Jakkolwiek się by nie gimnastykować pojęciowo, to 2021 roku nie można uznać za dobry rok dla wolności słowa. Jeśli coś w tej sferze rosło, to zapewne była to głownie liczba pretekstów pod jakimi władze państw, platformy internetowe i każdy, który dostał choć nieco władzy i wpływu, ograniczał, limitował i dławił swobodę wypowiedzi.
Podsumowania roku, jeśli chodzi o wolność mass mediów zaczęły się już na początku grudnia. Wtedy właśnie opublikowany został raport organizacji non-profit Committee to Protect Journalists informujący, że liczba dziennikarzy na całym świecie, którzy są za kratami, wyniosła – 293 – od początku 2021 r. W tym samym okresie zabitych z powodu wykonywania swojego zawodu zostało co najmniej 24 dziennikarzy, a dalszych osiemnastu zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach.
Liderem tego ponurego rankingu są Chiny, które uwięziły w minionym roku pięćdziesięciu dziennikarzy, najwięcej ze wszystkich krajów, a za nimi Myanmar z liczbą 26 reporterów aresztowanych w ramach represji po przewrocie wojskowym w lutym,. Niewiele mniej bo 25 miał na koncie Egipt (25) a po nim Wietnam (23). Kolejne miejsce w tym rankingu „niewolności” dzierży Białoruś z liczbą dziewiętnastu aresztowanych dziennikarzy. Pamiętajmy jednak, że nasz wschodni sąsiad to kraj znacznie mniej ludny niż wcześniej wymienione. Zatem, gdyby przeliczać liczbę uwięzionych na głowę mieszkańca, to reżim Łukaszenki zdecydowanie prowadziłby w tym zestawieniu.
Bezwzględne więzienie dziennikarzy w Chinach nie nowością. Jednak po raz pierwszy w corocznym raporcie CPJ znaleźli się dziennikarze pozbawiani wolności w Hongkongu. Jest to rezultat wdrożenia w Chinach drakońskiego prawa o bezpieczeństwie narodowym w 2020 roku, w reakcji na głośne protesty prodemokratyczne w tym mieście. Osiem osób związanych z mediami w Hongkongu, w tym Jimmy Lai, założyciel Apple Daily i Next Digital oraz laureat nagrody CPJ za wolność prasy w 2021 r., Gwen Ifill, zostało uwięzionych, co stanowi poważny cios dla i tak już osłabionej niezależnej prasy w tym mieście. Niektórym z aresztowanych może grozić dożywocie.
W Chinach kontynentalnych, prześladowani ludzie mediów stają przed litanią niejasnych, orwellowskich ze swej natury zarzutów. Np. niezależna internetowa reporterka Zhang Zhan, aresztowana w maju 2020 r. za krytyczną relację na temat reakcji władz Chin na pandemię wirusa COVID-19, odsiadywała i odsiaduje karę czterech lat za „wszczynanie kłótni i podsycanie problemów”, zarzut często stosowany wobec krytyków rządzącej Komunistycznej Partii Chin. Inni są oskarżani o „dwulicowość”, przestępstwo o niejasnej definicji, typowo totalitarną kategorię, która pozwala prześladować ludzi, nawet, gdy w sposób otwarty nic szczególnego nie zrobili. Reżim w Pekinie szczególnie chętnie sięga po ten kij przeciwko ujgurskim dziennikarzom z prowincji Xinjiang. Chiny wzięły na celownik również nie-dziennikarzy, aresztując 11 osób za rzekome przesyłanie materiałów do „The Epoch Times”, firmy medialnej powiązanej z grupą religijną Falun Gong.
Meksyk jest z kolei najbardziej śmiercionośnym dla reporterów krajem półkuli zachodniej. Trzech dziennikarzy zostało zamordowanych w 2021 r. w bezpośrednim odwecie za ich relacje. CPJ prowadzi dochodzenie w sprawie pozostałych sześciu zabójstw, aby ustalić, czy miały one związek z ich działalnością jako dziennikarzy. Sześciu dziennikarzy znajduje się w spisie więzień w Ameryce Łacińskiej – trzech na Kubie, dwóch w Nikaragui i jeden w Brazylii. CPJ odnotował alarmujący spadek wolności prasy w tym regionie.
W Ameryce Północnej w momencie zakończenia spisu nie uwięziono żadnego dziennikarza. U.S. Press Freedom Tracker, partner CPJ, odnotował 56 aresztowań i zatrzymań dziennikarzy w Stanach Zjednoczonych w 2021 roku. Osiemdziesiąt sześć procent z nich miało miejsce podczas demonstracji. Zapewne do tych statystyk przygotowywanych raczej z lewicowym nastawieniem nie został zaliczonym Richard O’Keefe z Project Veritas, na którego nalot zrobiło jesienią FBI. Do tej bulwersującej sprawy jeszcze wrócę. W Kanadzie dwóch dziennikarzy aresztowanych podczas relacjonowania protestu dotyczącego praw do ziemi w północnej Kolumbii Brytyjskiej spędziło trzy noce w areszcie, zanim sąd nakazał ich warunkowe zwolnienie.
Co najmniej siedemnastu spośród uwięzionych w 2021 roku dziennikarzy zostało oskarżonych o cyberprzestępstwa. W afrykańskim kraju Benin, dwóch zostało oskarżonych na podstawie ogólnie sformułowanego kodeksu cyfrowego, umożliwiającego ściganie karne wszystkiego, co zostało opublikowane lub rozpowszechnione w Internecie.
W Afryce Subsaharyjskiej największy regres dla wolności mediów nastąpił w ostatnim okresie w Etiopii. Rząd Abiy Ahmeda stał się w 2021 roku drugim najgorszym więzieniem dla dziennikarzy w Afryce Subsaharyjskiej, zaraz po Erytrei. Liczni dziennikarze zostali aresztowani w kraju po wybuchu walk pomiędzy federalnymi siłami rządowymi, a siłami kierowanymi przez Ludowy Front Wyzwolenia Tigray. CPJ udokumentował wiele innych przypadków łamania wolności mediów w Etiopii w ciągu minionego roku.
Prawdą jest, że niektóre kraje wsadziły do więzień w 2021 roku nieco mniej dziennikarzy. Turcja, niegdyś najgorsza pod tym względem, zajmuje obecnie szóste miejsce na liście CPJ po uwolnieniu dwudziestu więźniów. Pozostało osiemnastu. Arabia Saudyjska uwolniła dziesięciu dziennikarskich więźniów – obecnie przetrzymuje 14. Jak zauważył jednak raport CPJ, po nieudanej próbie zamachu stanu w 2016 roku w Turcji skutecznie zlikwidowano media opozycyjne w tym kraju, zaś wielu dziennikarzy zmuszonych zostało do odejścia z zawodu. Liczba uwięzień w Turcji maleje także dlatego, że rząd wypuszcza ich na zwolnienia warunkowe, aby oczekiwali na wyniki procesu lub apelacji. W Arabii Saudyjskiej zastraszający efekt morderstwa i rozczłonkowania Jamala Khashoggiego w 2018 roku, wraz z kilkoma nowymi zatrzymaniami w 2019 roku, prawdopodobnie uciszył wielu dziennikarzy skuteczniej niż jakakolwiek fala aresztowań.
