MIROSŁAW USIDUS: Cenzura po europejsku

Miłośnicy cenzury, ograniczania wolności słowa, kontrolowania obiegu informacji, nigdy nie mają wolnego i nigdy nie odpuszczają. Dowodzi tego przyjęcie cichaczem kilka tygodni temu, bez głosowania w Parlamencie Europejskim, rozporządzenia zwanego TERREG, wykwitu cenzorskiej myśli, przy którym sławetna ACTA 2 blednie.

 

Pisałem o tym projekcie już dwukrotnie na portalu SDP. Nigdy nie był tak nagłośniony, jak dyrektywa o prawie autorskim ACTA 2, a ostatnio w ogóle nie było o nim mowy. Europejskie mrówki-cenzorki wykonywały jednak swoją robotę cierpliwie i jak się niedawno okazało – skutecznie.

 

Jasne, w TERREG chodzi oficjalnie o bezpieczeństwo i walkę z terroryzmem. A że każda władza może sobie definiować sama, kto jest „terrorystą”, więc tak naprawdę może w efekcie dotyczyć każdego. Skutek praktyczny tego cenzorskiego obłędu będzie taki, że właściciele stron będą musieli w ciągu godziny usuwać wszelkie treści promujące „terroryzm”, wedle przyjętej politycznej definicji i na żądanie jakiegoś organu administracyjnego, pod groźbą surowych kar. Czyli w praktyce  będzie tak: władza nakaże wycięcie czegoś – wydawca musi natychmiast czyli bez dyskusji to wyciąć, bo taka procedura nie zostawia miejsca na sprzeciw, polemikę i zdanie odrębne.

 

„Terroryzm”? W wielu krajach to nad wyraz wygodne narzędzie do zwalczania ludzi niewygodnych, a niekiedy wyjmowania spod prawa całych grup społecznych. Chiny nazywają terrorystami walczących o swobody Ujgurów, uzasadniając w ten sposób niezwykle agresywne represje, jakim poddały te mniejszość narodową. Powstały tam nawet aplikacje rozróżniające Ujgurów po twarzy, po to ma się rozumieć by Pekin mógł skuteczniej rozpoznawać „terrorystów”. Turcja terrorystami nazywa Kurdów, a Arabia Saudyjska nieposłuszne grupy etniczne w Jemenie. Zbyt często „terrorystą” jest nazywany ten, kto się sprzeciwia władzy i ma inne poglądy, byśmy mogli zaufać jakiemukolwiek rządowi, gdy chce definiować „terroryzm”.

 

To nie są żarty. W świecie TERREG, jeśli władza uzna, że niniejszy tekst, przez sprzeciw wobec TERREG promuje „terroryzm”, to wydawcy portalu SDP muszą go w ciągu godziny zdjąć. I żadnej dyskusji pod groźbą ciężkich kar nie będzie.

 

Ponadto surowa cenzura TERREG ma działać ponad granicami państw. Czy doprowadzi to do sytuacji, że znana z zamordystycznej cenzury Szwecja będzie blokować treści publikowane w Polsce? Np. u nas panuje znacznie większa swoboda w podawaniu tożsamości i pochodzenia autorów ataków terrorystycznych. W Szwecji w mediach są to jedynie „młodzi ludzie”, nawet nie „o południowej urodzie”. Pewne treści są w tym kraju ściśle cenzurowane i nie ma dla nich miejsca w publikacjach. Czy pod rządami TERREG Szwecja będzie mogła zaprowadzić swój zamordyzm także w polskim internecie, który w porównaniu z krajami zachodnimi cieszy się ciągle względna swobodą (choć Facebook, Twitter a także Google, robią dużo by to się zmieniło)?

 

Cenzorskie nakazy dla wydawców wydawać mają jakieś specjalnie w tym celu tworzone organy administracyjne. Dla nas to powtórka z komunistycznej rozrywki, zaś dla przesiąkniętej lewicową myślą zachodniej Europy kolejny krok na drodze odchodzenia od demokracji i praworządności.

 

Nie zgadzam się z twoimi poglądami, więc jesteś terrorystą

 

Gdy pierwszy projekt TERREG (od ang. nazwy „TERrorist content REGulation”) pojawił się w 2018 r., niosła go fala publicznych wezwań do działania w następstwie serii ataków terrorystycznych w krajach zachodniej Europy w latach 2015-2016. Oczywiście od samego początku w debacie na ten temat starannie omija się jedną z głównym przyczyn tej terrorystycznej fali – otwarcie na oścież bram Europy dla imigrantów, a w kontekście ataków terrorystycznych, głównie z krajów Bliskiego Wschodu.

 

Pierwszy projekt rozporządzenia TERREG zawierał taką oto definicję „treści terrorystycznych”: „wszelkie materiały, które podżegają lub wspierają popełnianie przestępstw terrorystycznych, promują działalność grupy terrorystycznej lub dostarczają instrukcji i technik popełniania przestępstw terrorystycznych”. Prawda, że w razie czego można tu wiele treści, pozornie niewinnych dopasować. A to przecież tylko wyjściowa definicja. Nie wątpię w twórczy potencjał urzędników europejskich w coraz pojemniejszym definiowaniu „terroryzmu”.

 

Jak to zwykle bywa, za nowym projektem cenzorskim stoją nad wyraz górnolotnie wyrażane intencje. Już 2017 roku Komisja Europejska zapowiedziała czynną walkę z terrorystami w sieci, oraz z „rasizmem” i „ksenofobią”. Brzmi wzniośle. Jednakże, gdy czytamy oficjalne komunikaty Pekinu o celach i zasadach, stojących za chińską cenzurą polityczną, również wszystko to jest „dla dobra społeczeństwa” i „na straży prawa i bezpieczeństwa”. Nie tylko „terroryzm”, ale również „rasizm” czy „ksenofobia” to pojęcia w rękach polityków i cenzorów instrumentalne. Również Google czy Facebook znane są z arbitralnego i politycznie jednostronnego rozumienia tych pojęć. Zaś w praktyce oznacza to nierzadko, że „faszystą” czy „rasistą” stajesz się nie dlatego, że kogoś nie lubisz, ale dlatego, że ktoś o innych poglądach niż twoje, nie lubi ciebie i twoich poglądów.

 

Powiedzieć, że europolitykom pomysł inwigilacji i kontroli informacji przypadł do gustu, to bardzo mało powiedzieć. Na fali cenzorskiego entuzjazmu Jean-Claude Juncker, wciąż jeszcze szef Komisji Europejskiej, rzucił myśl, by wprowadzić zmiany w przepisach UE, które pozwolą na usuwanie wszelkich „nielegalnych treści w Internecie” w ciągu godziny. W marcu 2018 roku pod auspicjami KE opracowano specjalny „kodeks” dla firm z branży internetowej, zalecający wprowadzenie automatycznych mechanizmów wykrywania i usuwania treści „ksenofobicznych” czy „rasistowskich”. W odpowiedzi na to takie firmy jak Facebook, Microsoft, Twitter, YouTube, Instagram, Snapchat czy Dailymotion zapowiedziały wdrożenie odpowiednich rozwiązań technicznych cenzurujących Internet.

 

To była wciąż jednak jedynie rekomendacja a nie regulacje prawne. Wkrótce potem rozpoczęto intensywne prace nad TERREG, unijną dyrektywą, która umożliwia nieustanną zautomatyzowaną (czyli dokonywaną przez maszyny, algorytmy sztucznej inteligencji) lustrację platform społecznościowych i innych stron pod kątem „terrorystycznych treści” i szybkie ich blokowanie.

 

Chociaż poczyniliśmy już postępy w usuwaniu treści terrorystycznych w Internecie poprzez dobrowolną współpracę, to jednak to za mało,” mówił w wypowiedzi cytowanej przez portal europa.eu Julian King, komisarz unijny ds. bezpieczeństwa. „Musimy w ogóle uniemożliwić zamieszczanie tych treści, a także musimy zapewnić, że zostaną one usunięte tak szybko, jak to możliwe, zanim spowodują jakiekolwiek poważne szkody”. Motywacja i mobilizacja łapiących cenzorski wiatr w żagle eurourzędników, jak widać, stale wzrastała.

 

Już zresztą wcześniej, bo w 2016 roku Komisja Europejska zobowiązała się do stworzenia porozumienia, które pozwoliłoby firmom na usuwanie określonych treści w ciągu 24 godzin od ich publikacji w internecie. Wśród państw członkowskich Niemcy i Francja domagały się wspólnego kodeksu postępowania w zakresie walki z terroryzmem. Ponadto pojedyncze kraje członkowskie opracowały dla siebie szczegółowe wytyczne. Niemcy, na przykład, przyjęły ustawę NetzDG, której celem było ograniczenie obiegu fałszywych wiadomości w sieciach społecznościowych. Wynika z tego, że Niemcy są skłonne traktować jako „treści terrorystyczne” wszelkie fałszywe wiadomości. To znaczne rozszerzenie tego pojęcia, sygnalizujące wyraźnie do czego zmierzają wiodące w UE kraje.

