawodowego miała kilka przyczyn. Pierwsza była ideowa: do związków zawodowych mam stosunek w najwyższym stopniu nieufny, w większości wypadków uważam, że bardziej szkodzą niż pomagają, a regulacje ustawowe sprawiają, że dla pracodawcy mogą być prawdziwym koszmarem. Jako liberał zapisanie się do związku zawodowego uznałbym za absolutną ostateczność. Prędzej chyba wstąpiłbym do Kościoła pastora Chojeckiego.

 

Po drugie – przez całe życie z pracodawcami, a właściwie zleceniodawcami łączą mnie relacje cywilnoprawne i uważam to za sytuację bardzo korzystną. Nigdy nie potrzebowałem etatu i nie było moim marzeniem podleganie kodeksowi pracy. Związki zawodowe zaś są przede wszystkim dla pracowników sensu stricto, a więc dla osób związanych z pracodawcą stosunkiem pracy. Jako współpracownik licznych mediów, ceniłem sobie swobodę, jaką daje taka sytuacja. Rozumiem jednak, że dla wielu nie byłoby to rozwiązanie komfortowe.

 

Po trzecie – nie wierzyłem w skuteczność związków zawodowych, ale przyznaję, że moje doświadczenie jest tutaj bardzo ograniczone. Czym innym jest projekt powołania związku zawodowego w niewielkiej redakcji, a czym innym w dużej firmie, która rządzi się regułami korporacyjnymi.

 

Stąd informacja o tym, że w TVN powstał pierwszy związek zawodowy, budzi we mnie bardzo mieszane odczucia. Z jednej strony wiem, że wielkie korporacje medialne mają tendencję do tego, żeby redakcje, które im podlegają, traktować jak fabryki śrubek, podczas gdy media mają jednak swoją specyficzną naturę, którą należy szanować, żeby dobrze działały. Oczywiście trzeba tu znaleźć kompromis, bo właściciel ma przecież prawo oczekiwać, że dane medium będzie przynosić zyski.

 

Z drugiej strony związki zawodowe mają immanentną skłonność do wyszukiwania spraw, które wcale nie muszą być problematyczne, ale walcząc z którym będą uzasadniały swoje istnienie. Gdy w dodatku czytam, że związek zawodowy w TVN jest agendą Związkowej Alternatywy, kierowanej przez Piotra Szumlewicza, który jako dziennikarz dał się poznać jako fanatyczny wręcz lewicowiec, moja nieufność rośnie. Dla ludzi takich jak Szumlewicz walka z korporacjami może być sposobem na promocję samych siebie bardziej niż wynikać z potrzeby związkowców.

 

Załóżmy jednak, że rzeczywiście w firmie wielkości TVN, w Agorze, TVP czy Polsacie związki zawodowe mają jakiś sens. Choćby dlatego, że ułatwiają wyłonienie reprezentacji do rozmów z zarządami, podejmującymi często decyzje w oderwaniu od panujących „na dole realiów”. W mediach państwowych związki mogą mieć i to dodatkowe uzasadnienie, że pozwalają skuteczniej walczyć z naciskami politycznymi, a czasami pozwalają ochronić niepokornych pracowników przed zwolnieniem właśnie z przyczyn politycznych. Jednak w mniejszych mediach to już przerost formy nad treścią. Poza tym korporacyjne molochy medialne, jakkolwiek będą nadal istnieć i dominować swoimi pieniędzmi i siłą organizacji, nie są już jedynymi ważnymi aktorami. Druga strona medialnego świata to niezliczone dziennikarskie drobne inicjatywy, bazujące na całkowitej niezależności, pracy na własny rachunek, na kanałach internetowych, produkcji podcastów i podobnych technologiach. Tam związki zawodowe są kompletnie bez sensu. I nie powiem, żeby mnie to martwiło.

 

Łukasz Warzecha

Liczą się fakty, nie plotki – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak pisać o prywatnym życiu polityków

Materiały dziennikarskie informujące o stanie zdrowia polityków albo o innych aspektach ich życia prywatnego powinny być warsztatowo niepodważalne. W artykule „Sieci” o Jarosławie Gowinie warsztat jednak leży.

 

Trzy lata temu na portalu wPolityce.pl opublikowano tekst zatytułowany: „Obrzydliwy atak Misiły. Zdrowie Jarosława Kaczyńskiego powodem do jątrzenia: »Polacy mają prawo wiedzieć, jaki jest stan zdrowia kogoś, kto rządzi Polską«”. Pod ówczesną opinią posła Nowoczesnej jestem gotów się podpisać. Problem w tym, że wtedy nie podpisywali się pod nią członkowie redakcji portalu braci Karnowskich oraz redagowanego przez nich tygodnika, a teraz opublikowali tekst o problemach Jarosława Gowina, kierując się logiką posła Misiły, którą nie tak dawno potępiali. Jak widać, o problemach jednych informować warto i można, a o problemach innych – nie. Widocznie mają jakiś immunitet.

 

Czy można tu sformułować ogólne zasady? W Polsce granica tolerancji dla wchodzenia w życie prywatne osób publicznych zwykle jest ustawiona bardzo nisko. Przyjęło się uznawać, że problemy zdrowotne czy osobiste nawet pierwszoplanowych polityków są wyłącznie ich sprawą, a informowanie o nich instynktownie kojarzy się raczej z tabloidami. Takie informacje niejednokrotnie się pojawiały, ale często spotykały się z potępieniem, a i nie wygląda na to, żeby miały zasadniczy wpływ czy to na postrzeganie danego polityka, czy na sondaże.

 

Uważam, że to błąd. Znacznie bliższe jest mi podejście amerykańskie, zgodnie z którym stan zdrowia najważniejszych osób w państwie, w tym członków Kongresu, jest podawany do publicznej wiadomości. Wyborcy wiedzą też, jakie są rezultaty badań, którym poddawani są prezydenci USA, a jeśli o czymś mówić się nie chce, wzbudza to natychmiast podejrzenia.

 

Liberalne (w znaczeniu amerykańskim) media próbowały rozkręcić histerię, gdy na prezydenta po raz pierwszy kandydował Ronald Reagan, sugerując, że 70-letni wówczas pretendent zdrowotnie nie sprosta wyzwaniu. Jak wiadomo, Reagan rządził przytomnie przez dwie kadencje, a z obaw o swój stan zdrowia żartował wielokrotnie z właściwą sobie swadą. Dziś ta sama liberalna frakcja oburza się, gdy przeciwnicy prezydenta Joego Bidena wskazują na konkretne zachowania, budzące ogromny niepokój co do stanu jego zdrowia.

 

Ostatnio karierę robią migawki, na których wyraźnie zdezorientowany Biden jest wprowadzany w jakieś miejsce i pyta bezradnie współpracowników: „Where am I?” („Gdzie jestem?”). Wziąwszy pod uwagę, że mówimy o najpotężniejszym z urzędu polityku świata, robi to przerażające wrażenie. Jest to jednak najlepszy argument za tym, żeby opinia publiczna miała do informacji o zdrowiu decydentów dostęp. Trzeba też pamiętać, że informacja, która stała się publiczna, nie może być już wykorzystywana jako narzędzie szantażu.

 

W Polsce toczyła się jakiś czas temu debata, gdy Pałac Prezydencki nie chciał ujawnić rezultatów badań lekarskich prezydenta Bronisława Komorowskiego. Niestety, skończyło się na niczym. Z Jarosławem Gowinem sytuacja nie jest jednak taka prosta. Nie mówimy bowiem o polityku aktualnie sprawującym ważną funkcję, ale o polityku w tym momencie już całkowicie marginalnym. Można odnieść wrażenie, że zajmowanie się jego zdrowiem i przeżytą traumą jest motywowane wyłącznie chęcią napiętnowania go na zawsze: wiadomo, wariat, więc do czynnej polityki nie powinien wracać.

 

Można by jednak mimo to uznać, że tekst Marka PyzyMarcina Wikły się broni, gdyby był warsztatowo mocny. Takie zresztą powinny być wszystkie materiały informujące właśnie o stanie zdrowia polityków albo o innych aspektach ich życia prywatnego: warsztatowo niepodważalne. W tym konkretnym artykule warsztat jednak leży. Autorzy nie poczynili żadnych własnych ustaleń, nie zweryfikowali żadnych plotek, za to obficie zrelacjonowali je w swoim tekście. Wypowiedzi są wyłącznie anonimowe, a dwie trzecie artykułu to rozważania o karierze politycznej byłego wicepremiera. Oczywiście krytyczne. Gdyby tak napisany był artykuł o stanie zdrowia prezydenta, premiera lub kogokolwiek innego, nie powinien był się ukazać. A tu mamy tekst o osobie w tej chwili spoza kręgu decydentów.

 

To samo dotyczy Jarosława Kaczyńskiego, niewątpliwie najpotężniejszego obecnie w Polsce polityka. Wokół stanu zdrowia prezesa PiS plotki krążą od kilku lat. Chętnie przeczytałbym – i broniłbym – materiału, niezależnie od tego, w jakim medium by się ukazał, który przedstawiałby w tej sprawie zweryfikowane, potwierdzone, twarde fakty. Gdyby jednak miał być oparty na plotkach, pogłoskach, a jego autor nie wykonałby praktycznie żadnej własnej pracy, byłby to zwykły paszkwil.

