Czy każdy, kto tworzy, plagiatuje? – zastanawia się MIROSŁAW USIDUS

W czasach przedinternetowych sprawa plagiatowania tekstów dziennikarza jednej gazety przez dziennikarza z innej redakcji rzadko kiedy wychodziła poza zainteresowane redakcje i niewielką grupę czytelników. Teraz problem ten trafił „pod strzechy”.

 

Gdyby współczesne rozumienie plagiatu sprowadzałoby się tylko kopiowania tekstów słowo w słowo, to sprawa byłaby prosta. Jednak tak nie jest i za plagiat uznaje się dziś dużo więcej, np. podkradanie pomysłów, koncepcji, idei itp. W dodatku, w czasach automatów piszących wiadomości, release’ów komercyjnych powielanych i dystrybuowanych w dziesiątkach kanałów, ograniczania prawa cytatu,  ACTA2, która nie pozwala skorzystać bez licencji z dwu linijek tekstu, sprawa się coraz silniej komplikuje.

 

Oskarżenia o plagiat, naruszenie praw autorskich i własności intelektualnej, to dziś nieomal codzienność. Oskarżenia są ostre, ale sprawy rzadko jednoznaczne. Na przykład zarzuty islandzkiej pisarki Aldy Sigmundsdottir, popularnej autorki książek i artykułów o Islandii, która oskarżyła Adama i Martę Biernatów, autorów książki „Rekin i baran” o plagiat. Internauci w dodatku wskazywali, że w publikacji znalazły się także zdania skopiowane ze strony producenta żelków i innych publikacji o Islandii. No więc, czym była ta książka? Może kompilacją wielu wątków i inspiracji? Nie rozstrzygam. Zwracam tylko uwagę, że, skoro tyle tu uwag, to może sprawa nie jest tak jasna, jak chcieliby oskarżyciele.

 

A przypadek „Króla” Szczepana Twardocha? Jerzy Haszczyński pisał w „Plusie Minusie” o podobieństwie tej książki do dzieła pewnego algierskiego pisarza. Podobnie opowiada o mistrzu boksu walczącym jako reprezentant swojej pogardzanej grupy i zawiera wiele innych analogicznych do zagranicznego dzieła wątków. Czy to plagiat? A może inspiracja? A może coś takiego jak komiks „Kajko i Kokosz” (również oskarżany o plagiat), który kojarzy się z przygodami francuskiego Asterixa, ale przecież nie jest jego dokładną kopią?

 

Odbiorcy, czytelnikowi, widzowi i słuchaczowi, archetypicznemu inżynierowi Mamoniowi najbardziej podobają się kawałki, które już zna. Wątek boksera walczącego nie tylko z przeciwnikami, ale również uprzedzeniami, jest znany, ograny i opisany, podobnie jak motyw dzielnego woja. Parafrazując Janusza Korwina-Mikke bodajże – tworząc, „zawsze się trochę… plagiatuje”.

 

Plagiat kończy karierę? Raczej rzadko

 

Wśród znanych postaci oskarżanych o plagiaty są m. in. Władimir Putin, który skopiował w swojej pracy fragmenty opracowań uczonych Uniwersytetu w Pittsburgu, Joe Biden, który opowiedział w jednym ze swoich przemówień historię opowiedzianą wcześniej przez brytyjskiego labourzystę Neila Kinnocka, nie powołując się na niego. Plagiaty mają nawet swoją historyczną rolę w propagandzie wojennej, gdyż nielegalnie skopiowane z pracy studenta Ibrahima al-Marashiego oraz z periodyku „Jane’s Intelligence Review” fragmenty wykorzystane zostały w „aktach irackich” (ang. „Iraq Dossier”), służących jako jedna z podstaw ataku na ten kraj.

 

Z Polski znamy przypadek znanej obecnie i wciąż aktywnej zawodowo dziennikarki Elizy Michalik, której wytknięto w 2007 roku kopiowanie znaczących partii cudzego tekstu, przy czym ona była innego zdania niż oskarżający ją.

