Około rok temu przeczytałem w jednym z najbardziej znanych tekstowisk internetowych, „Medium”, tekst pani (panny?) Nafari Vanaski, osoby o czarnym kolorze skóry, co ma tu znaczenie, o tym jak porzuciła pracę w zawodzie dziennikarskim, gdy uznała, że dążenie do obiektywizmu oznacza rasizm.
Być może spłycam jej wywody, ale z tego, co napisała nie chce płynąć inny wniosek. Vanaski opowiedziała, jak po kilkunastu latach pracy w zawodzie dziennikarskim dochrapała się pozycji felietonisty, ale jak sama wyjaśnia, głównie dlatego, że zastąpiła innego czarnego felietonistę. Może dla niej wygląda to OK, ale mnie trudno oprzeć się wrażeniu, że redakcja gazety w Pitsburgu, gdzie pracowała, zwracała uwagę nie tyle na jej umiejętności i talent, ile na parytet rasowy.
Dziennikarce przyszło zrelacjonować historię aresztowanego czarnego mężczyzny, który przejechał na czerwonym i nie zatrzymał się na wezwanie policji, rozbijając się w końcu swoim samochodem o taksówkę. Policja otworzyła podczas pościgu ogień, zakładając, jak sądzę, że takie zachowanie to znak, że ma do czynienia z groźnym przestępcą. Z jej relacji wynika, że bardzo zależało jej na publikacji materiału demonstrującego przede wszystkim nagranie pochodzące od prawnika zatrzymanego, ukazujące punkt widzenia uciekiniera, jak bał się o swoje życie, gdy policjanci zaczęli strzelać.
Z relacji czarnej byłej dziennikarki wynika, że zależało jej na przedstawieniu głównie racji aresztanta, z naciskiem na okrucieństwo i bezwzględność policji. Dążyła do całkowicie jednostronnego, zgodnego z broniącą przestępców, jeśli są czarnoskórzy, linią ideologiczną ruchu Black Lives Matter. Wyrażała oburzenie, że redakcja chciała zrównoważyć artykuł ukazując również wyjaśnienie zachowania policjantów i stanowisko policji. Całkowicie zamknięta w swojej jednostronności zupełnie nie przyjmowała do wiadomości, że przekaz aresztowanego przestępcy raczej nie powinien dominować tego materiału.
W konkluzji swoich wywodów Vanaski wygłasza napompowaną rasową ideologią tyradę to ty, jak to newsroomy gazet „są idealnym schronieniem dla rasizmu i białej supremacji”. Z wszystkiego co pisze wynika jednoznacznie, iż takie pojęcie jak obiektywizm dla niej nie istnieje – jest tylko systemowy rasizm, który każe źle (czyli obiektywnie) pisać o czarnych. Każdy, kto ma jakieś pojęcie o amerykańskich mediach, zdaje sobie sprawę, że to, co wypisuje egzaltowana aktywistka (bo już nie dziennikarka) to piramidalna bzdura. W dotkniętych wieloma problemami, skarlałych i znajdujących się pod nieustanna presją hunwejbinów, amerykańskich mediach jest po prostu wciąż sporo ludzi, którym zależy na relacjonowaniu wydarzeń w sposób bezstronny i kontradyktoryjny. Obawiam się jednak, że przyszłość należy do hunwejbinów takich jak Nafari Vanaski, bo w spolaryzowanych społeczeństwach obiektywizm jest coraz mniej ceniony i poszukiwany.
Debata nawołująca do „skończenia wreszcie z obiektywizmem” w tamtejszych mediach rozgorzała z ogromną siłą szczególnie po śmierci George’a Floyda, narkomana wynoszonego obecnie przez neomarksistów na ołtarze. Dobrym przykładem wzbudzonych ideologicznie komentarzy lewicowych komentatorów może być to, co napisał były reporter „Washington Post”, Wesley Lowery, w „New York Times”, że medialny obiektywizm „stanowi szczyt piramidy zbudowany z subiektywnych decyzji” i został zdefiniowany „prawie wyłącznie przez białych reporterów i ich przeważnie białych szefów”.