Godne uwagi jest, że autorytarni przywódcy coraz częściej znajdują bardziej wyrafinowane niż areszty i więzienie sposoby walki z niezależnymi reporterami i środkami przekazu, zwłaszcza przez wyłączanie Internetu i zwiększoną inwigilację za pomocą zaawansowanego technologicznie oprogramowania szpiegowskiego. To mniej kosztowne wizerunkowo niż wsadzanie reporterów do więzień. Zaś zarzuty dotyczące blokowania sieci zawsze można odeprzeć, gdyż dziś takie zabiegi można dość skutecznie maskować i udawać, że się nie wie o co chodzi.
Raport CPJ to nie jedyne podsumowanie represji spotykających media i dziennikarzy na świecie. Z okazji przypadającego 10 grudnia Międzynarodowego Dnia Praw Człowieka Międzynarodowa Federacja Dziennikarzy (IFJ) opublikowała swoje wykazy uwięzionych i zabitych dziennikarzy w 2021 roku. Według nich, stan na 10 grudnia 2021 roku to 365 dziennikarzy przebywających w więzieniach, co oznacza (w tym zestawieniu) wzrost z 235 w zeszłym roku. Największymi więzieniami dziennikarzy są Chiny (102), Turcja (34), Białoruś (29), Erytrea (29), Egipt (27), Wietnam (21), Myanmar (18), Rosja (12), Azerbejdżan i Jemen (11), Kambodża (10) i Iran (9). Na czele listy regionów IFJ znajduje się Azja, gdzie w więzieniach przebywa 162 dziennikarzy, następnie Europa (87), Bliski Wschód i kraje arabskie (65), Afryka (49) oraz obie Ameryki (2).
Natomiast statystyka IFJ dotycząca dziennikarzy i pracowników mediów zabitych w 2021 roku jest nieco niższa niż w zeszłym roku, z 45 zabójstwami odnotowanymi w porównaniu do 65 w 2020 roku. Chociaż ten spadek to dobra wiadomość, jest on niewielkim pocieszeniem w obliczu ciągłej przemocy, która pochłonęła życie dziennikarzy w takich krajach jak Afganistan (9), Meksyk (8), Indie (4) i Pakistan (3).
Przy całym tym ponurym bilansie warto zwrócić uwagę na jaśniejszy punkt, czyli fakt, że praca dziennikarzy była w ubiegłym roku doceniona jak nigdy dotąd przez przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla w 2021 r. dwojgu dziennikarzom Marii Ressie i Dimitrijowi Muratowowi. Przy okazji posłużyło to jako przypomnienie o represjach i niebezpieczeństwach, jakie spotkały Muratowa, redaktora naczelnego „Nowej Gaziety” w putinowskiej Rosji i Ressę w jej rodzinnych Filipinach.
USA i zapach „trzecioświatowych standardów”
Gdy FBI dokonało jesienią nalotu na Project Veritas, publikujący niewygodne, często dotyczące korupcji materiały dotyczące Demokratów i administracji Bidena, USA zaczęto w wielu komentarzach porównywać do krajów, które niejako w sposób dyżurny goszczą w takich zestawieniach jak raporty CPJ.
Pamiętnik córki prezydenta Joe Bidena, Ashley Biden, został, jak uważają urzędnicy Departamentu Sprawiedliwości, wykradziony. Project Veritas, do którego drzwi nad razem załomotali agenci federalni FBI, nie opublikował go, choć dostał już ponad rok wcześniej, tuz przed wyborami prezydenckimi, Nie opublikował, gdyż, jak relacjonuje szef śledczego serwisu, James O’Keefe, nie był w stanie potwierdzić jego autentyczności. Czyli „jakby” zgodnie z najlepszymi standardami dziennikarstwa. Co więcej, jak poinformował O’Keefe, władze, czyli Departament Sprawiedliwości zostały powiadomione o tym pamiętniku zaraz po tym, jak Project Veritas zyskał do niego dostęp.
Owszem, pamiętnik panny Biden miał charakter prywatny. Oprócz opisów uzależnienia od narkotyków, są w nim jednak sformułowania sugerujące, że w tata mógł dopuszczać się wobec niej jakiejś formy pedofilskiego molestowania. I tu się robi poważniej, gdyż informacje, a nawet tylko niejasne aluzje, sugerujące takie czyny i skłonności, mogą posłużyć do szantażu a chyba nikt w USA nie chce, by prezydent ich kraju był szantażowany.
Pojawiły się pytania np. do „The New York Times” – jak to się stało, że mając doskonałe źródła informacji (dziennikarze tej gazety nie tylko wiedzieli o akcji FBI niemal równocześnie z jej przeprowadzeniem, ale w gruncie rzeczy, w swojej publikacji na temat najazdu FBI na O’Keefe, potwierdzili autentyczność pamiętnika), nie zajęli się profesjonalnie tematem. „NYT” pytany jest także o jeszcze bardziej szokujące podejrzenia dotyczące uprzywilejowanej pozycji tego medium wobec innych, ale do tego jeszcze wrócę.
Oczywiście dla wielu komentatorów ze skrajnie lewicowych mediów, takich jak np. brytyjski „The Independent” już sam fakt, że Project Veritas to media „konserwatywne” jest równoznaczny z wyjęciem ich spod prawa, wyłączeniem w ich przypadku z pierwszej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych i orzeczeń Sądu Najwyższego, który w sprawie ukazanego w filmie „Czwarta Władza” śledztwa stanął jednoznacznie po stronie mediów i swobody ich działania w dochodzeniu do prawdy. Krótko mówiąc dla lewicowych dziennikarzy prześladowanie ich nielewicowych kolegów nie stanowi żadnego problemu. Bardziej umiarkowani przedstawiciele establishmentu medialnego w USA są zachowują powściągliwość, ale sprowadza się ona do udawania, że nie widzą skandalu i wielkiego problemu z wolnością mediów, który wyłonił się w Stanach Zjednoczonych.
Sąd federalny nakazał Departamentowi Sprawiedliwości Joe Bidena zaprzestanie „wydobywania” danych z telefonu Jamesa O’Keefe’a. Bo oczywiście agenci skorzystali z okazji by prześwietlić politycznie niesłusznego dziennikarza po całości, przebadać wszystkie jego kontakty, źródła i informacje, którymi dysponuje. Komentator telewizji Fox News, Tucker Carlson, ma wiele racji nazywając działania FBI w tej sprawie „standardami z trzeciego świata”.
Prześladowanie O’Keefe przez FBI potępiła Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich (ACLU). Sam O’Keefe nazwał naloty służb Bidena na siebie i kierowany przez siebie Project Veritas „atakiem na pierwszą poprawkę”. Chodzi o pierwsza poprawkę do amerykańskiej konstytucji gwarantującą wolność słowa i środków masowego przekazu. To na jej podstawie przede wszystkim Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych „uniewinnił” dziennikarzy „Washington Post”, którzy wykorzystali kradzione „Pentagon papers”. Inni komentujący ten skandal, np. publicystka Candace Owens zwracają uwagę, że, że atak FBI na Project Veritas, ma tak naprawdę na celu wykrycie źródeł i kontaktów opozycyjnego medium w strukturach administracji Bidena. Jej zdaniem chodzi także o utrącenie publikacji materiałów o korupcji urzędników. Woń trzecioświatowych standardów w USA staje się jak widać coraz mniej dyskretna.