 

Głośne światowe przypadki to Jayson Blair, były reporter „New York Timesa”, który musiał odejść z tej gazety po tym jak napisał artykuł bardzo podobny do artykułu opublikowanego wcześniej w „The San Antonio Express-News”. Kopiowanie i wysysanie z palca zdarzało mu się już wcześniej, ale po tym wyjątkowo bezczelnym plagiacie Blair został zmuszony do rezygnacji. Afera poważnie zachwiała reputacją gazety oraz wywołała wielki skandal w środowisku dziennikarskim, ale to wcale nie taka typowa historia.

 

Bo o plagiat został również oskarżony znany w Polsce dziennikarz CNN Fareed Zakaria, któremu zarzucono skopiowanie artykułu znanej historyk, Jill Lepore. W tym przypadku po tym jak Zakaria przeprosił, sprawa rozeszła się po kościach. Plagiat wybaczono również innemu znanemu amerykańskiemu autorowi, Benowi Domenechowi, który, po wyjściu na jaw, że kopiuje teksty humorysty P. J. O’Rourke musiał odejść z grona autorów bloga „The Washington Post”. Wciąż jednak współpracuje z wieloma innymi mediami w USA.

 

Gdyby przeanalizować wiele różnych przykładów postawienia zarzutów, przypadków udowodnionych i bezspornych, okazałoby się, że takie historie rzadko kończą się całkowitym skreśleniem „sprawcy”. Zapewne główną przyczyną jest narastająca w świecie nowych mediów komplikacja materii. Jak pisałem, przypadki, że ktoś „rżnie na żywca po całości”, czyli przypadki oczywiste, jasne i nie podlegające wątpliwości, są stosunkowo rzadkie. Dużo częściej spotyka się montaże, kompilacje, „wykorzystania”, inspiracje, opracowania, parafrazy i cytaty, które są dalekie od oczywistości. Oczywiście niektórzy nie mają wątpliwości, np. wydawcy prasowi, zwalczający wykorzystanie nawet niewielkich fragmentów tekstu i popierający dyrektywę ACTA2, która nawet tytuł zawarty w linku obejmuje ochroną.

 

Normalności w tej sferze nie sprzyja ekspansja amerykańskiego rozumienia pojęcia plagiat na rynki światowe. W USA rozpowszechnione jest obejmowanie prawem autorskim samych myśli wyrażonych słowem pisanym czy mówionym. Nawet jeśli myśl nie jest szczególnie oryginalna, ba, wręcz banalna, wyrażenie jej innymi słowami, może zostać uznane za plagiat przez parafrazę. Może to być oczywiście „plagiat nieumyślny”, ale wciąż naruszenie praw autorskich, jeśli nie podaje się źródła owej „myśli”. Spotkałem się z opinią, że nawet powtarzanie dowcipu można uznać za plagiat i to także wtedy, gdy opowie się go innymi słowami.

 

Łatwiej plagiatować ale też łatwiej plagiat wykryć

 

Czy rozpowszechnienie mediów społecznościowych ma coś wspólnego ze wzrostem zjawiska rzeczywistego lub domniemanego plagiatowania i zwiększania tolerancji dla kopiowania dzieł cudzego autorstwa. Dzielenie się myślami, żartami i dziełami sztuki innych ludzi w Internecie jest czynnością codzienną. Publikujemy je tak często, że niektóre platformy, takie jak Facebook, poczuły się zobowiązane do opracowania własnych zasad cytowania w celu zwalczania plagiatu, co nie wydaje się oczywiście zanadto skuteczne. Ludzie, zwłaszcza młodzi, spędzają większość czasu w środowisku, w którym prawo autorskie nie jest wysoko cenione.