 

Niestety, nierzetelna robota dziennikarska, wykonywana ewidentnie na polityczne zamówienie, kompromituje samą ideę informowania opinii publicznej o zdrowotnych i szerzej – osobistych problemach polityków. I o to mam do autorów tekstu w „Sieciach” największy żal.

 

Off the record – ŁUKASZ WARZECHA o maskowaniu niekompetencji

Formuła „na offie” zakłada, że dziennikarz nie dzieli się wiedzą, którą otrzyma od rozmówcy, przynajmniej w sposób pozwalający zidentyfikować źródło. Tę zasadę należy szanować, pod warunkiem jednak, że rozmówca nie robi sobie kpin i z niej, i z dziennikarza.

 

Z przykrością muszę stwierdzić, że obiektem takich kpin stałem się ostatnio wraz z grupą polskich dziennikarzy, którzy na zaproszenie Komisji Europejskiej przez dwa dni spotykali się w Brukseli z urzędnikami KE różnych szczebli. Grupa była mocno zróżnicowana pod względem redakcji i poglądów. Dobrana absolutnie uczciwie i bez śladu uprzedzeń. Był to klasyczny wyjazd studyjny, bardzo dobrze zorganizowany, szczególnie wziąwszy pod uwagę trudne okoliczności.

 

Urzędnicy KE co do zasady udzielają informacji off the record. Członkowie Komisji – on the record. Ci pierwsi zaznaczają, co z ich wypowiedzi można oficjalnie wykorzystać, ci drudzy – jeśli czegoś wykorzystywać nie należy. I tu żadnych uwag nie mam. Takie są reguły i mają sens.  

 

W zażenowanie, zadziwienie i stupor wprawił jednak wszystkich, niezależnie od poglądów i redakcji, ostatni punkt: spotkanie z szefem polskiego przedstawicielstwa przy UE ambasadorem Andrzejem Sadosiem. To właśnie spotkanie odbywało się teoretycznie off the record. Muszę o nim jednak napisać, bo jego przebieg trudno określić inaczej niż jako kuriozalny. Z zastosowaniem formuły na offie włącznie.

 

Spotkanie musiało się niestety z przyczyn obiektywnych odbywać zdalnie, grupa podłączyła się zatem do platformy Teams na swoich komputerach. Na całość mieliśmy 75 minut. Byliśmy po dwóch dniach intensywnych rozmów, podczas których pojawiło się mnóstwo punktów zaczepienia do dyskusji z panem ambasadorem. Tymczasem pan ambasador najpierw przez 10 minut recytował nam dziedziny, którymi zajmuje się przedstawicielstwo, a więc podawał informacje, które można znaleźć na jego stronach internetowych, zapowiadając, że o tym wszystkim opowiedzą nam urzędnicy misji. Już to wywołało niedowierzanie, bo brzmiało jak wprowadzenie do czterogodzinnej prelekcji.

 

Po ambasadorze Sadosiu wystąpiło, o ile dobrze liczyliśmy, siedmioro pracowników przedstawicielstwa, którzy monotonnym głosem klepali wyuczone formułki, opowiadając, czym się zajmują. Wartość poznawcza tego była dla ludzi zorientowanych w problematyce żadna. Zastosowanie formuły na offie było również kompletnie niezrozumiałe, bo dostaliśmy po prostu streszczenie informacji dostępnych na stronach MSZ i oficjalną narrację.

 

Część osób się ze spotkania w końcu wyłączyła, część zasnęła, część poszła na papierosa. Komentarze stawały się coraz zgryźliwsze. Nasze mikrofony były na szczęście powyciszane.

 

W końcu prelekcje się zakończyły, a pan ambasador oznajmił, że to raptem tylko sześćdziesiąt… nie, skorygował po chwili zastanowienia, może pięćdziesiąt procent tego, czym zajmuje się stałe przedstawicielstwo i bardzo żałuje, że nie udało się nam przedstawić stu procent. Czy są pytania?

 

Wziąwszy pod uwagę, że zostało nam jakieś pięć minut, pytanie padło jedno i na tym spotkanie się zakończyło. Pan ambasador w rezultacie merytorycznie nie zabrał głosu wcale, choć spotkanie miało być z nim. Tak przynajmniej było anonsowane. Żeby było zabawniej, przedstawicielstwo widząc, że na Twitterze pojawiły się wpisy, komentujące sposób poprowadzenia „briefingu”, godzinę później zaczęło się dobijać do organizatorów wizyty z prośbą o przypomnienie dziennikarzom, że wydarzenie było „na offie”.

 

Sęk w tym, że na offie można podawać informacje ciekawe, nieoficjalne, zakulisowe. Nie widzę natomiast powodu, dla którego ta formuła miałaby służyć komukolwiek do maskowania własnej niekompetencji. Powiedzmy wprost: polskie przedstawicielstwo w Brukseli zmarnowało ponad godzinę naszego czasu, który mogliśmy wykorzystać na spacer po okolicy.

 

Czemu to spotkanie miało w ogóle służyć? Nietrudno odtworzyć sposób myślenia ambasadora Sadosia. Oto grupa dziennikarzy była przez dwa dni bombardowana przekazem z KE. Trzeba zatem przeciwstawić temu nasz własny przekaz. Problem w tym, że zarazem trzeba to zrobić w taki sposób, by nie narazić się samemu na problemy, a zatem trzeba uniknąć jakichkolwiek trudnych pytań, a ponieważ każde może być trudne (ambasada miała przecież dostęp do listy uczestników wyjazdu), więc najlepiej, żeby pytań nie było w ogóle. Jak to z kolei osiągnąć? Poprzez zasypanie dziennikarzy tonami zbędnych, drobiazgowych informacji, tak aby na pytania pozostało raptem kilka minut i aby nie było do nich żadnego punktu zaczepienia.

 

Pan Sadoś pracuje w MSZ od 1997 i jest zawodowym dyplomatą. W 2006 r. był nawet rzecznikiem MSZ i pozostawił w pamięci dziennikarzy raczej słabe wspomnienia. W 2018 r. dostał nominację na obecne stanowisko i gdy w tamtym roku przedstawicielstwo odwiedzał premier Morawiecki, z fasady zniknęła tablica z nazwiskami Donalda TuskaJerzego Buzka, upamiętniająca otwarcie placówki. Oficjalnie z powodu remontu.

 

Mam dla pana ambasadora radę na przyszłość: jeśli chce się uniknąć problemów związanych z niewygodnymi pytaniami, najlepszym wyjściem jest nieorganizowanie spotkania z dziennikarzami. W ten sposób oszczędza się własny i cudzy czas oraz nie daje pretekstu do tekstów takich jak ten.

 

Łukasz Warzecha

Dziennikarstwo społeczne – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak zarabia się na podcastach

Niedawno na pewnym forum, gdzie zaproszono mnie jako gościa, z audytorium padło pytanie, co myślę o projektach dziennikarskich i publicystycznych, finansowanych przez odbiorców. Pojawiło się oczywiście nazwisko Dariusza Rosiaka, którego sukces w zbieraniu pieniędzy na platformie Patronite na jego „Raport o stanie świata” jest niewątpliwy i rozpalił wyobraźnię wielu. Niejeden zapewne dziennikarz, zakładając własny kanał na YouTube, myślał: „Będę jak Rosiak”. Na pytanie postawione przez publiczność odpowiedziałem jednak, że to złudzenie. Rosiak jest jeden i jego sukces się nie powtórzy, podobnie jak nie powtórzy się sukces Radia 357 i względny sukces Radia Nowy Świat. Zbyt mała jest grupa ludzi mających pieniądze i skłonnych wydawać je na takie projekty, a zbyt wielu jest tych, którzy na różne formy dziennikarskie chcą zbierać.

 

Wygrywa nierzadko ten, kto jest pierwszy, najlepiej zaś, żeby miał też dużą grupę bardzo wiernych fanów. Rosiak wystartował ze swoim projektem w idealnym momencie. Był jednym z pierwszych, proponujących jakościowe dziennikarstwo społeczne – tak nazywam projekty wspierane przez odbiorców i z tego się utrzymujące – a zarazem skorzystał na gęstniejącej już wówczas poważnie atmosferze wokół Trójki, z której go wyrzucono (nie przedłużając umowy – ale na jedno wychodzi). Na katastrofie Trójki skorzystały też Radio 357 i Radio Nowy Świat, choć to ostatnie wyraźnie przegrywa z konkurencją, mimo że ta wystartowała później. Są jeszcze bracia Sekielscy, ale to już nieco inna historia: dziennikarstwo bardzo zaangażowane światopoglądowo, korzystające na antykościelnej fobii i płynące na temacie pedofilii w Kościele. Sukcesu Rosiaka nie da się już powtórzyć, podobnie zresztą jak sukcesu braci Sekielskich. Jeden i drugi projekt w dużej mierze wydrenował krąg odbiorców, do którego się zwracał.

 

Warto byłoby zbadać – być może ktoś to już zrobił, ale ja na takie badania nie trafiłem – jakie są motywacje osób wspierających podobne inicjatywy na Patronite albo Zrzutce lub po prostu wpłacających na konto. Ile projektów są skłonni wspierać jednocześnie? Jakimi sumami? Jakie znaczenie ma temat projektu, jakie – jego kształt i wykonanie, a jakie – głośne nazwisko jego autora? Czy chętniej wspierać będą projekty grające na najpopularniejszych emocjach (Sekielscy) czy też oferujące analityczne dziennikarstwo jakościowe (Rosiak)? To dałoby nam obraz polskiego odbiorcy, gotowego zaangażować się finansowo we wspieranie dziennikarzy, próbujących coś robić własnym sumptem.