Jonathan Turley z Uniwersytetu George’a Washingtona zasugerował, że nalot na O’Keefe’a miał charakter, jak to się u nas mówiło za czasów PRL, „wydobywczy”. Oczywiście nie użył takiego słowa, ale jego wypowiedzi miały takie właśnie a nie inne znaczenie. Nie ma bowiem podstaw, by prowadzić śledztwo w tej sprawie przeciw szefowi Project Veritas a poza tym kradzież pamiętnika córki Bidena (którego dopuścił się ktoś inny, jak się podejrzewa, zwykłe cwaniaczki chcą zarobić) jest przestępstwem stanowym a nie federalnym, więc Departament Sprawiedliwości i FBI nie mają czego tu szukać. Turley otwarcie mówi, że celem służb Bidena jest dziennikarz postrzegany przez władzę jako przeciwnik polityczny. Zauważa też, że w sprawie nalotu na O’Keefe w dużo większym stopniu powinny reagować i sprzeciwić się temu organizacje medialne.
Jednak tego nie zrobiły. Oprócz niechęci na tle czysto politycznym wyjaśnieniem niechęci mainstreamowych mediów do Project Veritas może być również historia sporów, w tym także o charakterze prawnym, które z establishmentem świata akademickiego i mediów prowadził O’Keefe i jego koledzy. W kwietniu 2021 r. serwis O’Keefe opublikował nagrania, na których były dyrektor techniczny CNN opowiada jakimi sposobami telewizja ta manipuluje relacjami i informacjami, aby pasowały do politycznej narracji a wszystko jest ręcznie sterowane przez szefa CNN Jeffa Zuckera. Mówił m. in. o tym jak nakręcano spiralę pandemicznego strachu, aby zaszkodzić prezydentowi Trumpowi.
Project Veritas procesuje się obecnie nie tylko z CNN, ale również z „New York Timesem” i Twitterem. Najazd FBI i akwizycja telefonów O’Keefe w tym kontekście może stać się jeszcze ciekawsza niż wątki, nazwijmy to „bidenowskie”, bowiem według prawników prześladowanego dziennikarza, w jego zarekwirowanych przez FBI telefonach znajduje się mnóstwo materiałów z korespondencji szefa serwisu z prawnikami. Pojawiła się sugestia, że z łatwością zyskujące wszelkie informacje z FBI „NYT” i CNN mogą jednocześnie uzyskiwać dostęp do materiałów prawnych dotyczących procesów sądowych, w których same są stronami przeciw Project Veritas. Prawnik O’Keefe’a w piśmie do sądu wprost pisze, że reporterzy „Timesa” Michael Schmidt, Adam Goldman i Mark Mazzetti uzyskali dostęp do korespondencji z jego klientem w sprawach, w których ich macierzysta gazeta jest stroną.
Bałkański splinternet
2021 rok był kolejnym rokiem postępowania zjawiska tzw. „bałkanizacji internetu”, które zapowiadane i odnotowywane jest od wielu lat. Początkowo to ostatecznie zawsze sprowadzające się do cenzury wygradzanie połaci sieci i zamykanie we własnym, narodowym lub regionalnym segmencie, kojarzyło się głównie z chińskim „Wielkim Firewallem”. Stopniowo wygrodziły się w ten sposób Rosja i Iran, w dużym stopniu Turcja i Indonezja a także Indie. Do tworzenia europejskiej bańki za pomocą różnego rodzaju narzędzi cenzorskich dążą również eurokraci.
Splinternet (inne określenie dla zjawiska bałkanizacji internetu) to rozszczepienia i dzielenie sieci z powodu różnych czynników, związanych z technologią, handlem, polityką, religią. Opisany jako koncepcja po raz pierwszy został w opracowaniu autorstwa Marshalla Van Alstyne’a i Erika Brynjolfssona z MIT, które zostało opublikowane pod koniec 1996 r. Clyde Wayne Crews z Cato Institute, użył tego terminu w 2001 r., aby opisać swoją koncepcję „równoległych sieci internetowych, które byłyby prowadzone jako odrębne, prywatne i autonomiczne wszechświaty”. Crews używał tego terminu w pozytywnym znaczeniu, ale późniejsi autorzy, tacy jak Scott Malcomson z New America’s International Security Program, używali tego terminu w sensie pejoratywnym, jakorosnące zagrożenie dla idei Internetu jako sieci obejmującej cały świat.
W książce „Republic.com” z 2001 roku Cass Sunstein dowodził, że cyberbałkanizacja może nawet zaszkodzić demokracji, ponieważ pozwala różnym grupom unikać kontaktu ze sobą, ponieważ gromadzą się one w coraz bardziej podzielonych kręgach i społecznościach, co sprawia, że prawdopodobieństwo uznania innych punktów widzenia lub wspólnej płaszczyzny maleje. I to zjawisko w 2021 roku było coraz lepiej widoczne. Wycenzurowani, wybanowani z Facebooka i Twittera, użytkownicy, którzy nie widzą świata przez lewicowe okulary, migrują do swoich serwisów, grup, w których nie prześladuje się ich za poglądy. Gdy powstanie zapowiedziana kilka miesięcy platforma społecznościowa Trumpa, zjawisko to może gwałtownie przyspieszyć.
Komercyjną bałkanizacją określa się również zabiegi wielkich korporacji godzące w neutralność internetu. Firmy rozbudowujące infrastrukturę chcą serwować własną wersję internetu, z której wykluczone są usługi konkurencji, a także pewne wykraczające poza akceptowany przez korporacje nurt treści polityczne. Bałkanizacją w tym, komercyjnym rozumieniu są więc zarówno zabiegi takich firm jak AT&T, która jako dostawca usług sieciowych, a zarazem treści, niemile widzi treści konkurencyjne, np. rywalizujący serwis VOD, Amazon, który korzystając z serwerowej potęgi wycina, a czasem nieuczciwie konkuruje z usługami własnych klientów, prowadząc do ich usunięcia, i w końcu Google, które preparując wyniki w wyszukiwarce z jednej strony szkodzi konkurencyjnym ofertom, z drugiej nie przestawia obiektywnie najlepszej listy wyników, lecz, taką jaka Google uważa za najlepszą, co, jak pisał „The Wall Street Journal” w tym roku, jest zarówno nieuczciwością w sensie handlowym jak też zwykłą cenzurą, także polityczną.
W USA atak na Kapitol 6 stycznia 2021 roku miał decydujące znaczenie w kreowaniu pretekstu dla ustawodawców, by wziąć się „za internet”. Niemal natychmiast pojawiły się wezwania do większej kontroli nad firmami z branży internetowej. Innym aspektem tej samej bałkanizacji są nałożone przez władze USA ograniczenia na chińskie technologie. Jest to oczywiście odpowiedź na chińskie działania również ograniczające możliwość operowania amerykańskim firmom. Dającym się przewidzieć jest rozwój internetu coraz bardziej odizolowanych od siebie ekosystemach technologicznych. Wyraźnie widać po amerykańsko-chińskiej wojnie technologicznej dotyczącej technicznej infrastruktury 5G, że mogą co najmniej dwa, jeśli nie więcej, standardy mobilnego internetu przyszłości. To oznacza, podkreślmy to, że prawdopodobnie jeden globalny internet stanie się przeszłością. Taka całkiem realna możliwość wyraźnie zarysowała się w 2021 roku.