 

Jak broni się przed eurocenzurą

 

Po wielu pracach w komisjach poprzedni Parlament Europejski, na krótko przed wygaśnięciem swojego mandatu, przyjął w kwietniu 2019 r. poprawioną wersję rozporządzenia. Eksperci i badacze zajmujący się terroryzmem nieśmiało wskazywali na brak dowodów na istnienie związku przyczynowego między treściami online a terroryzmem. Także własne agencje Unii, niektóre państwa członkowskie i wielu niezależnych pozarządowych działaczy, wszyscy wyrażali obawy dotyczące pułapek związanych z technicznym wdrożeniem rozporządzenia, a także ryzyka długoterminowych szkód społecznych i politycznych, gdyby stało się ono prawem UE. W trakcie całego cyklu legislacyjnego TERREG krytycy opisywali bardzo prawdopodobne scenariusze nadużyć ze strony rządów, które uwierają np. poglądy konserwatywne i ogólniej nielewicowe w charakterze. Co więcej, parlamentarne dyskusje na ten temat jasno pokazują, że sama natura zagrożenia terrorystycznego w UE jest przedmiotem sporu, a posłowie do Parlamentu Europejskiego wskazują na rozbieżne ideologie, przyczyny i interesy grupowe, w zależności od ich miejsca w spektrum politycznym i kraju, który reprezentują.

 

W 2019 roku Agencja Praw Podstawowych Unii Europejskiej (ADF) wyraziła obawy dotyczące TERREG. Zdaniem ADF, należałoby dokładniej określić, co należy rozumieć przez treści terrorystyczne. Stosowana dotychczas definicja jest zbyt ogólna i narusza swobodę wypowiedzi. Ponadto, według ADF, rozporządzenie TERREG nie przewiduje udziału wymiaru sprawiedliwości w mechanizmie kontroli, co pozwala na usuwanie treści online z dowolnego państwa członkowskiego UE bez nadzoru organu sądowego. ADF chciałoby również, aby zmieniono termin, w jakim usuwane są treści online. Jedna godzina to – w ocenie wielu krytyków TERREG – nie tylko ADF, zbyt krótki przedział czasowy.

 

Po drugie ADF wzywała do zapewnienia ochrony praw podstawowych poprzez „skuteczny nadzór sądowy” nad realizacją dyrektywy. W pierwszych wersjach projektu nie było bowiem o tym wzmianki. Agencja przypominała również o potrzebie unikania nieproporcjonalnego wpływu na swobodę prowadzenia działalności gospodarczej w przypadku konieczności reagowania na zawiadomienia o usunięciu treści terrorystycznych w bardzo krótkim czasie. FRA sugerowała zamiast tego 24-godzinny czas reakcji od otrzymania nakazu usunięcia i zachęcała prawodawców UE w przypadku zgłoszeń transgranicznych do wymagania od wydającego nakaz państwa członkowskiego powiadomienia organów przyjmującego państwa członkowskiego, poza powiadomieniem dostawcy usług hostingowych. Choćby dlatego, aby np. francuska cenzura polityczna nie miała możliwości bezpośredniego „zdejmowania” treści w polskim Internecie, co byłoby sprzeczne z polskim prawem.

 

ADF stwierdziła też, że projekt nie zabezpiecza praw osób, które chciałby zakwestionować blokady swoich treści, nie przewidując zadowalającego rozróżnienia pomiędzy treściami „budzącymi wątpliwość” a blokowanymi z miejsca.

 

I w końcu w swojej opinii Agencja Praw Podstawowych Unii Europejskiej stwierdziła, że proponowane w rozporządzeniu aktywne środki są bardzo zbliżone do ogólnego obowiązku monitorowania. A jest to nie tylko zakazane na mocy art. 14 dyrektywy UE o handlu elektronicznym, ale również ogólnie niezgodne z prawem jednostki do wolności słowa na mocy art. 11 Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej.

 

Francuska cyfrowa organizacja pozarządowa La Quadrature du Net obawiała się w swoim oświadczeniu z 2019 roku, że wniosek Komisji jedynie wzmocni potentatów internetowych kosztem mniejszych podmiotów. „Gdyby została przyjęta, monopole Internetu (Google, Amazon, Facebook, Apple, Microsoft, Twitter) stałyby się kluczowymi partnerami w polityce bezpieczeństwa państw członkowskich i to wzmocniłyby ich już i tak dominującą pozycję. Każdemu innemu usługodawcy grozi zamknięcie. A dotyczy to również niezależnych usług chroniących naszych wolności,” piszą aktywiści w oświadczeniu.

 

Tworzona przez firmy i aktywistów internetowych organizacja Global Network Initiative już w styczniu 2019 przyjęła stanowisko, w którym stwierdza m. in.: „Proponowane rozporządzenie europejskie w sprawie zapobiegania rozpowszechnianiu treści terrorystycznych mogłoby mimowolnie zaszkodzić prawom użytkowników i podważyć uzasadnione wysiłki na rzecz dokumentowania i przeciwdziałania działalności ekstremistów w Internecie”. Dalej czytamy, że „członkowie GNI zwracają uwagę na niejasne definicje treści o charakterze terrorystycznym, szybkie terminy, w których firmy muszą stosować się do nakazów usunięcia treści, naciski na kształtowanie warunków świadczenia usług przez firmy internetowe a zarazem odnoszenie spraw o usunięcie treści do tych warunków, a nie przepisów prawa krajowego lub unijnego”.

 

GNI wskazuje, że przepisy zakazujące nawoływania do terroryzmu „powinny być ukierunkowane jedynie na bezprawne wypowiedzi, mające na celu podżeganie do popełnienia przestępstwa i które powodują niebezpieczeństwo popełnienia aktu terrorystycznego lub aktu przemocy”. Rozporządzenie odwołuje się do definicji „treści terrorystycznych” zawartej w dyrektywie UE 2017/541, która wielokrotnie została skrytykowana przez organizacje broniące praw człowieka i niezależnych ekspertów. Ponadto, ponieważ definicja ta opiera się na dyrektywie unijnej, powstaje możliwość, że będzie interpretowana na wiele różnych sposobów we wszystkich państwach członkowskich.  Zdaniem GNI powstała w ten sposób sfera niepewności prowadzi zagrożenia zbyt gorliwej polityki ze strony firm internetowych, które będą myśleć głównie o swoim bezpieczeństwie prawnym.

 

W opracowaniu pozarządowych ekspertów GNI pt. „Extremist Content and the ICT Sector” pisze się także o obawach „ustanowienia precedensów pozasądowej cenzury administracyjnej bez odpowiedniego dostępu do środków odwoławczych, bez jasno określonej odpowiedzialności i przejrzystości regulacji dla użytkowników i społeczeństwa”.

 

Organizacjom takim jak GNI w krytyce projektu rozporządzenia o treściach terrorystycznych, wtórują liczni eksperci i przedstawiciele środowisk akademickich. „Projekt rozporządzenia stanowi poważne zagrożenie dla wolności słowa. Przepisy te mogą być stosowane w odniesieniu do dziennikarzy, organizacji pozarządowych, partii politycznych, związków zawodowych, ludności autochtonicznej, historyków lub przedstawicieli nauk społecznych, pisarzy, rysowników, fotografów i filmowców. Transgraniczne stosowanie tych przepisów sprawia, że może stać się ono strasznym narzędziem w rękach reżimów autorytarnych lub nieuczciwych urzędników,” napisał na swoim blogu Martin Scheininin, profesor prawa międzynarodowego i praw człowieka na Wydziale Prawa Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (EUI) we Florencji.

 

Nie jest oczywiście zaskoczeniem, że projektowane regulacje ostro krytykowane są przez przedstawicieli sektora technologii i dostawców usług internetowych. Zwiększają przecież znacząco koszty prowadzenia biznesu i odpowiedzialność.