 

Ja sam mam już pewne doświadczenie i szczęśliwie, dzięki przyjętym założeniom, uniknąłem rozczarowań. Mam wrażenie, że wiele porażek ma swoje źródło właśnie w braku realistycznej oceny, a nawet próbach przekonania odbiorców, że dostaną coś absolutnie wyjątkowego, podczas gdy jest to jedynie propozycja kolejnego, podobnego do niezliczonych innych, programu czy przedsięwzięcia.

 

Przede wszystkim zatem nie zakładałem nigdy, że mój kanał będzie dla mnie źródłem utrzymania. Z założenia konta na Patronite zrezygnowałem, bo wymogi serwisu, który dopominał się o jakieś dodatkowe informacje czy wydumane bonusy związane z progami wsparcia, kompletnie mi nie odpowiadały.

 

Uważam zresztą, że Patronite nie jest serwisem przyjaznym dla twórców, próbujących robić coś poważniejszego, mniej rozrywkowego, a na dodatek stosuje instrumenty wprost cenzorskie. Trudno inaczej zinterpretować to, co spotkało Jana Pospieszalskiego, którego konto wstrzymała od startu jakaś, pożal się Boże, „rada naukowa” Patronite. Nikt nie wie, w jaki sposób jest powoływana, Patronite tego nie wyjaśnia – można wnioskować, że całkowicie uznaniowo – zaznacza tylko, że członkostwo w radzie ma charakter rotacyjny, a osoby chcące się w nią zaangażować prosi o kontakt mejlowy. Kpina.

 

Zdecydowałem się na prosty mechanizm wsparcia poprzez YouTube, ustawiając progi stosunkowo nisko. Uważam bowiem, że wyznaczanie wysokich progów wsparcia (obok oczywistych niskich) to jeden z podstawowych błędów wielu osób. Odbiorcy mogą to uznać za wyraz pychy. I będą mieć trochę racji. Jeśli najwyższy próg ma wynosić na przykład tysiąc złotych, to wiele osób może sobie zadać pytanie, za kogo twórca się sam uważa, skoro sądzi, że ktoś miałby go co miesiąc wspierać aż taką sumą. Sądzę, że to raczej zniechęca: „Wielki pan dziennikarz, przez lata robił kasę w dużej telewizji, a teraz chce ode mnie wyciągnąć po tysiaka miesięcznie? Niech spada na bambus”.

 

Moim odbiorcom od początku sygnalizowałem, że kanał na YouTube nie jest moim źródłem utrzymania, a jedynie dodatkowym sposobem komunikacji z nimi, natomiast wsparcie moich produkcji powinni traktować jak uczciwy układ: wynagrodzenie (dobrowolne) za pracę, której faktycznie muszę włożyć dużo w stworzenie każdego ponad godzinnego komentarza, któremu – jak sądzę – udało mi się nadać autorski i unikatowy styl.

 

Jak na takie planowo skromne założenia – nie jest źle. Przy ponad 16 tys. subskrybentów wspiera mnie regularnie nieco ponad 200 osób, w tym 17 osób korzysta z najwyższego progu 60 zł – co uważam za bardzo szczodre.

 

Patrząc z pewnej perspektywy – dziennikarstwo społeczne, a więc pomysł na utrzymywanie przez odbiorców licznych przedsięwzięć dziennikarskich i publicystycznych, okazało się porażką przynajmniej o tyle, o ile niektórzy liczyli na prawdziwą erupcję takich projektów i bardzo hojne utrzymywanie ich przez słuchaczy czy widzów. To się nie udało. I sądzę, że wiele osób powinno przemyśleć przyjęty model działalności, patrząc realistycznie na możliwości wspierających, ich liczbę, gotowość do dzielenia się pieniędzmi. Dużych przedsięwzięć dziennikarskich, finansowanych wyłącznie przez odbiorców, możemy mieć w Polsce dosłownie kilka. Może maksymalnie kilkanaście – z różnych dziedzin. Bo w każdej z nich (sprawy zagraniczne, dziennikarstwo naukowe, publicystyka) pole jest ograniczone do jednego, może dwóch większych projektów. Dla reszty zwyczajnie nie ma miejsca, zasobów i woli partycypowania w ich utrzymaniu przez odbiorców. Owszem, to może być działalność dodatkowa, uzupełniająca, ale żyć się z tego nie da. To nie zadziała. I chyba musimy się z tym pogodzić.

 

Łukasz Warzecha

Wpuścić dziennikarzy nad granicę – apeluje ŁUKASZ WARZECHA

Jeżeli faktycznie w ramach nowych regulacji prawnych, jakie mają zastąpić stan wyjątkowy na granicy, dziennikarze mieliby odzyskać możliwość pracy w strefie przygranicznej, byłoby znakomicie. Wykluczenie mediów po polskiej stronie było bowiem błędem.

 

Jak to zwykle w Polsce ostatnich lat, sprawa jest głęboko zanurzona w polityce. Da się ją jednak racjonalnie przeanalizować. Jeśli pozostawić na boku emocje, musimy przyznać, że owszem, władza miała swoje argumenty, aby dziennikarzom zakazać wstępu. Można je podzielić na dwie grupy.

 

Pierwsza to argumenty dotyczące bezpieczeństwa. W strefie nadgranicznej w pełni bezpiecznie nie jest, służby operują w sytuacji zwiększonego napięcia, konieczność uwzględniania w ich działaniach dodatkowo obecności dziennikarzy jest oczywiście uciążliwa. I to można zrozumieć.

 

Druga część argumentacji jest już trudniejsza do zaakceptowania. Niemal nikt z obozu rządzącego nie powiedział tego wprost, ale przecież trudno mieć wątpliwości, że chodziło o to, aby nie tworzyć niekorzystnego dla władzy obrazu. Powiedział o tym niemal całkowicie szczerze Jarosław Kaczyński w wywiadzie w RMF około trzy tygodnie temu, pytany właśnie o obecność dziennikarzy przy granicy. Przywołał wówczas przykład wojny wietnamskiej i lewicowej propagandy, jaką serwowały wówczas amerykańskie media. Kaczyński postawił tezę, że była to jedna z przyczyn przegranej USA w tym konflikcie.

 

Czy tak było faktycznie – odpowiedź trzeba pozostawić historykom. Na pewno nastawienie amerykańskiego społeczeństwa miało znaczenie, a to rzeczywiście było w dużej części zależne od tonu mediów. Lecz czy było decydujące i czy wojna wietnamska w ogóle była do wygrania, niezależnie od nastrojów ludzi – to już całkiem inna sprawa.

 

Nasz sprzeciw powinien jednak wywołać taki sposób argumentacji po stronie wicepremiera do spraw bezpieczeństwa. Brzmiało to bowiem tak, jakby Jarosław Kaczyński chciał powiedzieć, że nie można wpuszczać dziennikarzy tam, gdzie ich relacje mogą się okazać kłopotliwe dla rządzących. Gdyby tę zasadę rozszerzyć – a właściwie czemu nie, skoro została zaprezentowana jako reguła uniwersalna – musielibyśmy uznać, że władza ma prawo nie dopuścić mediów wszędzie tam, gdzie może to jej sprawić jakikolwiek problem. Takich zaś sytuacji można sobie wyobrazić mnóstwo.

 

Tak, jest prawdą, że część lewicowych mediów pokazuje karykaturalny wręcz obraz sytuacji na granicy. Łzawe historyjki o biednych, niczego nieświadomych „uchodźcach” z rzetelnością dziennikarską nie mają nic wspólnego. „Gazeta Wyborcza” opublikowała niedawno materiał, w którym powoływała się na „sklepowe” z regionu nadgranicznego. „Judith z Konga” (OKO Press) stała się już wręcz kultowa. To są kpiny, nie dziennikarstwo. Tylko że – proszę zauważyć – to i tak jest. Wpuszczenie dziennikarzy do strefy stanu wyjątkowego niewiele by tutaj zmieniło. Nieprzychylne rządowi media swoją agendę realizują i tak.

 

Natomiast liberalizacja ograniczeń dla mediów pozwoliłaby pokazać sytuację również tym redakcjom, które nie podchodzą do tego ze z góry przyjętymi założeniami. Nie mówiąc już o mediach zagranicznych, które niestety skwapliwie korzystają teraz z zaproszenia Łukaszenki.

 

Przede wszystkim pamiętać zaś trzeba, że obywatele mają prawo do informacji – i to jest kwestia podstawowa. To prawo powinno być ograniczane jedynie w absolutnie wyjątkowych sytuacjach. Czy ta do takich należy? Częściowo zapewne tak, ale tylko częściowo. Dlatego z kolei przedstawiciele mediów powinni być również gotowi na kompromisy. Nie wiemy jeszcze, jakie zasady pracy dziennikarzy zostaną zawarte w nowych przepisach, ale trzeba pogodzić się z tym, że nie będzie to pełna, stuprocentowa swoboda. Na Litwie jest podobnie – media nie mogą na przykład pokazywać procesu pushbacku. Nie jest to powód do darcia szat – dla wspólnego dobra można pewne ograniczenia przyjąć. Najważniejsze, żeby można było zacząć pokazywać to, co się na granicy dzieje. Nie wydaje się, żeby rządzący mieli się czego obawiać – nastroje społeczne są i tak bardzo wyraźnie po ich stronie.