Obecnie te tendencje izolacjonistyczne dostrzegamy najczęściej w wymiarze formalnoprawnym, gdy np. nie możemy przeczytać artykułu z amerykańskiego lub indyjskiego serwisu ze względu na europejską GDPR. Pogłębienie procesów wygradzania na poziomy technologiczne sprawi, że nie będziemy w ogóle widzieć tych barier, tak jak widzimy je obecnie w postaci komunikatów na amerykańskich stronach. Po prostu coraz większe połacie cyberprzestrzeni staną się dla nas niewidzialne.
Oczywiście bałkanizacja internetu pociąga za sobą ogromne koszty, gdyż dławi wymianę handlową, gospodarczą, naukową i jakąkolwiek inną. Autarkia nie wyszła nikomu na korzyść. Dlatego nawet Chiny zainteresowane są pozostawieniem połączeń służących do globalnej wymiany. Myślę, że tworzenie i rozwój takich mechanizmów i platform umożliwiających komunikację z resztą świata będzie jednym z głównym nurtów rozwojowych w sieci w najbliższych latach. Pamiętajmy, że np. Rosja, choć zbudowała sobie infrastrukturę pozwalająca odciąć kraj od reszty internetu, to jednak trzyma ja na razie jako jedynie opcję na wszelki wypadek, utrzymując wciąż normalną łączność z siecią światową.
Globalna debata na temat bezpieczeństwa 5G doprowadziła do sytuacji, w której już jesteśmy świadkami rozwoju dwóch niezależnych obozów, prowadzonych przez USA i Chiny. Będą one prawdopodobnie rozwijać standard w nieco odmienny sposób, kierując się krajowymi wymaganiami i wartościami. Chiny przyspieszą realizację swojej strategii „Made in China 2025”, aby zapewnić sobie posiadanie i budowę krytycznych technologii. W rezultacie inne narody będą musiały zdecydować, który obóz lepiej służy ich interesom narodowym, ponieważ jedyne firmy produkujące tę technologię są związane z tymi krajami. W ten sposób powstanie schemat, który będzie się powtarzał w przypadku innych krytycznych technologii.
Cenzura plus hipokryzja
W miarę rozwoju sieci w Afryce rośnie tam lawinowo liczba przypadków politycznie motywowanego blokowania sieci. Robiły to w minionym roku władze Sudanu, gdy groziły zamieszki, potem także Konga, gdy oskarżono rząd o fałszowanie wyborów, oraz Czadu, w którym to państwie prezydent zamierza rządzić (ma się rozumieć niezbyt zgodnie z prawem) do 2033 roku. Takie rzeczy spotyka się również na innych kontynentach i to coraz bardziej nagminnie. Np. rząd Indii regularnie blokuje internet w spornym Kaszmirze.
Twitter dostał bana podczas wyborów powszechnych w Ugandzie w 2021 roku, podobnie jak wcześniej społecznościowe blokowane były także w trakcie wyborów powszechnych w Tanzanii w 2020 r. Przeciwnicy cenzury po tych wydarzeniach zażądali od władz Zambii, by nie robiły tego w tym kraju a prezydent Lungu zobowiązał się, że nie będzie cenzury. Jednak później rząd zagroził, że zamknie internet, jeśli obywatele będą go używać do „wprowadzania w błąd i dezinformowania” wyborców (jak wiadomo, to pod tymi hasłami Google, Facebook, Twitter i Amazon cenzurują w najlepsze na swoich platformach). W dniu wyborów, 12 sierpnia 2021 roku, pojawiły się jednak liczne doniesienia o zablokowaniu WhatsAppa i innych internetowych serwisów społecznościowych w Zambii. Zostało to potwierdzone przez rzecznika Facebooka, który poinformował również, że „wyłączenie mediów społecznościowych w Zambii miało wpływ na ich aplikacje i inne, takie jak Twitter”.
Cenzura mediów i internetu jest w wielu krajach, nie tylko owego często przywoływanego „trzeciego świata”, normą. Jej kolejne przykłady w 2021 roku nie były więc nowością. Nowością ostatnich kilkunastu miesięcy jest otwarte wprowadzanie i oficjalne sankcjonowanie jako czego dobrego i słusznego cenzury w krajach uchodzących za demokratyczne. Właściwie prawdziwą nowością było powszechne przekonanie w kręgach rządzących, że to jest „całkiem OK”. No i ta hipokryzja pełnych patosu zapewnień, że walczy się o demokrację, gdy ręce pałka do walnie każdego, kto myśli inaczej, w łeb.
Hipokryzja firm Big Tech, które same stosują coraz ostrzejszą cenzurę, na tym etapie już całkowicie polityczną i jednostronną, np. Twitter blokujący kilka miesięcy temu informacje na temat audytu wyborów prezydenckich w Arizonie, idzie w parze często ze zwykłym tchórzostwem korpo-świata. Bo czym innym jak nie tchórzostwem jest bezwzględność wobec słabych, gdy zgina się kornie kark w obliczu silnych. Apple i Google szybko „pękły”, gdy władze Rosji przy okazji niedawnych wyborów zażądały usunięcia ze sklepów z aplikacjami aplikacji służącej do komunikacji i walki protestującym przeciw Kremlowi. Appka była dziełem zwolenników Aleksieja Nawalnego, a jej celem miało być ujawnianie korupcji w otoczeniu Władimira Putina oraz zachęcanie do głosowania przeciwko kandydatom partii Jedna Rosja w wyborach parlamentarnych. Po tym jak posłusznie wobec moskiewskiego reżimu postąpiły wielkie korporacje z Krzemowej Doliny tym bardziej warto obserwować starcie Rosji z YouTube, gdyż, z tego co wiem, w Rosji zablokowanie tej platformy jest technicznie wykonalne, zatem groźba Kremla brzmi realnie.
A zatem cenzura i hipokryzja to dwie rzeczy, z którymi wielkie platformy zaczynają kojarzyć się nierozłącznie. Honorową nagrodę Mistrza Hipokryzji powinien dostać za 2021 roku serwis Twitter, który ukończył 15 lat.. „Happy birthday, Twitter!” – życzyły nieletnie ofiary przemocy i wykorzystywania seksualnego, które ofiarami zostały dzięki platformie, która w przypadkach nadużyć seksualnych wobec nieletnich i pornografii dziecięcej „nie widzi problemu”. Filmowych życzeń dla przyjaznego pornografii dziecięcej mikroblogowego serwisu wysłuchać można na YouTube, pod tym adresem: https://www.youtube.com/watch?v=QbNh6L7sybw.
Ofiary seksualnych przestępstw przypominały Twitterowi swoje historie, gdy próbowały administracji serwisu zgłosić nadużycia i krzywdy wyrządzone im przez przestępców seksualnych na platformie, a ta ignorowała skargi lub wręcz twierdziła, że zasady nie zostały naruszone. Problem przestępczości wobec nieletnich na tle seksualnym na Twitterze nie maleje lecz narasta. Organizacja o nazwie National Centre For Missing and Exploited Children, podaje, że ilość publikowanych na Twitterze materiałów wiążących się z seksualnym wykorzystywaniem dzieci wzrosła w ubiegłym roku o 41 proc.