 

Unia ma aż nadto dobrze widoczną ambicję objęcia „opieką” całości internetowego życia i biznesu w sieci. Od pewnego czasu mówi się o projekcie „zbiorczym” Digital Services Act – unijnego prawa regulującego kompleksowo różne usługi cyfrowe i aspekty internetu. Do przyjętej dyrektywy o prawach autorskich, zwanej u nas ACTA2, rozporządzenia o treściach terrorystycznych, euro-regulatorzy chcą jak najszybciej dołączyć przepisy do walki z „mową nienawiści”. Jeśli „treści terrorystyczne” są wypłynięciem na morze obaw o nadużywanie i polityczne naginanie interpretacji, to co dopiero powiedzieć o „mowie nienawiści”. Już widzę euro-urzędy i armię biurokratów do zwalczania „mowy nienawiści”

 

Komisja bada, a jakże, możliwość ustanowienia scentralizowanego unijnego organu regulacyjnego ds. technologii, posiadającego uprawnienia do egzekwowania przepisów Digital Services Act. Taki „Główny Urząd Kontroli Publikacji Internetowych Unii Europejskiej”. Co sobie urzędnicy będą odmawiać, skoro można wymyślić nowy urząd, w dodatku z potężnymi uprawnieniami kontrolno-egzekucyjnymi?

 

Drogą wdrażania kolejnych dyrektyw i rozporządzeń tworzących jedną, wyżej opisaną, całość, powstać ma kompleksowa infrastruktura do wymuszania na firmach internetowych usuwania treści „na żądanie” władz, czy to dlatego, że władza uzna, że coś jest „treścią terrorystyczną”, czy to dlatego, że pojawi się nie wiadomo dokładnie jeszcze czy uzasadnione, ale pojawi się roszczenie co do praw autorskich czy w końcu ktoś uzna, że krytyka takiej a takiej partii politycznej to „mowa nienawiści”.  A kto wie, na jakie jeszcze pomysły wpadną urzędnicy?

 

Niedawne przyjęcie dyrektywy TERREG zdaje się świadczyć, że mimo wszystkich negatywnych opinii organizacji broniących praw obywatelskich i niezależnych ekspertów, zwolennicy cenzury w organach UE są potężnie zdeterminowani. Nie zważali na to, na przykład, że we Francji ustawa proponująca podobny do TERREG jednogodzinny termin usunięcia została niedawno uznana za niekonstytucyjną. TERREG, jak na zamówienie, pomogły jesienne zamachy we Francji i Austrii. To one posłużyły do usprawiedliwiania pominięcia dalszej debaty i pominięcia zapowiadanego wcześniej głosowania plenarnego w parlamencie.

 

Po latach przechodzenia przez demokratyczną maszynkę do mielenia mięsa w Brukseli, tekst tego rozporządzenia w końcu w znacznej mierze sprzyja ugruntowanym interesom biurokratów i rządów, odrzucając ważne opinie ekspertów, bez wyraźnych korzyści dla (i prawdopodobnie kosztem) społeczeństwa,” oceniła  w komentarzu dla serwisu „Balkan Investigative Reporting Network: BIRN” Stefania Koskova, ekspertka, która przedstawiła posłom do Parlamentu Europejskiego informacje i pisemne uwagi na temat TERREG. „Obecnie mamy rozporządzenie, które nie stanowi skutecznego rozwiązania problemu wykorzystywania Internetu przez terrorystów i radykalizacji postaw w Internecie w UE, a także niesie ze sobą nowe zagrożenia dla demokracji i uczestnictwa obywateli”.

 

Cenzura docelowo zautomatyzowana

 

Gdy pierwszy raz napisałem na portalu SDP o TERREG, wspomniałem o skojarzeniach z anty-utopią „Paradyzja” Janusza Zajdla, w której ludzie są totalnie i permanentnie inwigilowani przez automaty. Zważywszy, że Internet zaczyna wykraczać poza świat jedynie tekstu i obrazu, w kierunku interfejsów naturalnych, głosowych, inteligentnych asystentów, monitorujących wszystko kamer, systemów biometrycznych, rozpoznawania twarzy, analogia z fantastyką socjologiczną Zajdla może okazać się z czasem coraz celniejsza.

 

Narzędzia automatyczne, nawet te oparte na sztucznej inteligencji, są wciąż bardzo dalekie od doskonałości. Ich rozwój i doskonalenie, to ogromne nakłady. Dlaczego potentaci Internetu mają w to inwestować, skoro dążący do cenzorskiego zamordyzmu politycy oczekują przede wszystkim usuwania tego, co niewygodne politycznie, a nie doskonałości technicznej. Podobnie jak w przypadku groźby roszczeń autorskich, obawiający się problemów prawnych właściciele platform ustawią swoje maszyny na szeroki margines. Bezpieczniej będzie na wszelki wypadek usunąć czy wręcz nie dopuścić do publikacji materiału budzącego wątpliwości, niż kalibrować filtry, które i tak w końcu mogą zawieść. A potem niech publikujący odwołuje się i martwi dowodzeniem, że to, co napisał, to nie „treści terrorystyczne”.

 

Czy maszyna zrozumie np. drugie dno w ironicznym zdaniu: „Terroryzm to szansa dla Zachodu, aby zaczął coś rozumieć”? Wątpię. Obawiam się, że TERREG raczej w ogóle ograniczy możliwość publikacji ostrzegających przed dającym się przewidzieć zamachem terrorystycznym. Wątpię, czy w świecie TERREG będzie można swobodnie napisać, że zamachy terrorystyczne to wynik prowadzonej w krajach zachodnich polityki imigracyjnej. Obawiam się, że cenzura polityczna TERREG ma służyć przede wszystkim blokowaniu swobodnej dyskusji o terroryzmie, a potem (a może od razu) na inne tematy, niewygodne dla lewicowej ortodoksji. Do tego toporne mechanizmy filtrujące wystarczą.

 

Gdyby jednak powstały algorytmy AI rzeczywiście „rozumiejące” treści we wszystkich skomplikowanych aspektach i smakach języka, mechanizm taki jak TERREG nie wydaje się wcale mniej groźny. Wówczas powstaje pytanie o „poglądy” cenzurującej maszyny. Sztuczna inteligencja zablokuje treści, które sama zrozumie i uzna za nieodpowiednie. Jak wygląda kontrola człowieka nad takimi mechanizmami. Czy sami architekci systemu cenzury w przykry dla siebie (ale co ważniejsze dla nas wszystkich) sposób nie zdziwią się skutkami jego wprowadzenia? To są problemy nieco futurologiczne, ale warto je sygnalizować, skoro prawodawstwo unijne w dość wyraźny sposób chce zdać się na automaty.

 

Za znanymi obecnie mechanizmami filtrowania treści stoi człowiek, jego polityczne poglądy i nakazy panującego reżimu, jak to ma miejsce w Chinach. To są mechanizmy na szczęście (w pewnym sensie) prymitywne. Np. młodzi ludzie wiedzą, że, by odłączyć wkurzającego Chińczyka od Internetu, wystarczy napisać mu coś o protestach na placu Tian’anmen w 1989. Toporna chińska cenzura nie zwraca uwagi, że to nie on, ale do niego napisano. Choć nie brzmi to dobrze, to jednak prymitywizm tych rozwiązań sprawia, że wydają się mniej groźne. Im „mądrzejsze” techniki inwigilacji i cenzury, tym bardziej złowrogo rysuje się przyszłość.

 

Paradyzyjczycy u Zajdla posługiwali się tzw. „koalangiem”, pełnym metafor i szarad słownych poetyckim w zasadzie językiem, który skutecznie oszukiwał podsłuchującą ich na każdym kroku „centralę”, posługującą się przy tym zaawansowanymi algorytmami wyszukującymi „niepożądane” treści w rozmowach obywateli utopijnego świata. Czy w świecie ACTA2 i TERREG, też będziemy musieli uciekać się do szarad i poezji, aby móc swobodnie rozmawiać?

 

Karta praw? Konstytucja? To ostatnie rzeczy, które obchodzą euro-cenzorów

 

Ze świata futurologii i fantastyki wróćmy może na koniec do naszych praw, jakie mamy jako obywatele Polski  i Europejczycy. Jeśli TERREG nie jest w sprzeczności z zawartym w Konstytucji RP zakazem cenzury, to już nie wiem co go łamie. Jest też „Karta praw podstawowych Unii Europejskiej”, która gwarantuje nam prawo do swobodnego wyrażania opinii. W jej art. 11 czytamy o „prawie do wolności słowa” dla każdego Europejczyka. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe.

 

Odwołując się do tych podstawowych praw, jakie nam przysługują, nie zapominajmy, że euro-cenzorzy nie zwracają na nasze prawa uwagi. W wymiarze praktycznym powinniśmy naciskać, by, jeśli nasz rząd ma zamiar wprowadzać to rozporządzenia jakimiś aktami prawnymi w Polsce, zawarta w nich była długa lista wyłączeń, uniemożliwiająca administracyjnej cenzurze dowolność w blokowaniu treści.