 

Łukasz Warzecha

Czy możliwa jest debata politycznych liderów? – zastanawia się ŁUKASZ WARZECHA

Aby przeprowadzić solidną debatę polityczną trzeba by znaleźć neutralny medialny grunt i  dziennikarzy możliwych do zaakceptowania dla obu stron, a o to coraz trudniej.

 

Od jakiegoś czasu krąży pomysł zorganizowania debaty Jarosława KaczyńskiegoDonaldem Tuskiem. Nie sądzę, żeby do niej doszło, a już na pewno nie na obecnym etapie kalendarza politycznego, gdy przyspieszone wybory wydają się nie być już w niczyim interesie i najpewniej do nich nie dojdzie. Warto się jednak nad taką propozycją spokojnie zastanowić. Czy tego typu wydarzenie miałoby sens i dlaczego tak trudno sobie je w dzisiejszej Polsce wyobrazić?

 

Z debatami – nawet tymi przedwyborczymi – problem jest taki jak z wieloma innymi mechanizmami polskiego życia politycznego: są tak mocno uzależnione od bieżących partyjnych potrzeb i tak mocno naznaczone plemiennością, że natychmiast każdy podejrzewa realizację jakiegoś niecnego planu. I w dodatku często ma rację. Tymczasem są przedsięwzięcia, które z tej gry powinny być po prostu wyłączone i instytucja debaty przywódców partyjnych jest właśnie takim przedsięwzięciem.

 

Generalnie debaty nie są korzystne dla lidera, a mogą na nich wygrywać pretendenci. Na pozycji lidera, który ma najwięcej do stracenia, jest dzisiaj Jarosław Kaczyński. Na jego niekorzyść w starciu z Donaldem Tuskiem działałoby nie tylko zużycie obecnej władzy i fakt, że przywódcy opozycji zawsze łatwiej jest krytykować stan rzeczy niż przywódcy rządzącego obozu prezentować własne osiągnięcia, szczególnie po sześciu latach rządów. W telewizji przeciwko Kaczyńskiemu działałaby również bardzo dzisiaj widoczna różnica wizerunkowa: prezes PiS, mówiąc brutalnie, wyraźnie się w ostatnich latach postarzał, podczas gdy młodszy o osiem lat Donald Tusk zachowuje naprawdę dobrą formę. Jarosław Kaczyński, by tak rzec, również nie trenował – nie musiał od lat stawiać czoła ani zadającym trudne pytania dziennikarzom, ani tym bardziej dobrze przygotowanemu przeciwnikowi politycznemu.

 

Tego typu kwestie mają znaczenie w bezpośrednim starciu. Tusk zapewne świetnie to wszystko rozumie, dlatego to on głównie prze do debaty, mając zresztą świadomość, że do niej nie dojdzie. Uważa – w jakimś stopniu słusznie – że i tak to starcie wygrywa jako ten, który ogłasza, że się go nie boi.

 

Te kwestie politycy muszą oczywiście mieć w pamięci, ale nie powinny one decydować o tym, czy do debaty dochodzi czy nie. Tak, ktoś na niej może wygrać, a ktoś niewątpliwie przegra, ale publiczność powinna móc poznać zdanie liderów w bezpośredniej konfrontacji.

 

Tu jednak pojawiają się problemy. Pierwszy z nich jest polityczny, ale też ma znaczenie. Znamy go z debat przedwyborczych: gdyby organizować starcie przywódców tylko dwóch dominujących obozów, liderzy pozostałych ugrupowań mogliby słusznie czuć się pominięci i uznać, że to część strategii likwidacji w świadomości wyborców jakichkolwiek alternatyw wobec dwóch największych armii. To może mieć znaczenie dla mediów publicznych w świetle przepisów ustawowych, ale już niekoniecznie dla mediów prywatnych, które mogłyby po prostu uznać, że dla nich, także z czysto komercyjnego punktu widzenia, taka debata ma sens, zaś problemy mniejszych partii są tylko ich kłopotem.

 

Drugi problem to znalezienie odpowiednio neutralnego gruntu. Tutaj wyzwanie jest wręcz dramatyczne, a bierze się z jednego z fundamentalnych problemów polskiej polityki – braku zaufania. Nie tylko politycy nie ufają sobie nawzajem nawet w najbardziej podstawowych sprawach, ale nie ufają również wszelkim zaangażowanym w politykę podmiotom, w tym mediom. Co gorsza, bardzo często słusznie. Tymczasem debata pomiędzy liderami politycznymi musiałaby być przeprowadzona w bardzo higienicznych warunkach: bez nieprzyjemnych zaskoczeń, we wcześniej ustalonym reżimie czasu i pytań, ale zarazem takim, który – co się zdarzyło przed wyborami prezydenckimi w ubiegłym roku – nie powodowałby, że starcie byłoby nieznośnie nudne. Trzeba by też znaleźć dziennikarzy możliwych do zaakceptowania dla obu stron, a o to również coraz trudniej. To kamyczek do dziennikarskiego ogródka, gdzie bardzo trudno znaleźć osoby gwarantujące wystarczający poziom bezstronności w przypadku takiego wyzwania.

 

Wszystko to są powody, dla których niełatwo sobie wyobrazić nie tylko debatę, o której teraz mowa, ale nawet jakąkolwiek debatę przedwyborczą z prawdziwego zdarzenia, a zatem taką, gdzie uczestnicy faktycznie mogą ze sobą wchodzić w polemikę, a prowadzący nie są tylko maszynkami do zadawania doskonale wcześniej znanych uczestnikom pytań.

 

Mógłby ktoś uznać, że wszystko to jest i tak tylko teatrem i nie ma większego znaczenia, a rozmowy o debacie wynikają jedynie z bieżącej partyjnej taktyki. Zapewne w jakimś stopniu miałby rację. Ale nie całkiem, bo debaty liderów nie są jakimś egzotycznym wymysłem, a kultura debatowania nie jest akademicką abstrakcją. Debaty pomiędzy partyjnymi liderami, traktowane poważnie, funkcjonują w Niemczech czy Francji. To my, za sprawą absurdalnie daleko posuniętej plemienności, oduczyliśmy je traktować jako nie tylko coś naturalnego, ale po prostu jako obowiązek wobec publiczności, z którego najważniejsze osoby w państwie muszą się wywiązywać.

ŁUKASZ WARZECHA: Państwowe media łapią zadyszkę

Polskie Radio brnąc w upolitycznienie i wątpliwe przedsięwzięcia technologiczne przegrywa wyścig o słuchaczy z mediami, które stawiają na jakość i niezależność.

 

Kilka pozornie niepowiązanych wiadomości rzuciło mi się w oczy, gdy przeglądałem najnowsze wieści z dziedziny mediów. Po pierwsze – rekordowo niski wynik słuchalności Trójki, połączony oczywiście z zakwestionowaniem metody pomiarowej przez Polskie Radio. Po drugie – nowe pomysły szefa Rady Mediów Narodowych Krzysztofa Czabańskiego na promocję marginalnego w Polsce formatu DAB+. Po trzecie – wspólny projekt Radia 357 i Dariusza Rosiaka, prowadzącego finansowany przez słuchaczy projekt „Raport o stanie świata”, wysłania do Afganistanu korespondenta, Michała Żakowskiego.

 

Co te sprawy łączy? Mówiąc najogólniej – składają się one na obraz postępującej porażki państwowych mediów, brnących w zrażające słuchaczy upolitycznienie i wątpliwe przedsięwzięcia technologiczne, w konfrontacji z dynamicznie się rozwijającymi mediami, które można by nazwać społecznymi, a które pod wieloma względami wydają się lepiej wypełniać misyjne zapotrzebowanie niż teoretycznie mające to w zakresie swoich obowiązków media państwowe.

 

To, że Trójka po odsunięcia Kuby Strzyczkowskiego, jest synonimem porażki, nie wymaga dowodzenia. Kolejny spadek słuchalności, drastyczny spadek wpływów z reklam, a nawet druzgocąca krytyka nowej ramówki ze strony Marka Suskiego, przewodniczącego Rady Programowej PR (nawet jeśli jest to odbicie konfliktu w obozie władzy) – wszystko to pokazuje, w jak dramatycznym kryzysie jest stacja mająca niegdyś grupę wiernych słuchaczy. Jednocześnie Radio 357, którym kieruje odwołany z Trójki Strzyczkowski, staje się synonimem sukcesu mediów społecznych – tak chyba można mówić o tych przedsięwzięciach, które opierają się na finansowaniu przez odbiorców. Jest to w tej chwili największy tego typu projekt, który zdystansował już jakiś czas temu Radio Nowy Świat.

 

To bardzo ciekawe, bo o ile RNŚ poszło w stronę mocnego upolitycznienia, stając się stacją o jednoznacznie opozycyjnym profilu, to Radio 357 zachowało neutralny, profesjonalny charakter. Publicystyka, która zresztą ma tam drugorzędne znaczenie, nie ma mocnego ideologicznego wydźwięku, a zapraszani goście są faktycznie z różnych rozdań i kręgów. Na tle Trójki i RNŚ Radio 357 okazuje się wygrywać swoim dystansem do polityki oraz jednoznacznych politycznych konotacji.