 

Nic dziwnego, że zjawisko plagiatu narasta. W ankietach przeprowadzonych w 2017 roku wśród ponad 70 tysięcy uczniów szkół średnich przez Międzynarodowe Centrum Uczciwości Akademickiej (ang. International Center for Academic Integrity), 58 proc. badanych przyznało się do plagiatu. W swojej książce „My Word!”, profesor Susan Blum z Uniwersytetu Notre Dame pisze, że 68 proc. studentów przyznaje się do „wycinania i wklejania materiałów z Internetu bez powoływania się na źródła i autorów”. Czy winne są sieci społecznościowe, czy może coś innego, plagiat (choć zapewne nazywany przez samych go praktykujących inaczej) wydaje się być bardziej akceptowany w różnych grupach społecznych.

 

Warto jednak pamiętać, że choć Internet znacznie ułatwił zadanie plagiatorom, to zarazem równie skutecznie pozwala wykrywać plagiaty. Obecnie mamy tak skuteczne wykrywacze kradzieży tekstów jak np. Plagiarism Checker, Plagramme,  Quetext, EasyBib, PlagScan i dziesiątki innych. Cóż, wygląda to jak kolejna wersja starego powiedzonka o komputerach, które rozwiązują problemy, które same stwarzają.

 

Być może najważniejszą zmianą, jaką Internet wprowadził w dziedzinie plagiatu, jest rozpowszechnienie dyskusji i zainteresowanie tym tematem. Przed Internetem plagiat był czymś, o czym rzadko się myślało poza środowiskiem akademickim, wśród pisarzy, czasem dziennikarzy. Sam pamiętam jak to wyglądało w czasach przedinternetowych, w latach 90. Gdy wyszła sprawa plagiatowania tekstów dziennikarza pewnej gazety przez dziennikarza z innej redakcji, to w zasadzie nie wyszło to poza zainteresowane redakcje i niewielką grupę czytelników, która przeczytała notkę na łamach poszkodowanego tytułu. Sprawca plagiatu został ukarany a cała sprawa została w pamięci niewielkiej grupy osób, do której i ja należę.

 

Teraz jest inaczej. Zarzuty wobec Elizy Michalik padły już w czasach internetowych. Sprawa była głośna, szeroko komentowana, potem wielokrotnie przypominana. Wie o niej wielu ludzi i wielu kolejnych wciąż się dowiaduje. To, co kiedyś było przedmiotem zainteresowania środowisk akademickich, dziennikarzy i pisarzy, stało się tematem znacznie szerszym. Problemem plagiatów żyją obecnie właściwie wszyscy użytkownicy sieci. Zejście tej problematyki „pod strzechy” ma takie konsekwencje, że oskarżenia o popełnienie plagiatu formułowane są bardzo szybko i bez szczególnej refleksji nad ich sensem.

 

Mieliśmy więc w ciągu ostatniej dekady np. takie kwiatki jak oskarżenia ze strony stołecznego ratusza pod adresem ratusza łódzkiego, że Łódź swoje wytyczne dla ruchu rowerowego wzorowała na takim samym, ale sporządzonym wcześniej dokumencie warszawskim, czyli Łódź „splagiatowała” zasady ruchu rowerowego. Mieliśmy proces przeciw Led Zeppelin o to, że legendarny song „Stairway to Heaven” to plagiat, bo komuś się skojarzył jeden riffów gitarowych z innym kawałkiem. A także m. in. zarzuty wobec projektantów stadionu we Wrocławiu, że wygląda zupełnie jak Zenith Concert Hall w Strasburgu, co można sobie sprawdzić w wyszukiwarce i chyba każdy przyzna, że trzeba być mocno „czepliwym” aby widzieć tu nadużycie w kopiowaniu.

 

Zresztą przyznam, że sam miałem kiedyś taki typowo internetowy copyrightowy ból, gdy parę lat temu Marek Migalski użył w Internecie terminu „PR-l” na określenie rządów Donalda Tuska, który wymyśliłem i użyłem we wpisie blogowym już na początku 2008 roku. Poprosiłem Migalskiego w mediach społecznościowych o podanie, kto pierwszy ten termin wymyślił i użył. Zignorował mnie. Nie postąpiłem jednak po amerykańsku, i nie wytoczyłem procesu o plagiat. Choć zapewne wielu nowo upieczonych znawców zjawiska doradziłoby mi właśnie taki krok.

 

Mirosław Usidus