Podsumowanie Twittera po piętnastu latach istnienia jest ponure, a nawet przerażające. Gdy powstał, traktowano go jako zabawny gadżecik, nieco dziwaczną, ale w gruncie rzeczy niewinną zabawkę, wyróżniającą się ekstrawaganckim w swojej lapidarności pomysłem na tle kwitnącej wówczas mody na blogi internetowe. Dziś Twitter nie jest już niewinnie śmiesznym, dla jednych głupawym, dla innych uroczo ćwierkającym ptaszkiem. Ma zaciętą gębę brutalnego cenzorrysty i tonie w obłudzie jednostronnej cenzury politycznej. W dodatku, tępiąc z jednej strony nielewicowe treści, z drugiej – toleruje i nie widzi problemu w rzeczach paskudnych, wyrządzających ludziom, także tym najmłodszym i bezbronnym, prawdziwe krzywdy i szkody.
Dlatego zapewne niewielu było chętnych do obrony platformy przed blokadą wyborczą w Ugandzie, która miała miejsce wkrótce po cenzorskich „osiągnięciach” Twittera z okazji wyborów prezydenckich w USA. Po jego ekscesach tylko skrajni naiwniacy kupują komunikaty przedstawicieli Twittera głoszące, że „zapewnia on swobodę komunikacji i wypowiedzi”.
Nawiasem mówiąc, w zapewnianiu mu wolności wypowiedzi pomóc mu chcą prawodawcy w wielu krajach, np. w Meksyku, Brazylii czy w Indiach, gdzie w 2021 r. zapowiedziano przepisy gwarantujące wolność słowa w sieciach społecznościowych. Twitterowi jednak, podobnie jak równie miłującym wolność słowa kolegom w Facebooka, pomysły te są nie w smak. Politycy bowiem w wymienionych krajach chcą wolności wypowiedzi dla każdego. Nie tak Twitter wyobraża sobie „swobodę komunikacji i wypowiedzi”.
Zniesmaczenie cenzorryzmem politycznym wielkich platform społecznościowych przyniosło pewne nowego zjawiska także na naszym podwórku. Np. serwis Albicla.
Kwestią do dyskusji jest, czy autorzy powinni uruchomić tak niegotową jeszcze rzecz. Łatwo się mówi, że upubliczniać należy stuprocentowo dopracowaną, pozbawioną błędów, wersję. W przypadku czegoś tak złożonego jak platforma społecznościowa to wydaje się w ogóle niemożliwe. Pewne rzeczy trzeba przetestować bojem i chyba takie było założenie Albicla, platformy która od razu została zaatakowana za wiele rzeczy, niekiedy słusznie, bo nie była jeszcze technicznie dopracowana. W jednym z komentarzy zauważyłem żartobliwie, że twórcy Albicli mieli za darmo szeroki test prototypu połączony z wszechstronnymi crash-testami i bogatym feedbackiem użytkowniczym. Z czasem większość niedociągnięć została poprawiona.
To dzięki Albicla dowiedziałem się, że są plany stworzenia polskiej, pozbawionej google’owskiej cenzury politycznej, alternatywy dla YouTube. I rzeczywiście pod koniec roku coś takiego powstało – serwis o nazwie BanBye.pl, którego nazwa (w wolnym tłumaczeniu – „pożegnanie z banami”) odzwierciedla bóle i frustracje twórcy, Marcina Roli, ciężko doświadczonego przez cenzurę YouTube.
Podwaliny „Głównego Urzędu Kontroli Publikacji Internetowych Unii Europejskiej”
Miłośnicy cenzury, ograniczania wolności słowa, kontrolowania obiegu informacji, nigdy nie mają wolnego i nigdy nie odpuszczają. Dowodzi tego przyjęcie wiosną 2021 roku, cichaczem, bez głosowania w Parlamencie Europejskim, rozporządzenia zwanego TERREG, wykwitu cenzorskiej myśli, przy którym sławetna ACTA2 blednie. Pisałem o tym projekcie dwukrotnie na portalu SDP. Nigdy nie był tak nagłośniony jak dyrektywa o prawie autorskim ACTA2 a ostatnio w ogóle nie było o nim mowy. Europejskie mrówki-cenzorki wykonywały jednak swoją robotę cierpliwie i jak się niedawno okazało – skutecznie.
Ma się rozumieć, w TERREG chodzi oficjalnie o bezpieczeństwo i walkę z terroryzmem. A że każda władza może sobie definiować sama, kto jest „terrorystą”, więc tak naprawdę odpowiednia represja w efekcie dotyczyć może każdego w dowolnie wybranym przez władze momencie. Skutek praktyczny tego cenzorskiego euro-obłędu będzie taki, że właściciele stron będą musieli w ciągu godziny usuwać wszelkie treści promujące „terroryzm”, wedle przyjętej na bieżąco politycznej definicji, na żądanie jakiegoś organu administracyjnego, pod groźbą surowych kar. Czyli w praktyce będzie tak: władza nakaże wycięcie czegoś – wydawca musi natychmiast czyli bez dyskusji to wyciąć, bo taka procedura nie zostawia miejsca i czasu na sprzeciw, polemikę, zdanie odrębne.
„Terroryzm”? W wielu krajach to nad wyraz wygodne narzędzie do zwalczania ludzi niewygodnych a niekiedy wyjmowania spod prawa całych grup społecznych. Chiny nazywają terrorystami walczących o swobody autonomiczne Ujgurów, uzasadniając w ten sposób agresywne represje, jakim poddały tę mniejszość narodową. Powstały tam nawet aplikacje rozróżniające Ujgurów po twarzy, po to, ma się rozumieć, by Pekin mógł skuteczniej rozpoznawać „terrorystów”. Turcja terrorystami nazywa Kurdów, a Arabia Saudyjska nieposłuszne grupy etniczne w Jemenie. Jak widać po rozlicznych przykładach z różnych miejsc świata, zbyt często „terrorystą” jest nazywany ten, kto się sprzeciwia władzy, ma inne poglądy lub niesłuszne pochodzenie, byśmy mogli zaufać jakiemukolwiek rządowi, gdy chce definiować „terroryzm”.
To nie są żarty. W świecie TERREG, jeśli władza uzna, że niniejszy tekst, przez sprzeciw wobec TERREG promuje „terroryzm”, to wydawcy portalu SDP muszą go w ciągu godziny zdjąć. I żadnej dyskusji pod groźbą ciężkich kar nie będzie.
Ponadto surowa cenzura TERREG ma działać ponad granicami państw. Czy doprowadzi to do sytuacji, że znana z zamordystycznej cenzury Szwecja będzie blokować treści publikowane w Polsce. U nas np. panuje znacznie większa swoboda w podawaniu tożsamości i pochodzenia sprawców ataków terrorystycznych. W Szwecji w mediach są to jedynie „młodzi ludzie”, nawet nie „o południowej urodzie”. Pewne treści są w tym północnym kraju ściśle cenzurowane i nie ma dla nich miejsca w publikacjach, za co lewicowa organizacja „Reporterzy bez Granic” nagradza Szwecję wysoką pozycją w swoim „rankingu wolności mediów”, czy jak tam się on zwie. Czy pod rządami TERREG Szwecja będzie mogła zaprowadzić swój zamordyzm także w polskim internecie, który w porównaniu z krajami zachodnimi cieszy się ciągle względna swobodą (choć Facebook, Twitter a także Google, robią dużo by to się zmieniło)?