 

Podobnie rzecz się ma z „Raportem o stanie świata” Dariusza Rosiaka, który okazuje się spektakularnym sukcesem, nawet jeśli jest to sukces jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny. Teraz okazuje się, że te dwie medialne inicjatywy społeczne – Rosiaka oraz Radio 357 – podejmują wyzwanie, którego w Polsce nie podjął się żaden duży podmiot medialny, prywatny czy państwowy. Wydawałoby się, że jest to rzecz oczywista: wobec gwałtownej zmiany sytuacji w Afganistanie należałoby tam wysłać dziennikarzy. A jednak to pierwsza taka inicjatywa w Polsce. A przecież to media państwowe powinny dbać między innymi o to, żeby odbiorcy byli poinformowani o ważnych sprawach świata – to część ich misji.

 

Jest wreszcie wątek DAB+, który pokazuje, że media państwowe nie nadążają. DAB+ to format cyfrowego nadawania, który był nowatorski może dekadę temu, ale dziś już nie jest. W Polsce mało kto kupuje specjalnie odbiornik DAB+, szczególnie że to technologia o bardzo słabym zasięgu i w dużym kraju trzeba by poustawiać mnóstwo nadajników, żeby sygnał cyfrowy docierał wszędzie. Jeśli ktoś radia w tej technologii słucha, to dlatego, że dostał odbiornik z taką możliwością przy okazji. W DAB+ wyposażone są niektóre radia samochodowe (ale w wielu przypadkach jest to opcja, za którą trzeba dopłacać przy zamawianiu auta) oraz niektóre lepsze zestawy hi-fi z cyfrowymi tunerami. Owszem, DAB+ zapewnia faktycznie lepszą jakość, ale nie trzeba być ekspertem od technologii, żeby wiedzieć, że jeśli korzyść z polepszenia jakości jest dla odbiorcy niemal niedostrzegalna, to nie będzie za nią specjalnie dopłacał. A tutaj tak właśnie jest – radia nie słucha się niemal nigdy dla wysokiej jakości, ale przy okazji: podczas jakichś prac domowych, czasami w pracy, w samochodzie. W tych okolicznościach różnica między odbiorem cyfrowym a analogowym nie ma znaczenia. Mało tego, w wielu lokalizacjach cyfrowy odbiór jest niemożliwy.

 

Najważniejsze jednak, że DAB+ to po prostu technologia przestarzała. Brnięcie w nią, czym niezmiennie chwali się Polskie Radio, to trochę tak, jakby ktoś chwalił się, że umożliwia dzisiaj płatności kartą z paskiem magnetycznym, podczas gdy wszyscy przechodzą na zbliżeniowe płatności w ogóle bez użycia kart, urządzeniami mobilnymi. W tej sytuacji pomysł Krzysztofa Czabańskiego, żeby płacącym abonament ufundować odbiorniki DAB+ (prawdopodobnie zresztą o miernej jakości, bo dobre nie są tanie) wygląda jak próba sztucznego ratowania państwowego molocha, który zabrnął w ślepą technologiczną uliczkę.

 

Radio 357 nie potrzebuje DAB+, bo nadaje poprzez aplikacje i kanały internetowe, a pokrycie siecią mobilną jest dziś w Polsce nieporównanie lepsze i szersze niż pokrycie zasięgiem DAB+. Na tym tle PR jawi się jako jakiś dziwaczny dinozaur, niepotrzebnie pakujący ogromne pieniądze w coś, czego nikt nie chce.

 

W tym wyścigu o słuchaczy i na technologie kibicuję tym, którzy zamiast brnąć w polityczne uwikłania (nie dotyczy to jedynie mediów państwowych, żeby było jasne) stawiają na jakość i niezależność. Jak się okazuje – ku zaskoczeniu wielu, w tym nawet i mojemu – to oni mają szansę na wygraną w wyścigu.

 

O co chodzi w Ustawie o PAP – pyta ŁUKASZ WARZECHA

Kolejny domniemany przeciek wiadomości ze skrzynki Michała Dworczyka sprawił, że wokół Polskiej Agencji Prasowej rozpętała się awantura. Jeśli wierzyć ujawnionej wiadomości, prezes PAP Wojciech Surmacz miał uzgadniać z premierem moment i sposób przeprowadzenia wywiadu z prezydentem Andrzejem Dudą na temat powołania Funduszu Medycznego.

 

Nie chcę wchodzić w dyskusję o tym, czy wiadomość jest autentyczna (aczkolwiek warto przypomnieć, że jak dotąd rządzący w żadnym punkcie nie zaprzeczyli autentyczności ujawnianych mejli, a nawet przeciwnie – w kilku przypadkach pośrednio ją potwierdzili). Tutaj okoliczności – moment ukazania się wywiadu z Andrzejem Dudą w serwisie PAP w zestawieniu z treścią mejla – mogą wskazywać na autentyczność wiadomości, której kopię otrzymał Michał Dworczyk. Nie w tym jednak rzecz.

 

Sama dyskusja o tej sytuacji, nawet gdyby miała ona być czysto teoretyczna, jest ciekawa, ponieważ wobec dość powszechnej krytyki pojawiły się także głosy broniące PAP i wskazujące na zapisy w ustawie o Polskiej Agencji Prasowej, która jest przecież agencją państwową. W art. 1. pkt. 2. aktu czytamy: „Polska Agencja Prasowa ma obowiązek upowszechniać stanowiska Sejmu, Senatu, Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i Rady Ministrów”. Niektórzy uznali zatem, że zgodnie z tym zapisem PAP mógł się zachować tak jak się zachował.

 

Gdyby – teoretycznie – wydarzenia opisane w mejlu miały faktycznie miejsce, sytuacja nie byłaby wcale zero-jedynkowa jak chcieliby twardzi krytycy. Wszystko rozbija się o rozumienie pojęcia „upowszechniania”. Gdyby odnieść to do obowiązków, jakie odpowiednie ustawy nakładają na media publiczne, można by uznać, że z całą pewnością pojęcie upowszechniania nie obejmuje działalności, którą można uznać za zahaczającą o piar. Abstrahując od tego, jak media państwowe działają w tej chwili, upowszechnianie w ich przypadku było zawsze rozumiane jako prawo wspomnianych w ustawie organów – prezydenta, prezesa Rady Ministrów, marszałków Sejmu i Senatu – do wystąpień w programach publicznej telewizji i radia. Tylko tyle. Jak zresztą różnie nawet to pozornie proste zadanie może być wypełniane, pokazują przypadki odmiennego traktowania wystąpień pełniących te funkcje polityków koalicji w zestawieniu z wystąpieniami marszałka Senatu.

 

W przypadku PAP zapis jest znacznie trudniejszy do interpretacji. O ile bowiem wystąpienie marszałka jednej lub drugiej izby parlamentu jest tym właśnie i trudno tu dzielić włos na czworo, to już można sobie zadać pytanie, czym jest „stanowisko Sejmu” albo „stanowisko Senatu”. Czy jest to zawsze tylko stanowisko większości? A co ze stanowiskiem opozycji? Czy oznacza to, że PAP ma przekazywać wyłącznie argumenty tych, którzy wygrywają głosowania – czyli na ogół większości rządzącej w przypadku Sejmu, a opozycji w przypadku Senatu? To mocno niejasne.

 

Podobnie niejasne jest „przekazywanie stanowiska prezydenta” albo rządu. Czy „przekazanie stanowiska” oznacza prawo tych organów wyłącznie do umieszczania w PAP-owskich depeszach własnych oświadczeń i komunikatów czy też coś więcej? Czy można uznać, że takie stanowisko może zostać przekazane w postaci wywiadu, jak to mogło mieć miejsce w omawianym hipotetycznym przypadku? Właściwie – czemu nie. Taka forma wydaje się naturalniejsza niż suchy komunikat.

 

Lecz tu znów napotykamy na problemy, bo odbiorca widząc taką właśnie formę depeszy ma prawo oczekiwać, że – jak to w normalnym wywiadzie – dziennikarz nie będzie jedynie odczytywał z kartki wygodnych dla rozmówcy pytań, wcześniej uzgodnionych z jego współpracownikami i piarowcami, ale zapyta również o sprawy niewygodne. Jeśli dzieje się inaczej, może powstać wrażenie, że PAP wchodzi w rolę agencji piarowej władzy, a to byłoby już zbyt daleko idące poszerzenie rozumienia pojęcia upowszechniania stanowiska.

 

Wydaje się zatem, że źródło potencjalnych problemów i kontrowersji leży przede wszystkim w mocno dwuznacznych zapisach ustawowych. Nie ma nic niestosownego w tym, że państwowa agencja prasowa ma obowiązek przekazywać informacje na temat działania władzy oraz stanowiska najważniejszych osób w państwie. Jednak dotyczące tego przepisy powinny zostać przeformułowane w taki sposób, aby stały się możliwie klarowne. Po pierwsze bowiem – nie wiemy, czym jest „stanowisko” Sejmu i Senatu. Po drugie – należałoby sprecyzować, w jakim zakresie PAP może aktywnie współpracować z rządzącymi w upowszechnianiu ich stanowisk. Być może owo upowszechnianie należałoby jednak ograniczyć do publikowania komunikatów organów władzy, tak aby zniknęły wszelkie wątpliwości dotyczące zaangażowania PAP w proces już nie tylko informowania, ale też dbania o wizerunek rządzących, co przecież do zadań Polskiej Agencji Prasowej nie powinno należeć. Taka klaryfikacja byłaby w interesie tej instytucji.