 

Mirosław Usidus

 

Kapitał bardzo zagraniczny – MIROSŁAW USIDUS o kolonialnym stosunku do polskich mediów

Mamy w Polsce ustawy, konstytucyjne organy regulacyjne i stojące na straży, mnóstwo spisanych i niespisanych zasad szczególnego traktowania mass mediów, jako czegoś innego i ważniejszego niż zwykłe przedsiębiorstwa. Tymczasem gdzieś tam, za oceanami, inżynierowie biznesu robią sobie „fuzję”, która dotyczy jednego z kluczowych elementów naszego „ładu medialnego”. I co my na to?

 

Piję do planów amerykańskiego konglomeratu AT&T, który niedawno ogłosił zamiar połączenia spółek Warner Media i Discovery. Do tej ostatniej należy m. in. telewizja TVN. Próżno jednak szukać w obcojęzycznych serwisach piszących o tej transakcji choćby wzmianki o tej, na naszym rynku jednej z najważniejszych, firmie medialnej. Dowiadujemy się jedynie, że AT&T to amerykański gigant telekomunikacyjny, który jest właścicielem m.in. HBO, TNT, CNN a także będącego przedmiotem „mergeru”, Warner Media, zaś Discovery jest właścicielem Eurosportu, TLC i Animal Planet.

 

Przeczytałem kilka informacji i analiz na temat megafuzji Warnera z Discovery w angielskojęzycznych serwisach. TVN nie jest tam w ogóle w jakikolwiek sposób, wspominana. Oznacza to, że nie ma z punktu widzenia głównych aktorów tego przedsięwzięcia, wielkiego znaczenia. Ot, jakiś tam składnik portfolio, zawarty anonimowo w padającym po markach HBO, TNT i CNN, sformułowaniu „inne”. Na naszym niewielkim rynku jednak ten grosik w „reszcie”, nazywany TVN, jest ważnym składnikiem systemu mediów elektronicznych, co rodzi jak piszę niżej, pewne konsekwencje i wnioski.

 

Funkcjonującą na polskim rynku grupę dodają do doniesień o megafuzji jedynie polskie serwisy. W tym kontekście pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy usłyszałem o zamierzeniach odległych gigantów medialnych, mianowicie – dlaczego przeprowadzają tę fuzję, skoro kwestia przedłużenia koncesji dla telewizji TVN i TVN24 przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji jest jeszcze nie rozstrzygnięta – traci sens. W perspektywie ludzi, którzy chcą połączyć Warner Media z Discovery, to jakiś szczególik nie rzutujący na przedsięwzięcie, skoro TVN funkcjonuje w tym kontekście najwyżej jako składnik dopisywanego do listy zasobów woreczka „inne”.

 

Potentatom wszystko się zgadza, sumuje i daje synergie

 

Może teraz trochę o samej transakcji, bo jej kształt, sens i cel są jednak dość interesujące, zwłaszcza dla ludzi obserwujących zjawiska i przemiany rynku mediów. W wyniku połączenia Warner Media z Discovery miałby powstać medialno-streamingowy gigant o wartości rynkowej 150 miliardów dolarów. Na mocy umowy fuzji akcjonariusze AT&T mieliby dostać akcje stanowiące 71 proc. udziałów nowej spółki, a akcjonariusze Discovery będą posiadać 29 proc. Nowym gigantem kierować miałby David Zaslav, dotychczasowy prezes Discovery.

 

Porozumienie w sprawie połączenia aktywów Warner Media zawarto siedemnastego maja. Zatem informacja jest stosunkowo świeża. Oficjalne komunikaty szefów firm mówią o „umowie, która łączy dwóch liderów rozrywki” i „pozycjonuje nową firmę jako jedną z wiodących globalnych platform streamingowych typu direct-to-consumer”, czyli, mówiąc bardziej po ludzku, chodzi o stworzenie silnej i skutecznej alternatywy rynkowej dla Netflixa i Disney+ z ich teraz już setkami milionów subskrybentów globalnie. Time Warner ma bogate zasoby „kontentu”, czyli biblioteki produkcji telewizyjnych i filmowych, a Discovery ma globalny zasięg. W korporacyjnej logice sterników wielkiego medialnego biznesu w USA wszystko się tu zgadza, sumuje i „daje synergie”.

 

Wszelako plan ten nie urzeczywistni się z dnia na dzień. Przewiduje się, że transakcja zostanie zamknięta w połowie 2022 roku, pod warunkiem zatwierdzenia przez akcjonariuszy Discovery i spełnienia zwyczajowych warunków zamknięcia, w tym uzyskania zgód regulacyjnych (jak rozumiem, chodzi wyłącznie o zgody regulatorów amerykańskich).

 

Rozłożenie w czasie nie jest być może takich problemem dla inżynierów tej operacji, gdyż, przynajmniej według oficjalnych komunikatów, sukces przedsięwzięcia powiązany jest z inwestycjami w 5G i światłowodowe łącza szerokopasmowe, a te trwają i potrwają jeszcze lata.  AT&T oczekuje, że jej sieć 5G C-band obejmie 200 mln konsumentów w USA do końca 2023 roku. Z kolei do końca 2025 roku firma planuje rozszerzyć zasięg sieci światłowodowej do 30 mln klientów.

 

Polski rynek, w teorii silnie regulowany

 

No, dobrze. W wielkim świecie wielkich interesów medialnych, jedni giganci konsolidują się z innymi gigantami, aby być jeszcze bardziej gigantycznymi gigantami i skuteczniej konkurować z jeszcze innymi gigantami. Wszystko dzieje się w atmosferze globalnych wojen streamingowych i zmian jakie przechodzi rynek telewizji i post-telewizji w ostatnich latach, o czym niedawno pisałem na portalu SDP.

 

I OK, wolna wola i wolny rynek. Jest tylko jeden drobiazg. Owa wielka fuzja dotyczy w jakimś ułamku polskiego rynku, który, jeśli ktoś zapomniał, wcale nie jest taką wolną amerykanką, mamy, w obszarze rynku mediów elektronicznych, sporo regulacji, ustawy, Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, konstytucyjny organ udzielający koncesji na podstawie kryteriów sięgających takich m. in. jak dobro społeczne dla polskiego widza i kilku innych równie zgrabnych formułek ogólnych, czyli nie wyłącznie na podstawie kryteriów biznesowych.

 

Jeśli organy antymonopolowe i regulujące rynek w Stanach Zjednoczonych dadzą zielone światło tej fuzji, to ważny na polskim rynku nadawca telewizyjny będzie składnikiem zupełnie nowej firmy. W sensie programowym zapewne nie zmieni się wiele. W końcu nowa firma będzie mieć tego samego szefa, którego TVN miała dotychczas, wspomnianego Davida Zaslava.

 

Czy polskie organy, KRRiT i inne, które stoją na straży przepisów regulujących polski „ład medialny” powinny w jakiś sposób na to reagować, odnosić się czy może brać to pod uwagę w procesie przyznawania koncesji? A może odwrócę pytanie – po co w ogóle są te organy i te wszystkie górnolotne sformułowania o „kulturze”, „dobrze społecznym” itp. w ustawach? Jeśli proces koncesyjny polega na prostym akceptowaniu i zatwierdzaniu wszystkiego, cokolwiek dzieje się w odległych sterowniach biznesu medialnego w Polsce i pilnowaniu, by nadawcy nie kradli częstotliwości, to chyba nie potrzebujemy tych wszystkich pompatycznych paragrafów w ustawach i KRRiT umocowanej w Konstytucji RP.

 

Zastanawia mnie po prostu rozdźwięk pomiędzy teoretycznie silnie w Polsce regulowanym rynkiem telewizyjnym a faktycznym brakiem reakcji na roszady właścicielskie. TVN przecież nie po raz pierwszy zmienia właścicieli. I co? I naszym regulatorom jest wszystko jedno, kto jest właścicielem ważnej stacji na regulowanym rynku? Nie chcę być źle zrozumiany. Nie wzywam do blokowania czy stawiania weta megafuzji. Po prostu zastanawiam się nad sensem istnienia, zarówno regulatorów jak i regulacji.

 

Kolonia „Rzeczpospolita”

 

Doniesienia o transakcji dwóch gigantów medialnych przeprowadzanej gdzieś daleko za granicą ale żywotnie dotyczącej polskich środków masowego przekazu przypomniała mi starą historię przejmowania przez norweską Orklę większościowych udziałów w spółce wydającej „Rzeczpospolitą” od francuskiego Hersanta w 1996 roku. Przypominam, że resztę udziałów, ok. 49 proc., miał aż do 2011 roku skarb państwa.

