Aby przeprowadzić solidną debatę polityczną trzeba by znaleźć neutralny medialny grunt i dziennikarzy możliwych do zaakceptowania dla obu stron, a o to coraz trudniej.
Od jakiegoś czasu krąży pomysł zorganizowania debaty Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem. Nie sądzę, żeby do niej doszło, a już na pewno nie na obecnym etapie kalendarza politycznego, gdy przyspieszone wybory wydają się nie być już w niczyim interesie i najpewniej do nich nie dojdzie. Warto się jednak nad taką propozycją spokojnie zastanowić. Czy tego typu wydarzenie miałoby sens i dlaczego tak trudno sobie je w dzisiejszej Polsce wyobrazić?
Z debatami – nawet tymi przedwyborczymi – problem jest taki jak z wieloma innymi mechanizmami polskiego życia politycznego: są tak mocno uzależnione od bieżących partyjnych potrzeb i tak mocno naznaczone plemiennością, że natychmiast każdy podejrzewa realizację jakiegoś niecnego planu. I w dodatku często ma rację. Tymczasem są przedsięwzięcia, które z tej gry powinny być po prostu wyłączone i instytucja debaty przywódców partyjnych jest właśnie takim przedsięwzięciem.
Generalnie debaty nie są korzystne dla lidera, a mogą na nich wygrywać pretendenci. Na pozycji lidera, który ma najwięcej do stracenia, jest dzisiaj Jarosław Kaczyński. Na jego niekorzyść w starciu z Donaldem Tuskiem działałoby nie tylko zużycie obecnej władzy i fakt, że przywódcy opozycji zawsze łatwiej jest krytykować stan rzeczy niż przywódcy rządzącego obozu prezentować własne osiągnięcia, szczególnie po sześciu latach rządów. W telewizji przeciwko Kaczyńskiemu działałaby również bardzo dzisiaj widoczna różnica wizerunkowa: prezes PiS, mówiąc brutalnie, wyraźnie się w ostatnich latach postarzał, podczas gdy młodszy o osiem lat Donald Tusk zachowuje naprawdę dobrą formę. Jarosław Kaczyński, by tak rzec, również nie trenował – nie musiał od lat stawiać czoła ani zadającym trudne pytania dziennikarzom, ani tym bardziej dobrze przygotowanemu przeciwnikowi politycznemu.
Tego typu kwestie mają znaczenie w bezpośrednim starciu. Tusk zapewne świetnie to wszystko rozumie, dlatego to on głównie prze do debaty, mając zresztą świadomość, że do niej nie dojdzie. Uważa – w jakimś stopniu słusznie – że i tak to starcie wygrywa jako ten, który ogłasza, że się go nie boi.
Te kwestie politycy muszą oczywiście mieć w pamięci, ale nie powinny one decydować o tym, czy do debaty dochodzi czy nie. Tak, ktoś na niej może wygrać, a ktoś niewątpliwie przegra, ale publiczność powinna móc poznać zdanie liderów w bezpośredniej konfrontacji.
Tu jednak pojawiają się problemy. Pierwszy z nich jest polityczny, ale też ma znaczenie. Znamy go z debat przedwyborczych: gdyby organizować starcie przywódców tylko dwóch dominujących obozów, liderzy pozostałych ugrupowań mogliby słusznie czuć się pominięci i uznać, że to część strategii likwidacji w świadomości wyborców jakichkolwiek alternatyw wobec dwóch największych armii. To może mieć znaczenie dla mediów publicznych w świetle przepisów ustawowych, ale już niekoniecznie dla mediów prywatnych, które mogłyby po prostu uznać, że dla nich, także z czysto komercyjnego punktu widzenia, taka debata ma sens, zaś problemy mniejszych partii są tylko ich kłopotem.
Drugi problem to znalezienie odpowiednio neutralnego gruntu. Tutaj wyzwanie jest wręcz dramatyczne, a bierze się z jednego z fundamentalnych problemów polskiej polityki – braku zaufania. Nie tylko politycy nie ufają sobie nawzajem nawet w najbardziej podstawowych sprawach, ale nie ufają również wszelkim zaangażowanym w politykę podmiotom, w tym mediom. Co gorsza, bardzo często słusznie. Tymczasem debata pomiędzy liderami politycznymi musiałaby być przeprowadzona w bardzo higienicznych warunkach: bez nieprzyjemnych zaskoczeń, we wcześniej ustalonym reżimie czasu i pytań, ale zarazem takim, który – co się zdarzyło przed wyborami prezydenckimi w ubiegłym roku – nie powodowałby, że starcie byłoby nieznośnie nudne. Trzeba by też znaleźć dziennikarzy możliwych do zaakceptowania dla obu stron, a o to również coraz trudniej. To kamyczek do dziennikarskiego ogródka, gdzie bardzo trudno znaleźć osoby gwarantujące wystarczający poziom bezstronności w przypadku takiego wyzwania.
Wszystko to są powody, dla których niełatwo sobie wyobrazić nie tylko debatę, o której teraz mowa, ale nawet jakąkolwiek debatę przedwyborczą z prawdziwego zdarzenia, a zatem taką, gdzie uczestnicy faktycznie mogą ze sobą wchodzić w polemikę, a prowadzący nie są tylko maszynkami do zadawania doskonale wcześniej znanych uczestnikom pytań.
Mógłby ktoś uznać, że wszystko to jest i tak tylko teatrem i nie ma większego znaczenia, a rozmowy o debacie wynikają jedynie z bieżącej partyjnej taktyki. Zapewne w jakimś stopniu miałby rację. Ale nie całkiem, bo debaty liderów nie są jakimś egzotycznym wymysłem, a kultura debatowania nie jest akademicką abstrakcją. Debaty pomiędzy partyjnymi liderami, traktowane poważnie, funkcjonują w Niemczech czy Francji. To my, za sprawą absurdalnie daleko posuniętej plemienności, oduczyliśmy je traktować jako nie tylko coś naturalnego, ale po prostu jako obowiązek wobec publiczności, z którego najważniejsze osoby w państwie muszą się wywiązywać.