 

Lecz nawet to nie rozwiązywałoby problemu, jak traktować pojawiające się w PAP przy różnych okazjach rozmowy z osobami z obozu władzy. Czy mamy je uznawać za „normalne” wywiady czy też za element ustawowo zdefiniowanej roli PAP jako państwowej agencji? Być może warto przy okazji tej historii zastanowić się nad tymi kwestiami.

 

Łukasz Warzecha

Dyskryminacja za słowa i poglądy – ŁUKASZ WARZECHA o przypadku Rafała Ziemkiewicza

Rafał Ziemkiewicz na swoich przygodach w Wielkiej Brytanii na pewno nie straci. Dla publicysty wskazującego wielokrotnie na to, że Albion zmienia się z kraju wolności w kraj opresji poprawności politycznej, jego przygoda jest tylko dowodem na to, że miał rację. A przypomnieć trzeba, że historia Wielkiej Brytanii przez wieki była całkiem inna. To dlatego tam właśnie w XIX w. skupiali się anarchiści i antysystemowcy, prześladowani w innych państwach Europy, że pod berłem brytyjskiej Korony mieli największą swobodę głoszenia swoich poglądów. Co nierzadko kończyło się również aktami przemocy z ich strony. Nikomu jednak nie przychodziło wówczas do głowy ograniczać swobodę wypowiedzi, której symbolem był Speakers’ Corner w londyńskim Hyde Park. Swoją drogą ciekawe, czy nadal można by tam w pełni swobodnie głosić tezy sprzeczne z – jak to ujęto w dokumencie odmawiającym wjazdu Ziemkiewiczowi – „wartościami Wielkiej Brytanii”.

 

Mechanizm, jaki zadziałał w przypadku mojego redakcyjnego kolegi, był wielokrotnie opisywany, w tym także przeze mnie, nie ma więc sensu przedstawiać go ponownie w detalach. Kluczem do niego jest uznanie, że – po pierwsze – można ludzi dyskryminować za słowa i poglądy. Po drugie – powodem do dyskryminacji są poglądy, które mogą kogoś „urażać”, żyjemy bowiem w kulturze „nieurażania”, gdzie niektórym wolno zgłaszać pretensję o bycie urażonym i z tego powodu można „urażającego” ukarać, inni zaś nie mają prawa czuć się dotknięci nawet najbardziej ostentacyjną wrogością i agresją. Dodatkowo zwolennicy cenzurowania poglądów tworzą sylogizm, który ma dowodzić, że od „urażania” do komór gazowych prowadzi krótka i oczywista droga. Po trzecie – o tym, kto jest na liście mogących się czuć urażonymi, a kto na tej drugiej, a także o tym, co może urażać, decyduje trudne do precyzyjnego określenia grono postaci życia publicznego, w którego skład wchodzą jednak ludzie o poglądach wyłącznie lewicowych.

 

Sytuacja, jaka przytrafiła się Rafałowi, stawia jednak przed dziennikarzami i publicystami pracującymi w Polsce i niemieszczącymi się w głównym nurcie realny problem: kogo jeszcze może spotkać podobny rodzaj sankcji, najpewniej całkowicie niespodziewanie, oraz gdzie? Wielka Brytania nie jest przecież jedynym krajem, w którym całkowicie już regularnie karze się ludzi za poglądy z polskiego punktu widzenia doskonale mieszczące się w spektrum dopuszczalnej debaty.

 

Tu zastrzeżenie: to nie muszą być poglądy łagodne ani łagodnie wyrażane. Fakt, że ktoś ma poglądy wyraziste lub przekazuje je w ostry, czasami nawet zbyt ostry sposób, nijak nie oznacza, że sytuuje się tym samym poza obrębem debaty i że należy go za te słowa ścigać lub w jakikolwiek inny sposób utrudniać mu ich głoszenie. Jeśli przesadzi i kogoś zniesławi – od tego są sądy. A już z pewnością nie są do wyrażania takich tez uprawnieni ci, którzy pochwalają obecność w sferze publicznej hasła na literę „W”.

 

Brytyjska przygoda Rafała Ziemkiewicza powinna uświadomić nam, jak ogromna jest w tej chwili przepaść pomiędzy sferą wolności dyskusji między Polską i, bardziej generalnie, krajami naszej części Europy, a Zachodem. I to mimo że również w Polsce można mieć duże zastrzeżenia do tego, jak wygląda dziedzina wolności słowa. Ta przepaść może znaczyć, że w którymś momencie ktoś, kto w Polsce mieści się nawet w głównym nurcie, w jednym z krajów Zachodu w najlepszym wypadku odbije się od strażników granicznych, a w najgorszym spotkają go nieprzyjemności idące o wiele dalej. Wystarczy, że jakiś usłużny polski donosiciel – jak to się najpewniej stało w przypadku Rafała – poinformuje aktywistów w danym kraju, oczywiście wybiórczo i używając manipulacji, że polski publicysta jest na przykład „islamofobem”. Przy czym owa „islamofobia” polegałaby jedynie na wskazywaniu potencjalnych zagrożeń wynikających w oczywisty sposób z masowej muzułmańskiej imigracji do Europy i nawoływaniu do dyskusji o nich. W niektórych państwach to może wystarczyć, żeby przyjeżdżającego zawrócić albo być może nawet postawić przed sądem. To nie jest niebezpieczeństwo wydumane. Z prawnego punktu widzenia przy odrobinie wysiłku jest to możliwe.

 

Czy w takim razie powinniśmy już pogodzić się z myślą, że mamy na naszym kontynencie dwa porządki, gdy idzie o wolność słowa? Że jeśli będziemy – jako publicyści, lecz także po prostu jako obywatele – korzystali w pełni z tego jej zakresu, jaki wciąż istnieje w naszej części Europy, to w tej drugiej części mogą nas spotkać niemiłe tego konsekwencje?

 

W 2016 r. znalazłem się w Brukseli na konferencji „European Angst” – Europejski Niepokój. Panel, w którym brałem udział, zajmował się takimi kwestiami jak mowa nienawiści i wolność słowa. Działo się to w cieniu kryzysu imigracyjnego, który zaczął się trochę ponad rok wcześniej. Mówiąc o tym, że mamy pełne prawo wyrażać nasze obawy przed skutkami masowej imigracji z obcych nam kulturowo obszarów, wspomniałem o ikonicznej historii Alana Kurdi – chłopca, który utonął w Morzu Śródziemnym i którego zdjęcie na plaży w Grecji, leżącego twarzą w dół, stało się symbolem panującej wówczas (bo już nie dziś) w głównym nurcie Wilkommenkultur. Przypomniałem, że Kurdi utonął, płynąc wcale nie z Syrii, ale z Turcji, gdzie mieszkał ze swoimi rodzicami od długiego już czasu. Na niebezpieczną wyprawę zabrał go jego ojciec, którego marzeniem było naprawić sobie zęby w ramach publicznej opieki zdrowotnej w UE. Natomiast samo ciało chłopca na plaży zostało przesunięte, żeby efektowniej i bardziej wstrząsająco wyglądało na zdjęciu.

 

Moje wystąpienie – pamiętam to świetnie – wywołało na sali agresywne buczenia i prowadzący debatę musiał apelować o spokój, żebym mógł dalej mówić. Myślę, że dziś na samym buczeniu mogłoby się nie skończyć.

 

Łukasz Warzecha

Obrazki z krową – ŁUKASZ WARZECHA pyta: gdzie byli piarowcy?

Na początek zastrzeżenie: nie zamierzam zajmować się merytoryczną stroną głośnej konferencji prasowej ministrów Mariusza Kamińskiego i Mariusza Błaszczaka w sprawie migrantów na polskiej granicy. Tej konferencji, na której pokazano zawartość znalezioną podobno w telefonach niektórych zatrzymanych przez polskie służby osób.

 

Działania polskich służb uważam w większości za uzasadnione, a histeria części opozycji świadczy o kompletnym zatraceniu wyczucia interesu państwa. Bezpieczeństwo obywateli nie może być kształtowane w oparciu o tani sentymentalizm. To wszystko jednak odkładam na bok, żeby z największym zdziwieniem odnotować kształt samej konferencji.

 

Z punktu widzenia mediów była to gratka, ba – dla mediów niechętnych obecnej władzy okazja wręcz wymarzona, aby w nią uderzyć. I to z winy samych organizatorów, którzy popełnili wręcz szkolne błędy. Nie mówię tutaj o wątpliwościach dotyczących autentyczności przedstawianych kadrów, szczególnie tych najdrastyczniejszych, a zarazem najbardziej spektakularnych, pokazujących akt zoofilii (a niestety są to wątpliwości poważne).

 

Jedną z najbardziej podstawowych zasad piaru jest, aby osoba, która chce zachować swój poważny i solidny wizerunek, nie pojawiała się w wątpliwych czy kompromitujących kontekstach. Trzeba takie okazje ograniczać do minimum, choć, rzecz jasna, nie zawsze daje się ich uniknąć całkowicie. Jeśli bowiem tylko pojawia się skojarzenie danej osoby z takim budzącym wątpliwości lub złe emocje kontekstem, ów kontekst zostanie jej natychmiast na różne sposoby dopisany. Tak się stanie za sprawą memów, dowcipów, filmików na YT – całego tego asortymentu środków, które ma dzisiaj do dyspozycji internet. I nie zawsze jest to spontaniczna działalność indywidualnych internautów. Często stoją za tym instytucjonalni oponenci.