 

Otóż zmiana właścicielska drugiego wówczas dziennika na rynku prasowym w Polsce również przeprowadzana była daleko poza granicami Polski. 22 maja 1996 r. francuska spółka Socpresse (firma-matka Presse Participations Europeennes-PPE) i norweska spółka Orkla Media Newspapers zawarły umowę transakcji, w wyniku której Orkla Media kupiła akcje utworzonej wcześniej w tym celu Presspublica Holding Norway z siedzibą w Oslo, w wyniku transakcji – właściciela 51 proc. udziałów spółki Presspublica.

 

Według skarbówki, która pod koniec 2001 r. zażądała od Norwegów opłaty skarbowej, wraz z odsetkami, za tę transakcję, w umowie określono procedurę postępowania mającą doprowadzić do objęcia przez Orklę pełnej kontroli nad tymi spółkami. Przewidywała ona m.in. utworzenie przez stronę francuską spółki Presspublica Holding Norway. Po podwyższeniu jej kapitału, jej jedyny akcjonariusz, francuska spółka Presse Participations Europeennes-PPE miała pokryć objęte akcje udziałami polskich spółek. Ostatnim punktem procedury była sprzedaż przez PPE na rzecz Orkli Media 100 proc. akcji Presspublica Holding Norway.

 

Mamy więc również przykład inżynierii finansowej przeprowadzanej wprawdzie na znacznie mniejszą skalę niż megafuzja, od której zaczęliśmy, ale również poza granicami Polski. Trudno oprzeć się wrażeniu, że operacja ta miała na celu głównie uniknięcie ok. 2,5 miliona opłaty skarbowej w Polsce, choć może przyczyny przeprowadzenia tej transakcji w ten właśnie sposób były także inne. Jak może niektórzy pamiętają, wokół tej sprawy, żądania uiszczenia opłaty skarbowej i innych operacji Norwegów rozpętała się wielka awantura. Trwający długie lata konflikt udziałowców, nie tylko zresztą o opłatę skarbową, która w 2001 zdążyła, według skarbówki, urosnąć do 8,5 miliona złotych, zniszczył „Rzeczpospolitą”, paraliżując jej funkcjonowanie jako biznesu i torpedując wszelkie projekty rozwojowe.

 

Ostatecznie Norwegowie owej opłaty nie musieli zapłacić, ale nie dlatego, że uznano ją za nienależną. Po prostu sprawa przedawniła się. Był rok 2002 i „Rzepa” była już w zupełnie innej sytuacji. Rozkręcała się era cyfrowa a sparaliżowana nieustannymi walkami we władzach wydawnictwa Presspublica straciła kilka lat, podczas których… cóż mógłbym wymienić długą listę straconych wtedy szans i okazji biznesowych. Były to dla rynku polskich mediów lata kluczowe. Przedsięwzięcia i inwestycje wówczas podejmowane decydowały na lata o tym, kto się liczy, a kogo nie ma lub prawie nie ma w biznesie. W firmie wydającej „Rz” nie było żadnych decyzji, tylko sprawdzanie, by przypadkiem nie podpisać czegoś, co podpisał „ten pan, którego nie lubimy”.

 

Swoją karierę dziennikarską w latach 90-tych XX wieku zaczynałem w „Rzepie” od opisywania rynku mediów, zwłaszcza prasowego. Sporo się wówczas działo, było wiele zmian własnościowych. Na polski rynek wchodził zagraniczny kapitał. Przejmował gazety w atmosferze akceptacji ze strony liberałów. Pamiętam jakie krążyły w kręgach medialnych opinie. Obcy kapitał miał nieść „know-how”, „standardy”, no i w końcu pieniądze na  niezbędne inwestycje. Niemiecki kapitał był początkowo źle odbierany. Takich zastrzeżeń nie budzili np. inwestorzy francuscy, którzy kupili udziały nie tylko w Presspublice, ale w szeregu gazet lokalnych. Francuski Hersant sprzedał swoje gazety lokalne potem niemieckiemu Passauer Neue Presse a „Rz”, o czym była mowa – Norwegom, którzy nabyli też część tytułów lokalnych a te po latach i tak trafiły do Passauera, czyli Polska Press.

 

Ponieważ zawsze unikałem pracy w mediach niemieckich (choć miałem propozycje) na temat biznesowych poczynań niemieckiego koncernu mam mniejsze pojęcie. Mogę za to ocenić „know how” i biznesowe dokonania Norwegów z Orkli w okresie od 1996 do 2011 roku, w którym firma Grzegorza Hajdarowicza objęła wszystkie udziały w wydawnictwie. Po drodze, w 2007 roku, spółkę przejął Mecom, fundusz z Wielkiej Brytanii, ale nie jestem pewien, czy powinienem traktować to jako coś odrębnego, zwłaszcza, że Orkla w pewnym momencie, by umożliwić Mecomowi kupno jej biznesu medialnego, na który nie miał dość pieniędzy, sama zaczęła wykupywać udziały w brytyjskim funduszu – w samej Norwegii nazywano tę transakcję „fikcją”.

 

Przejdźmy jednak do bilansu tego dzielnego kapitału zagranicznego, który w tak przychylnej w latach 90-tych atmosferze, wchodził na nasz rynek prasowy.

 

Gremi Hajdarowicza kupiło Presspublikę i PW Rzeczpospolita (spółka skarbu państwa, właścicielka wspominanych wcześniej 49 proc. akcji). Według informacji publikowanych w mediach, za część niepaństwową zapłacił Mecomowi ok. 80 mln (i  ok. 60 mln za PW). Według z kolei informacji, które znalazłem w archiwaliach „Rzeczpospolitej” za część nie należącą do skarbu państwa Norwegowie zapłacili Francuzom w 1996 roku, w tej kontrowersyjnej, opisywanej wyżej, transakcji – 235 mln franków francuskich. To według ówczesnego kursu było trochę ponad 120 mln złotych. Zatem wartość niepaństwowej części spółki wydającej „Rz” od 1996 do 2011 r. spadła. W rzeczywistości spadła o wiele bardziej niż się na pierwszy rzut oka wydaje, bo po uwzględnieniu inflacji owe 120 mln z 1996 r. przekracza kwotę 200 mln w 2011. O tym, że Presspublica po drodze kupiła to i owo, np. „Parkiet” już nie wspominam.

 

Oto miara biznesowego i menedżerskiego „geniuszu” zarządzających Presspubliką w tym okresie. Oto bilans dokonań kapitału zagranicznego w mojej dawnej firmie. Skarlała gazeta i spółka warta mniej więcej połowę mniej po piętnastu latach.

 

Ogólny spadek wartości firmy to jedna rzecz. Inna to kwestia, czy w jakikolwiek  sposób to „kosztowało” zagranicznego inwestora. Wątpię. Firma przez te wszystkie lata przynosiła zyski, choć one z roku na rok się kurczyły. A z zysków udziałowcy korzystali. Jeszcze z tego co pamiętam w 2010 roku, tuż przed przejęciem przez Gremi, firma wykazała roczny wynik dodatni. Nie mam dokładnych informacji, ile wynosiły coroczne przelewy do norweskich udziałowców i jakie dokładnie mechanizmy tym rządziły. Kieruję się tu raczej pewnym logicznym rozumowaniem. Gdyby inwestycja nie przynosiła dywidend, to norwescy udziałowcy szybko podjęliby działania zapobiegające dalszym stratom. Tymczasem podjęli zdecydowane działania dopiero w połowie ubiegłej dekady. A jak bardzo Orkla była zdeterminowana by pozbyć się już medialnego biznesu, świadczą wspomniane wyżej manewry finansowe, by pomóc Mecomowi, któremu zabrakło środków na ich zakup.

 

Czyli bilans inwestycji zagranicznej w moją byłą firmę rysuje się tak: kapitał zagraniczny eksploatował firmę dopóki przynosiła zyski i pozbył się jej, gdy dochody zaczęły silnie spadać, nie dokonując po drodze żadnych rozwojowych inwestycji, nie zwracając uwagi na cyfrową rewolucję, pogrążając się i nie wykazując ochoty wyjścia z wyniszczającego wewnętrznego konfliktu z polskim udziałowcem, walnie się ostatecznie przyczyniając do drastycznego spadku wartości spółki, co znalazło wyraz w cenie jej sprzedaży prywatnej firmie w 2011 r.

 

Zdaję sobie sprawę, że mówienie o kolonialnym stosunku państw zachodnich do Polski jest ostatnio modne i terminologia ta jest nadużywana. Jednak im więcej wgryzam się w szczegóły historii „Rzeczpospolitej” tym bardziej mi się ona kojarzy z prowincją Katanga w Kongo, symbolu rabunkowego kolonializmu.

 

Los TVN-u i TVN24 nie obchodzi mnie tak bardzo jak „Rzepa”. Jeśli jednak ktoś tam jakoś wiąże swoje sentymenty z tą firmą, to niech pamięta, że w języku globalnych fuzji, jego uczucia znajdują się w anonimowej dla zagranicznego kapitału pozycji „inne”.