Z kwestii rasowych lewicowi „myśliciele” chętnie przenosili się na inne ważne dla nich tematy. Określający się jako „trans” Lewis Raven Wallace, autor książki „The View From Somewhere” napisał m. in.: „Uważam, że obiektywizm sam w sobie jest mitem, który został utrwalony w oparciu o normatywną perspektywę białego mężczyzny cisgender w dziennikarstwie. Dziennikarstwo, które nazywamy obiektywnym, jest generalnie po prostu stronnicze, skłaniając się w kierunku akceptowalnych norm społecznych i politycznych”. Gdyby pan Wallace był oczytany w Leninie i innych teoretykach marksizmu to zapewne by dodał, że obiektywizm jest „burżuazyjnym przeżytkiem” i narzędziem zniewolenia klasy robotniczej przez klasę panującą, gdyż jego wywody maja właściwie ten sam wydźwięk, używają jedynie innej terminologii.
Prasa plemienna
Obiektywizm dziennikarski i bezstronność polityczna mediów, jeśli były kiedykolwiek na jakimś szczycie piramidy, to z pewnością nie był to szczyt piramidy potrzeb i oczekiwań rynku odbiorców produktu medialnego. Takie jest moje zdanie i postaram się je uzasadnić odwołując się do polskiego rynku środków masowego przekazu.
„Gazeta Wyborcza” nigdy nie była medium bezstronnym politycznie – co do tego możemy się chyba wszyscy zgodzić. Kiedyś jednak, powiedzmy, jeszcze jakieś dwie dekady temu, przydawała się czasem do czegoś poza aktywistycznym samopotwierdzaniem w ograniczonym politycznym kręgu, by nie powiedzieć – sekcie. Dziś, inaczej niż kiedyś, sprawia wrażenie oszalałego politycznego biuletynu, redagowanego przez kogoś owładniętego silną manią prześladowczą.
Czy to źle czy dobrze? Chyba źle, jednak wyjście z tego ekstremalnego ciągu i podjęcie próby zdobycia się na obiektywizm, na jakiś rodzaj neutralności politycznej, nawet względnej, byłoby prawdopodobnie dla „GW” zabójcze. Z tego drogi nie ma odwrotu, bo nie ma na rynku innej, czekającej na odmienioną „Wyborczą”, grupy czytelniczej. Jest ta, która oczekuje nie obiektywizmu lecz serwowania politycznych, plemiennych, całkowicie jednostronnych samopotwierdzeń.
Zresztą, czy są i kiedykolwiek były w ogóle jakieś znaczące, także w sensie biznesowym, grupy odbiorców, które oczekują obiektywizmu, cenią go i są gotowe zapłacić godną cenę tylko i właśnie dlatego, że oferuje im się bezstronność i obiektywizm? Niestety wątpię. Można by sięgnąć po obecne przykłady, takie jak media wydawnictwa Infor, „Gazeta Prawna” czy portal Dziennik.pl, która może nie stawia sobie explicite takich celów, ale wyważa, utrzymuje się gdzieś w środku, w równowadze i w jako takiej bezstronności. Ma swoją grupę odbiorców, ale czy tej grupie właśnie nade wszystko o bezstronność chodzi, czy może o inne cechy produktu oferowanego przez Infor? Poza tym, po pierwsze nie jest to grupa najliczniejsza, po drugie – z danych rynkowych wynika, że nie rośnie. Z większych zasięgowo mediów można by wskazać na informacyjne kanały Polsatu, krytykowane, co znamienne, zarówno z lewa jak i z prawa. Byłyby więc bliskie środka i obiektywizmu. Jednak nie widać, by na tym rynkowo wygrywały, przynajmniej jak do tej pory.
Obiektywizm i wyważenie nie były w najwyższej cenie także wcześniej, w czasach zwłaszcza dla prasy znacznie lepszych. Za bezstronną gazetę uchodziła w latach 90-tych ubiegłego wieku „Rzeczpospolita”. Zarazem dość powszechna była opinia, że była „nudna”. Piszę o tym, abyśmy nie idealizowali dawnych czasów w mass mediach i samych siebie jako czytelników/odbiorców. Ani to, że media mają być obiektywne było wówczas aż tak oczywiste, ani też nie było ze strony publiczności jakiejkolwiek silnej presji na to i oczekiwania bezstronności.