 

Gigantycznym i trudnym do zrozumienia błędem jest jednak sytuacja, gdy to sam polityk sprawia, że nieprzychylni mu internauci czy podmioty zawiadujące farmami trolli nie muszą się nawet specjalnie wysilać. Wystarczy, że pokażą autentyczny kadr z wydarzenia, niekoniecznie nawet dopisując do niego jakiś komentarz. Sam kadr jest już tak kompromitujący, że nic więcej robić z nim nie trzeba.

 

I to jest niestety przypadek wspomnianej konferencji. Ministrowie stali tam tuż przy ekranie, na którym pokazywano kadry bardzo drastyczne. Mówiąc wprost – dla przeciwników obecnej władzy ujęcie ministrów Kamińskiego i Błaszczaka wpatrzonych w ekran, na którym jakiś jegomość (pomińmy tu wątpliwą kwestię, czy jest to faktycznie zatrzymany migrant) kopuluje z krową, jest wprost wymarzone. Nic dziwnego, że stało się podstawą do prawdopodobnie setek memów.

 

To, prawdę powiedziawszy, zadziwiające. Jak to możliwe, że w otoczeniu dwóch ważnych urzędników państwowych nie znalazł się nikt, kto wskazałby, że tego typu konfiguracja może być wizerunkowo po prostu druzgocąca? Jak to możliwe, że nie było nikogo, kto powiedziałby, że w ogóle pokazywanie tego typu treści na konferencji prasowej, następnie retransmitowanej przez różne media, może być powodem całkiem uczciwego wzburzenia wielu osób, a innym da pretekst do ataków w różnej formie?

 

Rozumiem, że ministrom chodziło o określony efekt – powiedzmy sobie szczerze – propagandowy. Patrząc jednak na odbiór ich wystąpienia, można sobie zadać pytanie, czy przypadkiem nie osiągnięto skutku odwrotnego. Najgorszą bowiem rzeczą dla każdej władzy jest jej ośmieszenie, a już szczególnie samoośmieszenie.

 

Czy można to było zrobić inaczej? Ależ oczywiście. Jak słusznie zwrócił uwagę na Twitterze Jan Pawlicki, znacznie istotniejsze od obrazków z krową czy co gorsza aktem pedofilii były kadry pokazujące prawdopodobne przygotowanie do działań terrorystycznych. To je należało wybić, a i wyłącznie dzięki nim można było osiągnąć efekt, którego prawdopodobnie oczekiwali politycy. Ba, to wyłącznie te zdjęcia można było pokazać, o innych zaś jedynie poinformować dziennikarzy, być może oferując im przekazanie pełnych materiałów na życzenie.

 

Dlaczego tak się nie stało? Odpowiedź jest, jak sądzę, dość prosta: urzędnicy, którzy zorganizowali konferencję i pojawili się na niej, w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, że szczególnie przy tematach tak drażliwych powinni korzystać z konsultacji kogoś rozumiejącego reakcje mediów, sieci społecznościowych i widzącego ryzyka wizerunkowe. Inną sprawą jest, czy taka osoba powinna być opłacana z publicznych pieniędzy czy też z pieniędzy partyjnych. To temat do dyskusji. Skoro jej jednak nie ma – a wydaje się to niewątpliwe – to świadczy to najzwyczajniej o braku profesjonalizmu organizatorów wydarzenia. Nie jest to jednak ostatecznie problem mediów i dziennikarzy, lecz narażających się na kompromitację i śmieszność polityków.

 

Łukasz Warzecha

…sed magis amica veritas – ŁUKASZ WARZECHA o relacjach dziennikarzy z politykami

Urodziny Roberta Mazurka (nie byłem) oraz prawdopodobne współdziałanie Krzysztofa Skórzyńskiego z Michałem Dworczykiem, ujawnione za sprawą wycieku mejlowego (jak się znów okazuje – wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi autentycznego) sprawiły, że odbiorcy mediów zaczęli znowu kwestionować uczciwość dziennikarzy, pytać o ich prywatne znajomości z politykami oraz ich zdolność do zadawania im trudnych pytań. Warto tu zatem kilka kwestii wyklarować.

 

Gdy idzie o głośną imprezę Roberta Mazurka – nie ma tu naprawdę powodu do darcia szat. Ba, nie jest nawet prawdą – jak niektórzy twierdzą – że to ostateczny dowód na odgrywanie przez polityków teatru przed publicznością, a bratanie się za kulisami. Po pierwsze – wzajemne tolerowanie się przez polityków w sytuacji towarzyskiej nie jest „brataniem się”, tylko szczęśliwym zachowaniem jeszcze resztek cywilizowanych zasad współistnienia. To nie znaczy, że między politykami PO a PiS w takich okolicznościach panuje jakaś serdeczność. To znaczy tyle, że są w stanie bawić się obok siebie – i nie ma w tym nic złego. Nikt chyba nie będzie się też dziwił, że wciąż ocierający się o siebie politycy również z przeciwnych obozów są ze sobą w dużej części na „ty”.

 

Po drugie – właściwie należałoby się cieszyć, że jest jeszcze miejsce, gdzie ci ludzie są w stanie spędzić obok siebie czas bez negatywnych emocji. Nawet jeśli sprzyja temu piwo i coś mocniejszego. Jeśli można im cokolwiek zarzucić, to to, na co wskazał „Fakt”: że w tym samym czasie w Sejmie informację o działaniach NIK przedstawiał prezes tej instytucji Marian Banaś i posłowie powinni po prostu być w pracy, a nie popijać trunki na urodzinach znajomego dziennikarza.

 

Najwięcej emocji wzbudza jednak kwestia znajomości dziennikarzy z politykami. Dotyczy to także Krzysztofa Skórzyńskiego i jego relacji z ministrem Dworczykiem. Uważam, że powinna tu działać jedna podstawowa zasada i póki jest przestrzegana, wszystko jest w porządku: amicus Plato sed magis amica veritas (Platon jest mi przyjacielem, lecz droższa jest mi od niego prawda).

 

Dziennikarze, szczególnie ci z dłuższym stażem, znają się z politykami często jeszcze z bardzo dawnych czasów, zanim politycy zostali politykami, a dziennikarze zrobili kariery. Mam sam kilka takich znajomości trwających od lat, a owi znajomi byli lub są na stanowiskach ministerialnych lub też na czele opozycji. Nie będę przecież dla jakichś dziwnych pozorów nagle mówił do tych ludzi na „pan” czy „pani”. Rzecz w tym, że nawet taka wieloletnia znajomość nie może być hamulcem dla krytyki danej osoby.

 

Testuję to we własnym przypadku i nie mam tu powodów do wstydu. Nie miałem wątpliwości, że muszę krytycznie odnosić się do Radosława Sikorskiego jako ministra spraw zagranicznych w rządzie PO, mimo że wcześniej napisaliśmy razem książkę. Nie miałem oporów przed krytykowaniem Witolda Waszczykowskiego, gdy zajmował to samo stanowisko. A znamy się chyba blisko 20 lat. Nie miałem też żadnych wątpliwości, że nie podobała mi się i nie podoba nadal linia, którą przyjęła Jadwiga Emilewicz, inna moja wieloletnia znajoma. Pisałem o tym i mówiłem wielokrotnie. Z drugiej strony jeśli takie osoby robią coś, co oceniałbym dobrze – trudno, żeby na siłę te działania negować.

 

Tu, gdy idzie o Roberta Mazurka, jestem niemal całkowicie spokojny. Znając go od lat, wiem, że może polityka zaprosić na swoje urodziny, żeby następnego dnia w trakcie wywiadu wdeptać go bezlitośnie w ziemię. Aczkolwiek pojawiały się i u mnie wątpliwości, kiedy na przykład Robert wyjątkowo łagodnie, by nie rzec – pieszczotliwie wręcz odnosił się do Łukasza Szumowskiego jeszcze jako ministra zdrowia. Nie dam głowy, czy względy osobiste nie grały tu roli, ale nie chcę tego tematu drążyć. Nie jest to w każdym razie u Roberta rys dominujący. Raczej przeciwnie.

 

Większy problem mam z Krzysztofem Skórzyńskim, ale bardzo jestem daleki od wyrażania łatwego potępienia. Po pierwsze dlatego, że znając Krzysztofa od dawna i obserwując jego pracę, nie mam żadnych wątpliwości, że to bardzo dobry i – chcę tak wciąż myśleć – uczciwy dziennikarz.

 

Po drugie – bo w tym układzie skłonny jestem raczej winić Dworczyka niż Skórzyńskiego. To Dworczyk powinien mieć dość przyzwoitości, żeby nie wciągać swojego kolegi w wątpliwe etycznie działania. Tak, Skórzyński powinien odmówić. Ale czasem bardzo trudno jest odmówić dobremu znajomemu. Dlatego właśnie ów znajomy nie powinien prosić.