Cenzorskie nakazy dla wydawców wydawać mają jakieś specjalnie w tym celu tworzenie organy administracyjne. Dla nas to powtórka z komunistycznej rozrywki, zaś dla przesiąkniętej lewicową myślą zachodniej Europy kolejny krok na drodze odchodzenia od demokracji i praworządności.
Gdy pierwszy projekt TERREG (od ang. nazwy „TERrorist content REGulation”) pojawił się w 2018 roku, niosła go fala publicznych wezwań do działania w następstwie serii ataków terrorystycznych w krajach zachodniej Europy w latach 2015-2016. Pierwszy projekt rozporządzenia TERREG zawierał taką oto definicję „treści terrorystycznych”: „wszelkie materiały, które podżegają lub wspierają popełnianie przestępstw terrorystycznych, promują działalność grupy terrorystycznej lub dostarczają instrukcji i technik popełniania przestępstw terrorystycznych”. Prawda, że w razie czego można tu wiele treści, pozornie niewinnych dopasować. A to przecież tylko wyjściowa definicja. Nie wątpię w twórczy potencjał urzędników europejskich w coraz pojemniejszym definiowaniu „terroryzmu”.
Powiedzieć, że europolitykom pomysł inwigilacji i kontroli informacji przypadł do gustu, to bardzo mało powiedzieć. Na fali cenzorskiego entuzjazmu Jean-Claude Juncker, wciąż jeszcze szef Komisji Europejskiej, rzucił myśl, by wprowadzić zmiany w przepisach UE, które pozwolą na usuwanie wszelkich „nielegalnych treści w Internecie” w ciągu godziny. I w 2021 po przyjęciu TERREG rzucona przeze mnie kiedyś żartem wizja „Głównego Urzędu Kontroli Publikacji Internetowych Unii Europejskiej” jest już znacznie bliższa urzeczywistnienia.
By twoje dane nie były daniem (dla nie wiadomo kogo)
Rok miniony to także kolejna odsłona trwającej już od lat, ale być może zaczynającej się dopiero teraz na poważnie wojny o naszą prywatność, o ochronę danych, o wyrwanie się z roli towaru, którym Facebook i Google handlują na setki sposobów, najczęściej zupełnie nieprzejrzystych dla zwykłego człowieka.
Po tym jak firma Apple, sama niezbyt święta po tym jak zaczęła ścigać aplikacje w swoim sklepie żądając haraczu, zapowiedziała, że w systemie operacyjnym iOS 14 na telefony iPhone, wprowadza zmiany ograniczające śledzenie użytkowników, Facebook w histerycznej kampanii, w ramach której wykupił ogłoszenia w papierowych, o ironio, amerykańskich gazetach, oskarżył producenta sprzętu o szkodzenie internetowi i małym przedsiębiorcom. Drobny przedsiębiorca, który jako popierający Trumpa „bigot” i „faszysta” przeczołgany został wcześniej politycznie przez Facebooka, może się chyba trochę dziwić troską niebieskiego dealera prywatności o jego los. Przy okazji mamy też dobitne potwierdzenie tego, o czym pisałem wcześniej – jak czułym punktem dla tej firmy jest reklama i kasa.
Oliwy do ognia dolała globalna afera z wielkim wyciekiem danych użytkowników błękitnej platformy, o której dowiedzieliśmy się parę miesięcy później. Początkowo, po wycieku danych z 533 milionów kont facebookowych, większość skupiła się na ciekawej informacji, która wyszła w ujawnionych danych. Okazało się, że szef platformy, Mark Zuckerberg, używa konkurencyjnego wobec narzędzi fejsowych szyfrowanego i uchodzącego za bezpieczny komunikatora Signal. To znamienne i zabawne.
Warto może wspomnieć, że wyciek z początku kwietnia nie był rzeczą nową, lecz niejako kontynuacją starszego wycieku. Facebook sam podaje, że dane, które teraz wypłynęły, zostały pozyskane wcześniej dzięki luce, która została załatana w sierpniu 2019 roku. Porcje tych danych pojawiły się w sprzedaży już w styczniu 2021 roku. Ale danie główne podano na talerzu trzy miesiące później. Według raportu opublikowanego przez „Business Insider”, do sieci wyciekły dane osobowe ponad pół miliarda użytkowników Facebooka ze 106 krajów. W sumie, wyciek zawierał, według opublikowanych szczegółowych raportów, 2 837 793 637 pozycji z danymi. Oznacza to, że hakerzy ujawnili pięć typów danych w przeliczeniu na przeciętnego użytkownika. „Suma ta zawiera numery telefonów, identyfikatory na Facebooku, pełne nazwiska, lokalizacje, daty urodzenia, biogramy i, w niektórych przypadkach, adresy e-mail,” podał Vytautas Kaziukonis, szef zajmującej się bezpieczeństwem sieciowym firmy Surfshark, która była jednym ze źródeł informacji o wycieku.
Big Tech kontra „stare media”
Początek minionego roku upływał pod znakiem sporu Australii z Google i Facebookiem dotyczącego, mówiąc w uproszczeniu opłat za linki umieszczane za platformach. Beneficjentami tych płatności miały być australijskie media, tracące na wysysaniu reklam z rynku przez Big Tech. W praktyce okazało się, że główne korzyści odniosą wielkie koncerny medialne na czele z imperium Ruperta Murdocha. Jednak zanim wyszło to z analiz, Facebook zrobił coś głupiego – zablokował wszelkie odsyłacze do serwisów australijskich mediów na swojej platformie. Okazało się to bardziej szkodlwie, pod każdym względem, dla samego fejsa niż dla tamtejszych mediów. Google też protestował, ale nie tak radykalnie. Jednocześnie Microsoft od razu skorzystał z okazji, że Google znalazło się na cenzurowanym, by podsunąć mediom i tamtejszym władzom swoje usługi, z wyszukiwarka Bing na czele.
Zgodnie z gangsterską logiką Facebooka, jeśli stawiający się nie zostanie przykładnie zdzielony w łeb bejzbolem, to wkrótce, za jego przykładem, mogą zacząć stawiać się inni… Jednakowoż gangsterski zamach ludzi Zuckerberga na australijskie media odbił się rykoszetem. Odizolowani w swoich krzemowo-dolinowych, w swoich hi-techowych szklanych klatkach, chłopcy i dziewczęta nie mieli chyba wielkiego pojęcia, jak są niepopularni, a także – o ile bardziej zostaną znienawidzeni, gdy zaczną demonstrować takie niewydarzone kaprysy jak blokowanie najważniejszych mediów w dużym, liczącym się na świecie, bądź co bądź, kraju. Noszące znamiona emocjonalnej niedojrzałości działania Facebooka w Australii, podobały się chyba tylko ścisłemu gronu współpracowników Marka Zuckerberga.