 

Mirosław Usidus

Dotarliśmy do ściany – MIROSŁAW USIDUS o paywallach

Czy przyszło komuś do głowy, że biznes gazetowy był po prostu beznadziejnie prowadzony i tragicznie zarządzany od zawsze? Tylko dawniej nie było konkurencji. Era cyfrowa i internet, gdy nadeszły, po prostu sprawdziły zdolność konkurowania starych mediów, ze skutkiem przerażająco negatywnym. Paywalle tego nie zmienią ani próby naśladowania Spotify i Netflixa.

 

Myśl ta olśniła mnie, gdy analizowałem dla nieco innych potrzeb bilans mojej starej „Rzeczpospolitej” pomiędzy 1996 rokiem, gdy została sprzedana norweskiej Orkli, a 2011, gdy spółkę kupił Grzegorz Hajdarowicz. Cena zapłacona za „niepaństwową” część Presspubliki wyniosła w 1996 – 235 mln franków francuskich, czyli wtedy ok. 120 mln złotych, co w 2011 roku, po uwzględnieniu inflacji, z grubsza warte było ponad 200 milionów. Gremi Grzegorza Hajdarowicza zapłaciło za ten segment spółki, według dostępnych w mediach informacji ok. 80 mln. Czyli wartość udziałów w firmie spadła w tym okresie od dwóch do trzech razy. Czy trzeba dobitniejszego dowodu na to, jak nieudolnie zarządzane były spółki prasowe? A przecież „Rzeczpospolita” to zapewne tylko jeden w wielu przykładów.

 

Z tego m. in. powodu tj. z powodu udowodnionej i rażącej nieudolności menedżerów firm wydających gazety, moja wiara w wizje paywalli, na których prasa ma się odkuć, jest bliska zeru. Już bardziej wierzę, że z pomocą swoich lobbystycznych wpływów u prawodawców, prasa zmusi Facebooki, Google i innych gigantów Big Tech do „becalowania” za linki. Z tym, że internetowe firmy z pewnością nie wyrównają prasie strat, jakie poniosła na spadkach sprzedaży i odejściu reklam. Jeśli opłaty przekroczą akceptowalny dla nich poziom, wymyślą sposoby, by nie płacić. Kierownicy firm medialnych w swoim tempie, czyli po wielu latach, zorientują się, że to nie działa. Podejmą wtedy kolejny lobbying, o ile jeszcze będzie na rzecz czego lobbować.

 

W tempie prasowym, czyli nie nadzwyczajnie żwawym, zaczyna też w starych mediach krążyć pomysł powielenia na potrzeby prasy modelu biznesowego platform strumieniowego audio, czyli Spotify, a także strumieniowego wideo, np. Netflixa. Aplikacje i rozwiązania tego rodzaju dla treści pochodzących z mediów zostały przygotowane przez zwinne startupy lata temu. Pisałem o tych pomysłach na portalu SDP już dość dawno temu. Z refleksem typowym dla branży prasowej zaczynają się tym interesować kierownictwa wydawnictw.

 

Do modeli subskrypcyjnych podobnych do Spotify i Netflix wrócę. Chciałbym chwilę najpierw poświęcić paywallom, „ścianom płaczu”, tj. „płacenia”.

 

Walka o kontrolę

 

W złotych czasach prasy, firmy medialne kontrolowały zarówno treść, jak i kanały dystrybucji. Ten model obowiązywał przez dekady, choć różnił się w wielu szczegółach w krajach demokratycznych i wolnorynkowych i w krajach komunistycznych, w media teoretycznie tez kontrolowały, ale same były pod ścisłą polityczną kontrolą. W nowych czasach najważniejsze, czyli internetowe, kanały dystrybucji oddaliły się od dawnych mediów. Nie tylko nie są kontrolowane, ale wręcz należą do podmiotów takich jak Google i Facebook, które agresywnie konkurują (i wygrywają) ze starymi mediami walkę o przychody z reklam.

 

Od biedy kontrolują jeszcze stronę „kontentową”, czyli wartościowe treści, ale widać oznaki schyłku i tej reszty siły mediów. Takie rozwiązania jak wprowadzane przez Google Accelerated Mobile Pages (AMP) to w dużym stopniu przesunięcie kontroli nad sferą jak przygotowywać treści  do platformy czyli do Google. Podobne rozwiązania wprowadzają Facebook i Apple. Coraz agresywniejsza cenzura polityczna Big Tech z kolei w konsekwencji prowadzi do sytuacji, że po wprowadzeniu dyktatu „jak” pisać, technopole przejdą do kontroli „co” pisać. Eliminowanie z platform treści niesłusznych politycznie idzie już zresztą pełną parą. W swoich tekstach podawałem dziesiątki przykładów takiej cenzury politycznej. Oczywiście lewicowe media zwane dla zmyłki „mainstreamowymi” nie mają z lewicową agendą Facebooka, Twittera czy Google’a wielkiego problemu. Poczekajmy jednak do czasów, gdy będą chciały o Big Tech napisać coś krytycznego lub niezgodnego z interesami potentatów. Wtedy zobaczymy, jakie znaczenie ma to, kto kontroluje treści, ich dystrybucję  i możliwość zarabiania na nich.

 

Niektórzy to rozumieją. Uważają, że systemy subskrypcyjne są drogą do odzyskania kontroli. Pisała tak np. Megan McArdle, publicystka „The Washington Post”. Jej zdaniem paywalle to sposób na odzyskanie i zapewnienie kontroli zarówno nad treścią, jak i dystrybucją. Opinia ta zdaje się obecnie w kręgach prasowych dominować. Niektórzy, jak Simon Houpt z „The Globe and Mail” dodają do rejestru potencjalnych korzyści takie aspekty jak eliminowanie przez systemy subskrypcyjne negatywnych zjawisk, które pojawiły się w mediach w epoce internetu, np. obniżania jakości dziennikarstwa i powszechnego stosowania clickbaitów, czyli podpuszczania czytelników chwytliwych tytułem i zajawką, by tylko „wkliknęli” się na stronę internetową serwisu informacyjnego.

 

Paywalle są stosowane już od wielu lat przez rozliczne znane i mniej znane tytuły. Uderza różnorodność modeli subskrypcyjnych a także dość częste modyfikowanie ich przez wydawców. Już wiele lat temu „Columbia Journalism Review” przeanalizowała 25 najczęściej odwiedzanych stron internetowych gazet codziennych w USA w poszukiwaniu jakiegoś wspólnego wzorca czy modelu biznesowego. Ostatecznie analitycy orzekli, że nie ma w mediach żadnej spójności w sposobie implementacji paywalli. Zdaje się to wskazywać, że dla wydawców jest to wciąż sfera eksperymentów, że nie wiedzą dokładnie, co zadziała i jaki model jest optymalny.

 

Zdaniem wielu medio- i internetoznawców, wydawcy powszechnie przeceniają wielkość swojej potencjalnej bazy subskrybenckiej. Pozwolę sobie posłużyć się opiniami znanego eksperta, Oma Malika z TrueVentures, który mówi to, co myśli wielu, mianowicie, że wiele gazet wcale nie ma dużej, lojalnej grupy odbiorców a taka jest potrzebna, aby model subskrypcyjny biznesowo zadziałał. „Jest bardzo niewiele treści medialnych, co do których istnieje wystarczająco szerokie przeświadczenie, że są must-read i must-have,” zauważył Malik.

 

W 2013 roku amerykański konglomerat prasowy Gannett, największa sieć lokalnych gazet w USA, wprowadził paywalle w serwisach internetowych wszystkich swoich osiemdziesięciu gazetach lokalnych. Efektem było pozyskanie zaledwie 46 tys. subskrybentów. W pierwszym rzucie, bo w kolejnych latach udało się pozyskać ich więcej. Liczby szły w setki tysięcy. Jednak Gannet notował z roku na rok spadki przychodów sprzedażowych. W 2020 poinformował o osiągnięciu miliona płacących subskrybentów, ale jednocześnie publikował kolejne raporty o spadkach dochodów ze sprzedaży. Czy tylko ja widzę w tym brak pozytywnej korelacji pomiędzy paywallami a wynikami finansowymi firmy?