 

Po trzecie – bo doskonale wiem, że granica między tym, co etyczne, a co nie, bywa płynna. Nieraz zdarzało mi się, że politycy w prywatnych rozmowach prosili mnie o ocenę swoich wystąpień, zachowań, decyzji. „Co pan o tym myśli?” albo „co o tym myślisz?” (jeśli znaliśmy się lepiej) – pytali. Jestem publicystą, nie widzę zatem powodu, dla którego nie miałbym przedstawiać swojej oceny, która potem albo nawet wcześniej i tak znalazła się w jakimś moim tekście czy wypowiedzi. Czy na prośbę polityka skonsultowałbym tekst jego wystąpienia na takiej zasadzie, jak robi to piarowiec? Nie. Czy odpowiedziałbym, gdyby polityk zapytał mnie w rozmowie: „Czy uważa pan, że powinienem to powiedzieć i co z tego może wyniknąć?”? Zapewne tak. Czy gdybym dostał do merytorycznej oceny jakąś koncepcję, projekt, plan z prośbą, abym ocenił go z punktu widzenia moich poglądów pod kątem zagrożeń i korzyści dla państwa i obywateli – ale nie pod kątem korzyści wizerunkowych – zgodziłbym się? To zależy, ale nie odpowiem a priori, że nigdy bym się tym nie zajął. Jako się rzekło – granica jest tutaj jednak dość płynna, a jeśli ktoś pozuje na arbitra etyki i stwierdza, że to jakiś zero-jedynkowy system, to znaczy, że nie ma pojęcia o realnym życiu.

 

Wielokrotnie pisałem już na portalu SDP o tym, że politycy spotykają się z dziennikarzami na offie, a podczas takich spotkań, czasem w gronie kilku osób, siłą rzeczy dochodzi do wymiany opinii. Na siłę można by uznać, że to też jest rodzaj doradzania politykowi. Niedorzecznością jest jednak żądać, aby tego typu spotkania się nie odbywały. Organizowali je i organizują politycy praktycznie spod wszystkich sztandarów.

 

Dzisiejsi krytycy Skórzyńskiego rekrutują się głównie ze strony opozycyjnej. Jasne jest, dlaczego – motywacja jest wyłącznie polityczna. Gdyby Skórzyński konsultował wystąpienia np. Rafała Trzaskowskiego, usłyszelibyśmy, że to „całkiem inna sytuacja”. Szczerze mówiąc, jestem gotów się założyć, że podobne – może nie identyczne, ale bliskie – sytuacje ma za sobą większość publicystów sympatyzujących z opozycją, ale też tych sympatyzujących z obozem władzy. Ci ostatni może nawet jeszcze więcej. Rozmywaniu granicy tego, co dopuszczalne, a co nie, sprzyja widzenie konfliktu politycznego w kategoriach walki bezwzględnego dobra z bezwzględnym złem. Skoro tak, to ważniejsze jest, żeby pomóc zwyciężyć „dobru” niż żeby dochowywać jakichś zasad etycznych. Oczywiście „dobro” jest po jednej lub drugiej stronie, w zależności od punktu siedzenia.

 

Liczę, że Krzysztof Skórzyński dostanie swoją drugą szansę i w wyniku politycznej nawalanki nie zostanie zmuszony do opuszczenia swojej stacji, z którą jest od lat związany. Jestem przekonany, że to byłaby dla niej strata. A wszystkim arbitrom dziennikarskiej moralności chciałbym powiedzieć, że życie jest naprawdę bogatsze niż sztywne zasady wymyślane za biurkiem.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: TVN24 kontra antyklerykałowie

W niedzielę 12 września beatyfikacja ks. Stefana kard. Wyszyńskiego i s. Elżbiety Czackiej była jednym z głównych tematów telewizji informacyjnych. Tematem, rzecz jasna, potraktowanym w różny sposób w zależności od profilu stacji. Jedno nie ulegało wątpliwości: uroczystość beatyfikacyjna była na tyle istotna, żeby została pokazana we wszystkich najważniejszych programach, przemeblowując ich ramówki.

 

Tak się składa, że właśnie na tę niedzielę miałem zaproszenie do „Loży Prasowej” w TVN24, która wyjątkowo – ze względu na nabożeństwo beatyfikacyjne – miała emisję na żywo nie jak zwykle około 11.50, ale o 21. Stosowna, całkowicie neutralna informacja o tej zmianie pojawiła się w ciągu dnia na twitterowym profilu stacji. O porze emisji wiedziałem oczywiście już wcześniej i nie widziałem w tym nic szczególnego – telewizja informacyjna postanowiła transmitować wydarzenie obiektywnie rzecz biorąc szczególnie istotne, więc stałe audycje musiały zostać przesunięte.

 

Zaskoczyła mnie natomiast zapiekłość, z jaką TVN24 zostało za tę decyzję zaatakowane w mediach społecznościowych przez swoich – jak można sądzić – stałych widzów. Deklaracje o tym, że kończą ze stacją, należały do najłagodniejszych. Generalnie przekaz był taki, że TVN24 stał się za sprawą tej jednej decyzji praktycznie kanałem wyznaniowym, klękającym przed biskupami broniącymi pedofilów (albo samemu będącymi pedofilami – to stały motyw w antyklerykalnych komentarzach) i że nie takie są oczekiwania wobec stacji. Rzecz jasna – twitterowa opinia nie jest w żaden sposób reprezentatywna. Ciekawe jest jednak, jakie są oczekiwania przynajmniej części widowni wobec telewizji, którą, jak można zakładać, uznawali za „swoją”.

 

Przypomina mi się sytuacja, gdy kilka lat temu „Polityka” zaprosiła mnie do napisania gościnnego tekstu o sytuacji politycznej, dając mi całkowitą swobodę ujęcia tematu. Natychmiast po tej publikacji jakaś część czytelników lewicowego tygodnika dała wyraz swojemu oburzeniu, a nawet zaczęła deklarować rezygnację z prenumeraty. Podobnie komentowane były przez czytelników „Gazety Wyborczej” wywiady Grzegorza Sroczyńskiego z osobami spoza gazetowowyborczego kręgu. Tego typu komentarze pojawiają się również po „Lożach Prasowych”, w których mam przyjemność brać udział i gdzie wyrażam zdanie odrębne od dominującego w programie.

 

Wszystko to daje wgląd w sposób widzenia mediów przez niektórych ich odbiorców – tym razem spośród tych po antyrządowej stronie barykady. Po drugiej jest oczywiście dokładnie to samo – wystarczy poczytać komentarze pod umieszczanymi na YT odcinkami „Saloniku Politycznego” Rafała Ziemkiewicza, gdzie wyrażane są opinie krytyczne wobec obecnej władzy. Otóż ogromna część odbiorców wcale nie oczekuje wychodzenia poza własną bańkę – przeciwnie, chce być jedynie utwierdzana w przekonaniu, że najbardziej ortodoksyjne poglądy w danym obozie politycznym są słuszne i jedynie możliwe.

 

Jednak przypadek TVN24 i komentarzy dotyczących zmiany ramówki z powodu beatyfikacji dwojga wybitnych polskich duchownych jest nawet pod tym względem wyjątkowy. Nie mówimy tutaj bowiem o otwarciu się na inne opinie, o dyskusji, o prezentowaniu poglądów wykraczających poza linię programową kanału, lecz o tym, co powinno być esencją działalności każdego kanału informacyjnego: o zaprezentowaniu zdarzenia o obiektywnie wyjątkowo dużej wadze, całkowicie niepowtarzalnego. Nie ma tu żadnego znaczenia, czy jest to wydarzenie świeckie czy kościelne – szczególnie w kraju, gdzie wciąż ogromna część obywateli uważa się za członków Kościoła (a można podejrzewać, że tacy stanowią wciąż większość także wśród widzów TVN24). Jak jednak widać, ideologiczne względy dla części odbiorców powinny decydować o wprowadzeniu swoistej cenzury. Postulujący takie postępowanie (powtarzało się żądanie, aby o beatyfikacji informować jedynie w krótkiej formie w serwisie informacyjnym) uzasadniali, że beatyfikacja ich „nie interesuje”.

 

Tego typu presji nie powinno ulegać żadne medium. Prowadzi to bowiem do sytuacji, gdy sympatycy opozycji mogliby się domagać, żeby „ich” stacja nie informowała o ważnych wydarzeniach z udziałem członków rządu lub nie transmitowała ich konferencji prasowych, „bo ich to nie interesuje”. Z kolei zwolennicy władzy mogliby żądać, aby nie pokazywać konferencji opozycji (którą to drogą zresztą telewizja państwowa w zasadzie już idzie). Czyli, aby wykoślawiać obraz rzeczywistości już nie tylko poprzez komentarz (co niestety jest normą), ale poprzez sam dobór informacji (co też się oczywiście dzieje, ale wciąż nie w przypadku spraw tak ważnych jak zdarzenie z 12 września).

 

Redakcje mogą mieć swoje linie programowe – choć, jak wiedzą czytelnicy moich tutejszych felietonów, jestem bardzo krytyczny wobec tzw. mediów tożsamościowych, które są poziom dalej niż media mające po prostu określony profil ideowy. Lecz linia programowa nie może oznaczać filtrowania rzeczywistości poprzez ideologię, to bowiem sprowadza się do jej fałszowania. TVN24 podjęło jedyną słuszną z punktu profesjonalizmu dziennikarskiego decyzję.

 

Łukasz Warzecha