Wkrótce Facebook zgodził się przywrócić treści pochodzące z australijskich serwisów medialnych na swojej platformie w Australii. Nic nie zyskał, gdyż o tym, że projekty będą jeszcze przedmiotem konsultacji było wiadomo wcześniej. Zatem deklaracji władz Australii dotyczących dalszego ustalania szczegółowych rozwiązań nie można w żadnym wypadku uznać za zwycięstwo negocjacyjne Facebooka. Za to mnóstwo przegrał, tak jak tylko może przegrać w oczach świata niedojrzały i niewydarzony gangsterek, który wymachuje bronią, ale w gruncie rzeczy jest znacznie bardziej śmieszny niż groźny.
Google w porównaniu z Facebookiem to wyższa liga wyrachowania i subtelnej dyplomacji. Przypomnijmy, iż kiedy Francja stała się pierwszym krajem europejskim, który wdrożył dyrektywę zwaną u nas ACTA2, Google groził, że zamknie Google News w tym kraju, jak to już zrobił siedem lat temu w Hiszpanii, jeśli zostanie zmuszony do płacenia za licencje. Jednak w styczniu ubiegłego roku ostatecznie potentat wyszukiwarkowy zawarł umowę z grupą francuskich wydawców, której celem jest stworzenie ram pozwalających gratyfikować wydawców medialnych za treści.
Podobnie w Australii, zamiast wymachiwać maczugą jak Facebook, Google zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem będzie wstępne wynegocjowanie umów z wydawcami, w tym z News Corp należącą do Ruperta Murdocha i z innymi największymi australijskimi konglomeratami medialnymi Nine Entertainment i Seven West Media. Te licencyjne umowy opiewają na „dziesiątki milionów” dolarów na różnego rodzaju treści News Corp. To zrodziło od razu podejrzenia, że Murdoch wylobbował w rządzie australijskim ostry projekt regulacji, by wymusić od Google’a opłaty. Cała rzecz, wedle tych teorii, to gra w której mali, słabsi wydawcy, w końcu zostaną na lodzie, bo dogadali się potężni z potężnymi. Jak pisał australijski „Sydney Morning Herald”, mniejsi wydawcy nie kwalifikują się do płatności w ramach proponowanej ustawy, więc duzi wydawcy, tacy jak News Corp, mogą odnieść największe korzyści.
Sprawa płacenia za linki, która jest osią sporu a Australii i wielu innych krajach, jest wielowątkowa i nieoczywista, choć front, który kiedyś nazwałem „Bezahlen, bitte!” poszerza się o kolejne kraje. Kanadyjski rząd poparł proponowane przez Australię rozwiązania prawne i wezwał Google’a i Facebooka do płacenia wydawcom w jego kraju. Alex Saliba, członek Parlamentu Europejskiego, powiedział serwisowi CNET, że chce włączyć podobne środki w nadchodzącym prawodawstwie Unii Europejskiej. Co ciekawe, wzmiankowany Microsoft lobbuje na rzecz wprowadzenia podobnych regulacji w USA.
Zgodnie z wprowadzanym w Australii modelem, za każdym razem, gdy Google publikuje nagłówki i streszczenia artykułów w Google News, musi płacić niewielką sumę wymienionym gazetom lub czasopismom. Trudno nie przypomnieć w tym miejscu, że podobne rozwiązania już kilka lat temu wprowadzono w Hiszpanii, a także w Niemczech. Wówczas nie odbiło się to aż tak głośnym echem. W Niemczech przepisy te potem unieważniono, ale hiszpańskie media są w Google News nieobecne od 2014 roku. Panowały opinie, że ruch na stronach hiszpańskich wydawców spadł drastycznie. Nowsze dane i głębsza analiza pokazuje, że może jednak katastrofy nie było. Spadki ponoć nie były tak wielkie. W Google News nie znajdziemy również mediów duńskich czy fińskich. I jakoś żyją bez tego, radząc sobie może nie lepiej, ale też nie gorzej niż tam, gdzie media serwują treści przez google’owego pośrednika.
Także doniesienia na temat skutków „banu” australijskich mediów na Facebooku brzmiały w tym kontekście interesująco. Według danych z firmy analitycznej Chartbeat, w pierwszym okresie po wprowadzeniu blokady na treści mediów australijskich na Facebook ruch w ich serwisach internetowych spadł o około 20 proc. Potem zaczęły dziać się rzeczy ciekawe. Australian Broadcasting Corporation zanotowała piętnastokrotny wzrost liczby pobrań w ciągu jednego dnia. Zajęła pierwsze miejsce w kraju sklepach z aplikacjami zarówno na platformie iOS jak Google Play. Skoki popularności zanotowały też aplikacje informacyjne mediów australijskich 7Plus i 9Now. O wzrostach bezpośrednich, nie przekierowywanych, wizyt na stronach donosiły inne media, m. in. dziennik „The Australian”
Rok początku rozprawy z Big Tech?
Najgłośniejszym w świecie społeczności internetowych skandalem 2021 roku są tzw. „Facebook Files” – dokumenty wewnętrzne firmy Marka Zuckerberga, do których dotarł i w cyklu publikacji ujawnił „The Wall Street Journal, jednoznacznie świadczące o tym, iż wiedziała ona o szkodach wyrządzanych przez platformę Instagram swoim użytkownikom, a dokładniej mówiąc, użytkowniczkom, dziewczętom i młodym kobietom, nie robiąc w tej sprawie nic. Nie mniej ważne, choć mniej nagłośnione były dowody na to, że algorytm Facebooka „nagradza za hejt”, pozwalając za większe zasięgi i zaangażowanie wokół wszelkiego rodzaju negatywnych treści. Inne zarzuty wynikające z dziennikarskich śledztw obracały się wokół bierności i nieudolności Facebooka w reagowaniu na ocean dezinformacji covidowo-szczepionkowej, a także dowodów na to, że pozwalał a wręcz umożliwiał działalność przestępczą, praktyki takie jak handel ludźmi i narkotykami z wykorzystaniem platformy.
Szczególnie ciekawy wątek w publikacjach WSJ to dokładny opis stosowanej przez Facebooka praktyki „whitelistingu”, czyli „białej listy” użytkowników cieszących się specjalnymi przywilejami na platformie, którym, po prostu,, „wolno więcej”. Mechanizm ten pozwala politykom, celebrytom, wszelkiego rodzaju sławnym osobom i osobistościom publicznym lekceważyć oficjalne zasady platformy – wnioskowali dziennikarze WSJ na podstawie wewnętrznego raportu Facebooka, który poddali analizie.
Wersja Facebooka brzmi mniej więcej tak: Ani automatyczny system moderacji, ani większość moderatorów-ludzi zgodnie z zasadami usuwającymi nieodpowiednie treści, nie zwracała odpowiedniej (w mniemaniu kierownictwa firmy) uwagi na to, że niektórzy użytkownicy platformy są równiejsi. Zaś w razie usunięcia naruszającego zasady Facebooka posta pochodzącego od osobistości ze świata rozrywki lub też polityki kryzysowa sytuacja z zakresu PR, w mniemaniu speców od wizerunku, groziła platformie społecznościowej a nie gwieździe, które się to czy tamto wymsknęło Zatem by chronić się przed takimi sytuacjami Facebook wymyślił program o nazwie XCheck, polegający na dodatkowej weryfikacji treści pochodzących od niektórych użytkowników, który choć formalnie nią nie jest, ostatecznie sprowadza się do istnienia „białej listy”, nadzwyczajnej kasty użytkowników mogących liczyć na specjalne traktowanie ze strony serwisu Zuckerberga. Jeśli post zostaje odpowiednio oznaczony przez algorytm, to jest wysyłany do innego zespołu moderatorów, którzy, jak podaje WSJ, „są lepiej wyszkoleni i pracują w pełnym wymiarze czasu”.
