Dyskryminacja za słowa i poglądy – ŁUKASZ WARZECHA o przypadku Rafała Ziemkiewicza

Rafał Ziemkiewicz na swoich przygodach w Wielkiej Brytanii na pewno nie straci. Dla publicysty wskazującego wielokrotnie na to, że Albion zmienia się z kraju wolności w kraj opresji poprawności politycznej, jego przygoda jest tylko dowodem na to, że miał rację. A przypomnieć trzeba, że historia Wielkiej Brytanii przez wieki była całkiem inna. To dlatego tam właśnie w XIX w. skupiali się anarchiści i antysystemowcy, prześladowani w innych państwach Europy, że pod berłem brytyjskiej Korony mieli największą swobodę głoszenia swoich poglądów. Co nierzadko kończyło się również aktami przemocy z ich strony. Nikomu jednak nie przychodziło wówczas do głowy ograniczać swobodę wypowiedzi, której symbolem był Speakers’ Corner w londyńskim Hyde Park. Swoją drogą ciekawe, czy nadal można by tam w pełni swobodnie głosić tezy sprzeczne z – jak to ujęto w dokumencie odmawiającym wjazdu Ziemkiewiczowi – „wartościami Wielkiej Brytanii”.

 

Mechanizm, jaki zadziałał w przypadku mojego redakcyjnego kolegi, był wielokrotnie opisywany, w tym także przeze mnie, nie ma więc sensu przedstawiać go ponownie w detalach. Kluczem do niego jest uznanie, że – po pierwsze – można ludzi dyskryminować za słowa i poglądy. Po drugie – powodem do dyskryminacji są poglądy, które mogą kogoś „urażać”, żyjemy bowiem w kulturze „nieurażania”, gdzie niektórym wolno zgłaszać pretensję o bycie urażonym i z tego powodu można „urażającego” ukarać, inni zaś nie mają prawa czuć się dotknięci nawet najbardziej ostentacyjną wrogością i agresją. Dodatkowo zwolennicy cenzurowania poglądów tworzą sylogizm, który ma dowodzić, że od „urażania” do komór gazowych prowadzi krótka i oczywista droga. Po trzecie – o tym, kto jest na liście mogących się czuć urażonymi, a kto na tej drugiej, a także o tym, co może urażać, decyduje trudne do precyzyjnego określenia grono postaci życia publicznego, w którego skład wchodzą jednak ludzie o poglądach wyłącznie lewicowych.

 

Sytuacja, jaka przytrafiła się Rafałowi, stawia jednak przed dziennikarzami i publicystami pracującymi w Polsce i niemieszczącymi się w głównym nurcie realny problem: kogo jeszcze może spotkać podobny rodzaj sankcji, najpewniej całkowicie niespodziewanie, oraz gdzie? Wielka Brytania nie jest przecież jedynym krajem, w którym całkowicie już regularnie karze się ludzi za poglądy z polskiego punktu widzenia doskonale mieszczące się w spektrum dopuszczalnej debaty.

 

Tu zastrzeżenie: to nie muszą być poglądy łagodne ani łagodnie wyrażane. Fakt, że ktoś ma poglądy wyraziste lub przekazuje je w ostry, czasami nawet zbyt ostry sposób, nijak nie oznacza, że sytuuje się tym samym poza obrębem debaty i że należy go za te słowa ścigać lub w jakikolwiek inny sposób utrudniać mu ich głoszenie. Jeśli przesadzi i kogoś zniesławi – od tego są sądy. A już z pewnością nie są do wyrażania takich tez uprawnieni ci, którzy pochwalają obecność w sferze publicznej hasła na literę „W”.

 

Brytyjska przygoda Rafała Ziemkiewicza powinna uświadomić nam, jak ogromna jest w tej chwili przepaść pomiędzy sferą wolności dyskusji między Polską i, bardziej generalnie, krajami naszej części Europy, a Zachodem. I to mimo że również w Polsce można mieć duże zastrzeżenia do tego, jak wygląda dziedzina wolności słowa. Ta przepaść może znaczyć, że w którymś momencie ktoś, kto w Polsce mieści się nawet w głównym nurcie, w jednym z krajów Zachodu w najlepszym wypadku odbije się od strażników granicznych, a w najgorszym spotkają go nieprzyjemności idące o wiele dalej. Wystarczy, że jakiś usłużny polski donosiciel – jak to się najpewniej stało w przypadku Rafała – poinformuje aktywistów w danym kraju, oczywiście wybiórczo i używając manipulacji, że polski publicysta jest na przykład „islamofobem”. Przy czym owa „islamofobia” polegałaby jedynie na wskazywaniu potencjalnych zagrożeń wynikających w oczywisty sposób z masowej muzułmańskiej imigracji do Europy i nawoływaniu do dyskusji o nich. W niektórych państwach to może wystarczyć, żeby przyjeżdżającego zawrócić albo być może nawet postawić przed sądem. To nie jest niebezpieczeństwo wydumane. Z prawnego punktu widzenia przy odrobinie wysiłku jest to możliwe.

 

Czy w takim razie powinniśmy już pogodzić się z myślą, że mamy na naszym kontynencie dwa porządki, gdy idzie o wolność słowa? Że jeśli będziemy – jako publicyści, lecz także po prostu jako obywatele – korzystali w pełni z tego jej zakresu, jaki wciąż istnieje w naszej części Europy, to w tej drugiej części mogą nas spotkać niemiłe tego konsekwencje?

 

W 2016 r. znalazłem się w Brukseli na konferencji „European Angst” – Europejski Niepokój. Panel, w którym brałem udział, zajmował się takimi kwestiami jak mowa nienawiści i wolność słowa. Działo się to w cieniu kryzysu imigracyjnego, który zaczął się trochę ponad rok wcześniej. Mówiąc o tym, że mamy pełne prawo wyrażać nasze obawy przed skutkami masowej imigracji z obcych nam kulturowo obszarów, wspomniałem o ikonicznej historii Alana Kurdi – chłopca, który utonął w Morzu Śródziemnym i którego zdjęcie na plaży w Grecji, leżącego twarzą w dół, stało się symbolem panującej wówczas (bo już nie dziś) w głównym nurcie Wilkommenkultur. Przypomniałem, że Kurdi utonął, płynąc wcale nie z Syrii, ale z Turcji, gdzie mieszkał ze swoimi rodzicami od długiego już czasu. Na niebezpieczną wyprawę zabrał go jego ojciec, którego marzeniem było naprawić sobie zęby w ramach publicznej opieki zdrowotnej w UE. Natomiast samo ciało chłopca na plaży zostało przesunięte, żeby efektowniej i bardziej wstrząsająco wyglądało na zdjęciu.

 

Moje wystąpienie – pamiętam to świetnie – wywołało na sali agresywne buczenia i prowadzący debatę musiał apelować o spokój, żebym mógł dalej mówić. Myślę, że dziś na samym buczeniu mogłoby się nie skończyć.

 

Łukasz Warzecha