Dawniej jednak, nawet w „wyrazistych” politycznie mediach, jeśli chciały uchodzić za poważne (a chciały, co być może jest istotą różnicy z czasami obecnymi), dokładano starań o zachowanie pewnych standardów, przedstawienia przeciwstawnych racji, wysłuchania drugiej strony, pokazywania różnych aspektów zjawisk i wydarzeń. Wpuszczanie na łamy czy antenę oszalałego aktywizmu bez wyraźnego zaznaczenia, że nie wyraża to poglądów redakcji, przesuwało zazwyczaj tytuł czy kanał do segmentu innego niż definicyjne mass media.
Winni politycy, social media, ale…
Przyczyn rozstania może nie z obiektywizmem, bo ten w mediach zawsze był czymś wątpliwym, lecz ze staraniami, by go okazać, jak zwykle jest cała chmara. Dziennikarze lubią zwalać na polityków i zapewne mają sporo racji, gdyż politycy w dużym stopniu przyczynili się do spolaryzowania sporu i radykalizacji plemion medialnych. Donald Tusk, choć jako premier rządził rządem decydującym o losie wszystkich Polaków, pewne środki przekazu omijał, pomijał, nie wypowiadał się dla nich a czasem wręcz na różne sposoby starał się im zaszkodzić. Kontynuatorem tego typu „polityki informacyjnej” jest dziś Rafał Trzaskowski, który zresztą całkiem otwarcie zwalcza cześć mediów, które nie są zgodne z jego mediaplanem i nie współpracują w budowaniu jego wizerunku.
Politycy drugiej strony, choć w mniejszym stopniu, też mieli przypadki podobnych zachowań. Wspomnę o nieco zapomnianej już sprawie bojkotu TVN przez opozycyjne wówczas PiS. Nie różniło się to znacząco od stosowanego dziś przez polityków PO bojkotu „mediów PiS”.
Te bojkoty i dzielenie przez polityków mediów na „nasze” i „ich” silnie wzmacniały polaryzację polityczną w świecie środków masowego przekazu. Gdyby dla mediów najważniejsza była bezstronność i obiektywizmu, wystąpiłyby solidarnie przeciw zabiegom dzielącym polityków. Jednak nie zrobiły tego. Milcząco, a czasem całkiem otwarcie i aktywnie, akceptują te polaryzację i dzielenie mediów podług podziałów plemiennych w polityce. Oczywiście, jak nietrudno się domyślić, ma to związek z profitami, reklamami, kontraktami sponsorskimi, zleceniami na kampanie, jakimi politycy, gdy rządzą, nagradzają „swoje” media. Jakoś trudno dziś wyobrazić sobie taką sytuację, gdy media zgodnie, ponad podziałami, protestują przeciw temu systemowi dystrybucji konfitur. Protestują raczej, gdy z powodu politycznej zmiany, konfitury trafiają do mediów z przeciwnego plemienia.
Zatem, owszem, politycy z pełną premedytacją polaryzują, ale media akceptują system tworzony przez polityków i chętnie stają jednoznacznie po stronie plemienia.
Można też za zmierzch pretensji do obiektywizmu obwiniać ekspansję internetu a szczególnie mediów społecznościowych. Wielokrotnie pisałem w artykułach na portalu SDP o tym, jak potężnymi wzmacniaczami polaryzacji społecznych i politycznych są algorytmy Facebooka czy Twittera. Gdyby jednak dziennikarze, redaktorzy i publicyści, chcieli wskazywać na te mechanizmy jako przyczynę radykalnej rezygnacji z dążeń do obiektywnego relacjonowania faktów przez środki masowego przekazu, to uznałbym to za kompromitację samych mediów. Oznaczałoby to, że nawet nie próbują wracać do standardów, nie starają się zaoferować żadnej alternatywy dla zalewu fejków, półprawd, bezpodstawnych oskarżeń, zwykłego hejtu i wszelkiego innego „dobra” płynącego szeroką strugą przez social media. Co gorsza, może zrodzić się podejrzenie, że media same wykorzystują algorytmy do lansowania się na najmniej wartościowym i polaryzującym „kontencie”.