Wszelako w miarę jak lista „użytkowników specjalnych” rosła, zespoły moderacyjne XCheck najwyraźniej nie były w stanie obsłużyć twórczości coraz liczniejszego grona lepszych użytkowników. „Obecnie sprawdzamy mniej niż 10 proc. treści,” przyznaje ktoś z Facebooka w jednym z dokumentów opisującym sytuację w tym segmencie. W praktyce, jak wynika z publikowanych w WSJ informacji, XCheck pozwala celebrytom, politykom, sportowcom, aktywistom, wybranym dziennikarzom, publikować co tylko chcą, z niewielkimi lub żadnymi konsekwencjami w przypadku naruszenia zasad platformy.
Jest jeszcze jeden drobiazg. Facebook podkreśla, że tych „równiejszych” jest „niewielu”. Być może 5,8 miliona wybrańców, których dotyczy XCheck to dla półtoramiliardowej platformy niewiele, ale dla mnie i dla wielu innych jest to wystarczająco dużo, aby skonstatować, że istnieje inny niż serwowany plebsowi, lepszy i bardziej komfortowy Facebook dla starannie wyselekcjonowanej elity. I tu, niejako odpowiadając na zadane wcześniej łatwe pytanie, dodam, iż jestem dziwnie spokojny, że nie ma na „białej liście” ludzi o poglądach niesłusznych politycznie (z wielokrotnie ujawnianego punktu widzenia kierownictwa Facebooka).
Kilka tygodni po publikacji „WSJ” w mediach zapanowała nadzwyczajna ekscytacja z powodu zeznań w Kongresie „whistleblowerki” Frances Haugen, które zbiegły się w czasie z wielką awarią Facebooka. Rewelacje Haugen, która przy okazji została zidentyfikowana jako osoba skrajnie stronnicza w sensie politycznym, zwolenniczka ścisłej cenzury i kontroli, zostały całkiem przytomnie skontrowane przez Marka Zuckerberga i zastęp oficerów prasowych Facebooka.
Zuckerberg zwraca między innymi uwagę na to, że wiele zarzutów i oskarżeń wobec Facebooka nie ma logicznego sensu. „Gdybyśmy chcieli ignorować badania, to nie tworzylibyśmy ekosystemu badawczego w celu lepszego rozumienia zjawisk,” napisał na blogu. „Jeśli nie zależy nam na walce ze szkodliwymi treściami, to dlaczego zatrudniamy o wiele więcej osób poświęconych temu niż jakakolwiek inna firma w tej branży, nawet te większe od nas? (…) A jeśli media społecznościowe są tak odpowiedzialne za polaryzację społeczeństwa, jak twierdzą niektórzy, to dlaczego widzimy wzrost polaryzacji w USA, zaś w innych krajach nie ma tego wzrostu albo nawet da się zauważyć spadek, przy tak samo intensywnym wykorzystaniu mediów społecznościowych?”.
„Argument, że celowo promujemy treści, które denerwują ludzi, dla zysku, jest głęboko nielogiczny” – ciągnął szef fejsa. „Zarabiamy na reklamach, a reklamodawcy nieustannie mówią nam, że nie chcą reklam obok treści szkodliwych lub pełnych gniewu. I nie znam żadnej firmy technologicznej, której chodziłoby o wywołujące depresję produkty. Wszystko, argumenty zarówno etyczne jak i biznesowe, przemawiają raczej za dążeniem w przeciwnym kierunku”.
Mark zwrócił też uwagę na wybiórczość oskarżycieli w traktowaniu badań wpływu Instagrama na nastolatków i dzieci. Bo choć z jednej strony rzeczywiście pewna część młodych ludzi ma związane z tą aplikacją problemy z samooceną, to z drugiej strony wśród zarzutów pominięto również wychodzący z badań pozytywny wpływ social media na samopoczucie i relacje wielu nastolatków.
Prawne karty przeciwników Facebooka (w kontekście postepowań antymonopolowych i pokrewnych) nie są wcale tak mocne jak to się być może niektórym wydaje. Politycy grożą, że rozbiją firmę na kawałki, ale, jak się zauważa, wymierzony przeciw niemu proces antymonopolowy jest wadliwy. Twierdzenie Departamentu Sprawiedliwości, że Facebook jest monopolistą, opiera się na zdefiniowaniu rynku w taki sposób, aby wykluczyć większość innych sieci społecznościowych. Monopolowi w pewnym sensie przeczy to, co działo się podczas niedawnej awarii. Użytkownicy bez większych problemów przeszli do aplikacji takich jak Telegram, TikTok czy Twitter. Gdyby to był prawdziwy monopol, to korzystanie z konkurencyjnych produktów nie byłoby tak łatwe. Postepowania antymonopolowego bardziej więc powinien obawiać się Google a nie serwis Zuckerberga.
Jak wiadomo nad Google również zbierają się czarne chmury dochodzeń antymonopolowych. Najpoważniej to wygląda w USA, ale obiektem skarg, dochodzeń i pozwów firma z Mountain View jest w wielu innych krajach. Amerykański Departament Sprawiedliwości wszczął dochodzenie przeciw Google za utrzymywanie nielegalnego monopolu na „usługi ogólnego wyszukiwania, reklamy, w tym w szczególności tekstowe reklamy w wynikach wyszukiwania”. Grupa amerykańskich stanów, pod przewodnictwem Teksasu, złożyła pozew antymonopolowy przeciwko Google zarzucając mu bezprawną zmowę z Facebookiem, prowadzącą do nielegalnego ustalania cen w aukcjach reklam. Kolejny pozew, koalicji stanowych prokuratorów generalnych, zarzuca Google nielegalne faworyzowanie własnych „obiektów i usług” w wynikach wyszukiwania, co „wypycha konkurencję i powoduje szkody z punktów widzenia innowacji”.
To nie koniec. Ponadpartyjna grupa senatorów zaproponowała przepisy mające na celu osłabienie kontroli Google nad mniejszymi deweloperami w sklepie z aplikacjami i zakazanie Google’owi preferencyjnego dawania własnym aplikacjom preferencyjnego traktowania w wyszukiwaniach. Także prezydent Biden powołał najbardziej doświadczony zespół antymonopolowy, jaki widziała administracja prezydencka od lat, w celu zbadania działań i pozycji Google’a.
Procesy te dopiero zaczynały nabierać rozpędu w 2021 roku a i w 2022 raczej się nie zakończą. Często zauważa się, że prawdziwym celem kroków prawnych podejmowanych przez przedstawicieli Stanów Zjednoczonych i innych państw nie jest rozbicie i zniszczenie Facebooka i Google’a (trzeba dodać też Amazona). Chodzi bardziej o zapewnienie sobie kontroli, także politycznej nad molochami, których potęga rozrosła się w sposób dla polityków może i przerażający, ale co tu kryć, także nad wyraz pociągający.