Formuła „na offie” zakłada, że dziennikarz nie dzieli się wiedzą, którą otrzyma od rozmówcy, przynajmniej w sposób pozwalający zidentyfikować źródło. Tę zasadę należy szanować, pod warunkiem jednak, że rozmówca nie robi sobie kpin i z niej, i z dziennikarza.
Z przykrością muszę stwierdzić, że obiektem takich kpin stałem się ostatnio wraz z grupą polskich dziennikarzy, którzy na zaproszenie Komisji Europejskiej przez dwa dni spotykali się w Brukseli z urzędnikami KE różnych szczebli. Grupa była mocno zróżnicowana pod względem redakcji i poglądów. Dobrana absolutnie uczciwie i bez śladu uprzedzeń. Był to klasyczny wyjazd studyjny, bardzo dobrze zorganizowany, szczególnie wziąwszy pod uwagę trudne okoliczności.
Urzędnicy KE co do zasady udzielają informacji off the record. Członkowie Komisji – on the record. Ci pierwsi zaznaczają, co z ich wypowiedzi można oficjalnie wykorzystać, ci drudzy – jeśli czegoś wykorzystywać nie należy. I tu żadnych uwag nie mam. Takie są reguły i mają sens.
W zażenowanie, zadziwienie i stupor wprawił jednak wszystkich, niezależnie od poglądów i redakcji, ostatni punkt: spotkanie z szefem polskiego przedstawicielstwa przy UE ambasadorem Andrzejem Sadosiem. To właśnie spotkanie odbywało się teoretycznie off the record. Muszę o nim jednak napisać, bo jego przebieg trudno określić inaczej niż jako kuriozalny. Z zastosowaniem formuły na offie włącznie.
Spotkanie musiało się niestety z przyczyn obiektywnych odbywać zdalnie, grupa podłączyła się zatem do platformy Teams na swoich komputerach. Na całość mieliśmy 75 minut. Byliśmy po dwóch dniach intensywnych rozmów, podczas których pojawiło się mnóstwo punktów zaczepienia do dyskusji z panem ambasadorem. Tymczasem pan ambasador najpierw przez 10 minut recytował nam dziedziny, którymi zajmuje się przedstawicielstwo, a więc podawał informacje, które można znaleźć na jego stronach internetowych, zapowiadając, że o tym wszystkim opowiedzą nam urzędnicy misji. Już to wywołało niedowierzanie, bo brzmiało jak wprowadzenie do czterogodzinnej prelekcji.
Po ambasadorze Sadosiu wystąpiło, o ile dobrze liczyliśmy, siedmioro pracowników przedstawicielstwa, którzy monotonnym głosem klepali wyuczone formułki, opowiadając, czym się zajmują. Wartość poznawcza tego była dla ludzi zorientowanych w problematyce żadna. Zastosowanie formuły na offie było również kompletnie niezrozumiałe, bo dostaliśmy po prostu streszczenie informacji dostępnych na stronach MSZ i oficjalną narrację.
Część osób się ze spotkania w końcu wyłączyła, część zasnęła, część poszła na papierosa. Komentarze stawały się coraz zgryźliwsze. Nasze mikrofony były na szczęście powyciszane.
W końcu prelekcje się zakończyły, a pan ambasador oznajmił, że to raptem tylko sześćdziesiąt… nie, skorygował po chwili zastanowienia, może pięćdziesiąt procent tego, czym zajmuje się stałe przedstawicielstwo i bardzo żałuje, że nie udało się nam przedstawić stu procent. Czy są pytania?
Wziąwszy pod uwagę, że zostało nam jakieś pięć minut, pytanie padło jedno i na tym spotkanie się zakończyło. Pan ambasador w rezultacie merytorycznie nie zabrał głosu wcale, choć spotkanie miało być z nim. Tak przynajmniej było anonsowane. Żeby było zabawniej, przedstawicielstwo widząc, że na Twitterze pojawiły się wpisy, komentujące sposób poprowadzenia „briefingu”, godzinę później zaczęło się dobijać do organizatorów wizyty z prośbą o przypomnienie dziennikarzom, że wydarzenie było „na offie”.
Sęk w tym, że na offie można podawać informacje ciekawe, nieoficjalne, zakulisowe. Nie widzę natomiast powodu, dla którego ta formuła miałaby służyć komukolwiek do maskowania własnej niekompetencji. Powiedzmy wprost: polskie przedstawicielstwo w Brukseli zmarnowało ponad godzinę naszego czasu, który mogliśmy wykorzystać na spacer po okolicy.
Czemu to spotkanie miało w ogóle służyć? Nietrudno odtworzyć sposób myślenia ambasadora Sadosia. Oto grupa dziennikarzy była przez dwa dni bombardowana przekazem z KE. Trzeba zatem przeciwstawić temu nasz własny przekaz. Problem w tym, że zarazem trzeba to zrobić w taki sposób, by nie narazić się samemu na problemy, a zatem trzeba uniknąć jakichkolwiek trudnych pytań, a ponieważ każde może być trudne (ambasada miała przecież dostęp do listy uczestników wyjazdu), więc najlepiej, żeby pytań nie było w ogóle. Jak to z kolei osiągnąć? Poprzez zasypanie dziennikarzy tonami zbędnych, drobiazgowych informacji, tak aby na pytania pozostało raptem kilka minut i aby nie było do nich żadnego punktu zaczepienia.
Pan Sadoś pracuje w MSZ od 1997 i jest zawodowym dyplomatą. W 2006 r. był nawet rzecznikiem MSZ i pozostawił w pamięci dziennikarzy raczej słabe wspomnienia. W 2018 r. dostał nominację na obecne stanowisko i gdy w tamtym roku przedstawicielstwo odwiedzał premier Morawiecki, z fasady zniknęła tablica z nazwiskami Donalda Tuska i Jerzego Buzka, upamiętniająca otwarcie placówki. Oficjalnie z powodu remontu.
Mam dla pana ambasadora radę na przyszłość: jeśli chce się uniknąć problemów związanych z niewygodnymi pytaniami, najlepszym wyjściem jest nieorganizowanie spotkania z dziennikarzami. W ten sposób oszczędza się własny i cudzy czas oraz nie daje pretekstu do tekstów takich jak ten.
Łukasz Warzecha