Mam coraz silniejsze wrażenie, że nasilanie się plemienności i polaryzacji w mediach, przy rezygnacji z jakichkolwiek prób zachowania obiektywizmu, wynika z nieco innych przyczyn. Chodzi mianowicie o specyficzną strategię biznesową „zminiaturyzowanych” mediów. Np. gazeta taka jak „GW” nie ma już liczonych wiele setek tysięcy nakładów, nie spełnia tych wszystkich funkcji, czytadła, poradnika, guide’a po mieście, życiu kulturalnym i telewizyjnym, tablicy ogłoszeń drobnych, nie ma dziesiątków innych zastosowań spełniających rozliczne potrzeby, jakie miała jeszcze ponad dwie dekady temu. Ma za to wierne, choć już stosunkowo nieliczne plemię polityczne jako czytelników, które ma oczekiwania zredukowane do codziennego potwierdzania poglądów i plemiennego sposobu myślenia. I „Wyborcza” tej ostatniej reduty swojego biznesu broni, całkiem świadomie. Tak uważam.
Nawiasem mówiąc głośny ostatnio spór portalu Gazeta.pl z redakcją „Gazety Wyborczej” w dużym stopniu dotyczy właśnie tego o czym wyżej piszę. W warstwie definiowania biznesu, oczywiście, bo zapewne duże znaczenie w tej wewnątrz-agorowej kłótni mają kwestie personalne i ambicjonalne.
Społeczeństwo, które ucieka od wolności, nie potrzebuje obiektywnych mediów
W wielu publikacjach neomarksistowskich hunwejbinów zwalczających ostatnio w USA z nasiloną nienawiścią pojęcie tradycyjnie rozumianego obiektywizmu w dziennikarstwie, jako wyrazu „białej” czy też „hetero”-supremacji, przewija się opinia, że obiektywizm nie pozwala reporterowi poznać „prawdy”. To zwróciło moją uwagę gdy czytałem serię artykułów nie będących właściwie już żadna publicystyką lecz ideologicznymi manifestami.
Z tą „prawdą” właściwie to jest racja, gdyby się tak głębiej zastanowić. Wprawdzie pisze się zwyczajowo od dawien dawna, że media mają dążyć do pokazywania prawdy. Trzeba jednak przyznać, iż nigdy nie chodziło o tę jedną jedyną prawdę, bo ta jedyna, jest w sensie filozoficznym nieosiągalna, niepoznawalna. Obiektywizm dziennikarski polegał nie na docieraniu do tej „jedynej”, co jest zajęciem daremnym, ale raczej pokazywaniu „jednej prawdy”, „drugiej prawdy”, „tamtej prawdy” i „prawdy przeciwnej”, tak by odbiorca miał możliwie jak najdokładniejsze i najuczciwsze ich przedstawienie, mógł je poznać i wyrobić sam sobie własne zdanie o tym, kto w tym wszystkim wydaje się być najbliższy prawdy.
Obiektywizm dziennikarski więc rzeczywiście nie oferuje jednej i niepodważalnej prawdy w takim rozumieniu, w jakim próbują wcisnąć nam swoją „prawdę” politycy i ideologowie. Zwalczający obiektywizm, czy to neomarksiści z Black Lives Matter, czy medialni przywódcy plemion politycznych w Polsce, nie oferują różnorodnych i ścierających się, ale jedną prawdę.
W tradycyjnie rozumianym obiektywizmie dziennikarskim chodzi o jak najwierniejsze, najdokładniejsze i jak najuczciwsze przekazanie różnorodnych prawd. Ma to sens dla społeczeństwa wolnych, zdolnych do samodzielnego myślenia i decydowania, ludzi. W świecie osobników uciekających od wolności obiektywizm rzeczywiście przestaje być potrzebny. W wielu miejscach w tym tekście sugerowałem, że wcale nie tak dużo ludzi dawniej ani tym bardziej teraz oczekuje bezstronności i obiektywizmu, co oznacza zarazem, że słabe były dążenia do wolności i samodzielności w decyzjach, i słabną coraz bardziej. Mówiąc w skrócie – w społeczeństwie, w którym jest słaby popyt wolność i niezależność poglądów, nie potrzeba również obiektywizmu w mediach.
Mirosław Usidus