 

Pozytywno-negatywne rezultaty wprowadzania paywalli

 

Opublikowane w 2019 roku w serwisie Harvard Business School wyniki badań, w których uwzględniono dane dotyczące czterech podstawowych składników przychodów tradycyjnych gazet – prenumeraty, reklamy w prasie drukowanej, prenumeraty cyfrowej i reklamy cyfrowej wykazało, że w przypadku mediów o wysokich nakładach i dużej ilości ekskluzywnych treści, paywall może zwiększyć ogólną sprzedaż, często przez zwiększenie popytu na prenumeratę prasy drukowanej. Jednocześnie z analiz, dotyczących głównych wydawnictw prasowych w Stanach Zjednoczonych wynika, iż gazety z mniej ekskluzywną treścią generalnie doświadczały strat, gdy zaczynały pobierać opłaty od czytelników za dostęp do wydań cyfrowych.

 

Nasze badania są prawdopodobnie pierwszymi w swoim rodzaju badaniami, które przyglądają się całemu obrazowi, zarówno kanałowi cyfrowemu, jak i drukowanemu, oraz dwóm źródłom przychodów firm, reklamie i subskrypcji,” pisze w publikacji pt. „The Comprehensive Effects of a Digital Paywall Sales Strategy” autor badania Doug J. Chung z harwardzkiej uczelni.

 

Zespół badaczy pod kierownictwem Chunga przeanalizował 79 firm z branży mediów drukowanych, wykorzystując dane dotyczące nakładu i cen prenumeraty z 10 lat (z oświadczeń wydawców dla Alliance for Audited Media), przychody z reklam drukowanych i cyfrowych (z Nielsena) oraz liczbę odsłon i czas spędzony na stronach internetowych (z Alexa Internet). Aby wyodrębnić wpływ implementacji cyfrowego paywalla na całkowite przychody, badacze zastosowali technikę znaną jako metoda kontroli syntetycznej. Metoda ta pozwoliła na porównanie 43 firm medialnych w próbie z 43 sztucznymi firmami kontrolnymi bez paywalli. Badacze użyli wielkości firmy jako wskaźnika reputacji, a także wykorzystali wskaźniki unikatowości i nastawienia politycznego, aby uwzględnić inne cechy firmy. Badanie nie brało pod uwagę kosztów ani żadnych zniżek czy działań marketingowych skierowanych do nowych subskrybentów.

 

Według zebranych tak danych, średni nakład tytułu drukowanego zmniejszył się z 275 594 w marcu 2008 roku do 106 525 we wrześniu 2017 roku, podczas gdy średnia cena prenumeraty drukowanych egzemplarzy wzrosła z 205 do 573 dolarów. Średnia liczba odsłon spadła z 49 198 w styczniu 2010 roku do 14 920 we wrześniu 2017 roku. Efekty paywalli różniły się znacznie w zależności od rozpatrywanego przypadku, od 24-procentowego wzrostu całkowitej sprzedaży do 12-procentowego spadku. Badanie wykazało jednak, że silna reputacja firmy i unikatowość treści były czynnikami napędzającymi prawdopodobieństwo sukcesu sprzedaży po wprowadzeniu paywalla. W przypadku większości mediów drukowanych wpływ paywalla na ogólną sprzedaż cyfrową jest negatywny, ponieważ przychody z subskrypcji cyfrowych wydań są niwelowane przez znaczny spadek przychodów z reklamy cyfrowej wynikający z mniejszej liczby odwiedzin na stronie internetowej.

 

Nawet wśród najbardziej skutecznych firm w badanej próbie mechanizmy, dzięki którym paywalle zwiększyły całkowite przychody, były różne, czyli trudno uchwycić jednoznaczne prawidłowości. Jak piszą autorzy badania, „sukces New York Timesa wynikał z dużego wzrostu przychodów z prenumeraty drukowanej i cyfrowej … w przeciwieństwie do tego przypadku, sukces lokalnego tytułu ‘Des Moines Register’ wynikał głównie ze wzrostu prenumeraty drukowanej i przychodów z reklamy drukowanej, a w mniejszym stopniu ze wzrostu przychodów z prenumeraty cyfrowej”.

 

Wnioski badaczy nie były jednoznacznie. Były to raczej zalecenia dla wydawców, aby przeprowadzać pogłębione analizy przed implementacją systemu subskrypcyjnego. „Musisz upewnić się, że masz odpowiednią reputację i unikatowe treści, zanim zdecydujesz się na postawienia paywalla, ponieważ jeśli tak nie jest, to prawdopodobnie poniesiesz porażkę,” kwituje Chung.

 

Media to nie muzyka

 

Specjaliści wyróżniają różne odmiany paywalli. Najogólniej można wyodrębnić np. tzw. „twarde paywalle”, w których czytelnik np. ściągnięty odsyłaczem w społecznościach staje przed ścianą z informacją i zachętą do subskrypcji. Uważa się, że taki model nadaje się najlepiej dla niszowych, specjalistycznych serwisów. Z dużych mediów zastosował takie rozwiązanie brytyjski „The Times” w 2010 roku. Gazeta straciła od razu ponad 90 proc. odwiedzających. Jednak niewielki odsetek użytkowników, którzy zapłacili za subskrypcję, wygenerował większe przychody cyfrowe, niż serwis internetowy przynosił wcześniej. Sześć lat później, „Times” informował, że ma 413 600 użytkowników na wszystkich platformach drukowanych i cyfrowych.

 

Inna odmiana to paywall typu metered, który pozwala odwiedzającym na obejrzenie określonej liczby artykułów (5, 10, 20, itd.) zanim pojawi się ściana. Stosuje się również model paywall freemium, w którym wprowadza się podział na treści w serwisie dostępne za darmo i „premium” czyli płatne. Są też modele uzależniające dostęp do treści „za ścianą” od wykonania jakiejś czynności, akcji, np. zasubskrybowaniu newslettera, kliknięcie w reklamę, wypełnienie ankiety itp.

 

Orędownikom paywalli marzy się przeniesienie na rynek mediów informacyjno-publicystycznych sukcesów modeli subskrypcyjnych muzycznego serwisu Spotify albo Netflixa. Skoro te platformy działają doskonale, to dlaczego miałoby być inaczej z treściami pochodzącymi z mediów? Otóż chyba przełożenie nie jest tak proste.

 

Od lat znane są, przypominające nieco model Spotify, internetowe, w tym mobilne, agregatory informacji i innych treści medialnych oferujące podzielone na marki i kategorie. Miały pomagać mediom w promocji, ale ostatnio firmy medialne częściej walczą z nimi niż na nie liczą w dziedzinie promocji i zdobywania czytelników/widzów, czego znanymi przykładami są batalie z Google News. Powstały też w końcu aplikacje takie jak np. holenderska Blendle, nazwana szumnie „iTunes dla newsów”, w której można kupować materiały w modelu pay-per-article. I ten przykład jest poniekąd odpowiedzią na wcześniej zadane pytanie. Owszem Blendle dowodzi, że Spotify dla mediów jest do pomyślenia. Co innego jednak pomyśleć i nawet zrealizować pomyślany pomysł. A co innego – powielić sukces muzycznego streamingu.

 

Intuicyjnie czujemy, że treści medialne to nie to samo, co pozwoliło odnieść sukces Spotify. Język muzyki jest uniwersalny, nawet mimo tego, że ktoś śpiewa w obcym języku. Media zazwyczaj mają charakter lokalny, wychodząc poza lokalność jedynie w szczególnych przypadkach. Jeśli nawet przełamiemy bariery językowe przez tłumaczenia, to pozostaje lokalność tematyki, której skądinąd od większości mediów na świecie się oczekuje. Informacje „globalne” to dla większości mediów jedynie nisza tematyczna. Inaczej mówiąc ludzie na całym świecie chcą, by media zajmowały się tym co jest im bliskie a to oznacza, że nie jest to bliskie większości innych ludzi na świecie. Muzyka natomiast, która powstała w jednym miejscu świata może być bliska większości innych ludzi na świecie.

 

Za co gotowi są zapłacić użytkownicy Spotify? Kto korzysta z tego serwisu ten odpowie zapewne, że za możliwość słuchania, bez przerywników reklamowych, takiej muzyki i takich wykonawców, jakiej sobie zażyczą, ile zapragną i przez dowolnie długi czas. Kolekcjonują na swoim profilu ulubione playlisty, albumy, wykonawców. Sami wybierają i układają swoje fanowskie listy. Płacą zryczałtowane miesięczne opłaty abonamentowe, zaś wykonawcy otrzymują od firmy zarządzającej serwisem honorarium za liczbę odsłuchań. To w podstawowym modelu, bo niektórzy artyści mają ze Spotify oddzielne i zapewne bardziej lukratywne kontrakty.

 

Długo zastanawiałem się nad tym – co jest tak naprawdę największą wartością dla użytkownika tego serwisu (którym zresztą jestem), za co, w rzeczywistości jest gotowy bez szemrania uiścić opłatę abonamentową? Brak reklam? Owszem to dobry argument, ale czuję, że to jakby trochę mało i że chodzi o coś więcej. Doszedłem do wniosku, że poza uniwersalnym charakterem muzyki jako formy w ogóle tajemnica na głębszym poziomie kryje się przede wszystkim w wielkim wyborze i w różnorodności.

 

Spotify to nie komercyjna rozgłośnia radiowa, która młóci hity z kombajnu 24 godziny na dobę. Można tu znaleźć niewiarygodnie niszowe nagrania we wszystkich znanych (i nieznanych) gatunkach muzycznych. Artyści grający muzykę w stylach dalekich od najnowszych mód, mają tu swoje szanse, może nie równe z tymi, za którymi stoi marketingowa machina i wielkie pieniądze wytwórni, ale większą niż w świecie starych mediów, w których pies z kulawą nogą by o nich nie wspomniał.

 

Wielu mniej popularnych artystów może na Spotify zarobić, może nie kokosy, ale godziwe wynagrodzenie za swoja pracę. Opisując parę lat temu ten fenomen „The Guardian” podawał ciekawe przykłady, np. panią Jones, brytyjską wokalistkę i autorkę w stylu soul. Nie jest wielką sławą – gra w średniej wielkości lokalach w Londynie, a jej debiutancki album nie zdołał znaleźć się na liście Top 200. Ale na Spotify jej piosenki były słuchane ponad 70 milionów razy. To oznacza przychody w wysokości setek tysięcy dolarów w skali roku. Kiedyś, przy tak niskiej sprzedaży, wytwórnia szybko by się z nią rozstała a ona sama poszłaby w zapomnienie. Dziś, nie będąc znaną gwiazdą, jednak zarabia na swojej muzyce wystarczająco dużo, aby nie musieć szukać innego zajęcia.

 

W serwisie znajdujemy wielu wykonawców, wydawałoby się, już niemodnych. Komercyjne stacje już ich nie grają od dawna. Jednak w różnorodności Spotify można ich łatwo znaleźć i przypomnieć sobie ich twórczość. Jak się okazuje, dostępność starych nagrań potrafi docenić zaskakująco wielu słuchaczy. Stare kawałki Fleetwood Mac mają regularnie kilkanaście milionów słuchaczy miesięcznie, mimo, że zespół nie robi w tej sprawie nic, od dawna nie występuje, nie nagrywa, nie jest promowany w żaden sposób. A powracające do ich muzyki grono fanów z całego świata przekłada się na dodatkowe dochody dla muzycznych emerytów rzędu setek tysięcy dolarów rocznie.

 

Jak to się ma do produktu oferowanego przez środki masowego przekazu? Nijak. Media oferują różne rodzaje treści, ale ich konsumpcją rządzi nie tyle poszukiwanie wrażeń estetycznych, wspomnień, dawnych uczuć i nastrojów, czy nawet zwykłej przyjemności, jak w przypadku muzyki, ile prosta potrzeba. W dodatku w Internecie dominuje przekonanie, że za jeden z podstawowych produktów medialnych – newsy, informacje, raportowanie wydarzeń – nie powinno się płacić i w ogóle nie ma za co płacić. Wszelkie wydarzenia są obecnie natychmiastowo relacjonowane, zarówno przez media jak inne podmioty, zwykłych ludzi czy przedstawicieli władz, polityków itp. w powszechnie dostępnej machinie, jeśli nie telewizyjno-radiowej, to internetowo-socialmediowej. Tradycyjne media rzadko mają coś nowego do dodania do informacji, które wszyscy już znają, a już na pewno nie są to rzeczy za które, zdaniem większości użytkowników sieci, warto płacić.

 

Mass media oferują oczywiście innego rodzaju wartość dodaną. To jakościowa publicystyka, rozszerzone analizy, reportaże, faktografie. Można to wszystko od biedy porównać z różnorodnością oferty Spotify, jednak zasięgi i potencjały monetyzacji są tu znacznie mniejsze niż w serwisie muzycznym. Wynika to z opisanej wcześniej uniwersalności języka i przekazu muzycznego. Ekonomia skali oferowana przez Spotify przy okazji daje szansę wielu niszowcom, bo ich trudniejsza, ambitna muzyka, przekracza granice, ma potencjalnie globalny zasięg. W dziennikarstwie to może działać w ten sposób tylko w niektórych, stosunkowo rzadkich przypadkach, w których, nawet jeśli używamy popularnego języka jak angielski, i tak nie ma mowy o uniwersalizmie podobnym do muzyki.

 

Poza tym, aby postulat wyboru i różnorodności był spełniony, potencjalny Spotify dla dziennikarstwa nie może ograniczać się do treści pochodzących od znanych i dużych marek medialnych. A wejście na rynek wolnej konkurencji z „dziennikarzami obywatelskimi” czy blogerami, stare media już przerabiały. Nie będę chyba daleki od prawdy, gdy napiszę, że media nie po to angażują się w modele subskrypcyjne, by konkurować w nich z tym wszystkim, z czym od dawna muszą konkurować w otwartym internecie.

 

Medialna „Gra o Tron”

 

Podobną różnorodnością musiałby się cechować potencjalny serwis medialny budowany według modelu Netflixa, w którym w ogóle nie ma oglądania za darmo ale z reklamami. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś chciał korzystać z takiej subskrypcji, w którym wybór ogranicza się do różnych kanałów medialnych jednej firmy. W serwisach streamingowych wideo lokomotywami napędzającymi subskrypcje są drogie, bardzo popularne produkcje własne. Co media mogłyby zaproponować jako podobne lokomotywy naganiające miliony użytkowników? Jakoś nic mądrego nie przychodzi mi do głowy.

 

W dodatku jak się okazuje duże marki medialne, które na swoich paywallach zarabiają, np. „New York Times” niekoniecznie są zainteresowane takimi pomysłami jak Spotify czy Netflix z treściami medialnymi. Dla nich, o czym pisałem wcześniej, wejście na dużą platformę ze zryczałtowanym abonamentem „za wszystko” zniszczyłoby ich dorobek. Boją się kanibalizacji swojej grupy klientów przez nowy model, w którym siła marki przyciągająca płacących za abonament, rozmywałaby się. Inaczej mówiąc, newsy „New York Times” w „Spotify dla mediów” musiałby konkurować z informacjami na ten sam temat pochodzącymi z dziesiątków innych tytułów. Dla czytelnika news to news. Na podstawowym poziomie odnosi się do tego samego wydarzenia, faktu i osób, w każdym środku przekazu. Na platformie, na której jest wiele różnych źródeł o wyborze może decydować sama szybkość i zupełny przypadek. Dlatego „New York Times” i inne tytuły, którym udało się coś w Internecie osiągnąć będą się raczej trzymać swojego paywalla.

 

Jest pewien, dość specyficzny, argument przemawiający za tworzeniem platform podobnych do  iTunes, Spotify czy Netflix dla mediów i dziennikarstwa. To szansa na ucieczkę ze świata Google’a i uzależnienia od pozycjonowania w wyszukiwarce. Doświadczenie uczy, że media internetowe stosujące tzw. paywalle, abonamenty i subskrypcje, mają w tym świecie niełatwe życie, gdyż SEO i techniki optymalizacji wyszukiwarkowej preferują strony otwarte dla robotów indeksujących.

 

Gdyby więc udało się środkom masowego przekazu uwolnić od algorytmów, na które nie mają żadnego wpływu, i przenieść swoje wciąż wyróżniające się jakością i dziennikarskim warsztatem „produkty” na platformę dystrybucji, którą  same by zarządzały, kierowały nią i kontrolowały, to rysuje się pewna szansa…

 

Wymaga to jednak szerokiego porozumienia, przezwyciężającego korporacyjną rywalizację i konkurencję rynkową a także polityczne podziały między-medialne. Zważywszy na konflikty interesów, o których pisałem wyżej w kontekście rynku USA oraz inne trudności, nie wydaje się to bardzo prawdopodobne, ale nie jest też całkiem nie do pomyślenia.

 

Jak napisałem na początku „stare” media były kiepsko zarządzane. Fakt, że nie poradziły sobie w nowej cyfrowej epoce dowodzi tej tezy. Gdyby były dobrze zarządzane, to poradziłyby sobie. I nadal są na ogół niezbyt dobrze zarządzane. Zamiast realizmu i przyjmowania rzeczywistości taką, jaka jest, pełno w medialnym świecie swoistego wishful thinking i mitologii, zaprawionych nieodłączną dla tych środowisk arogancją.

 

Sposób wprowadzania paywalli to właśnie dobry przykład tej mikstury myślenia życzeniowego i arogancji. W ogromnej większości przypadków implementującym prasowe modele subskrypcyjne nawet nie przyszło do głowy, by zacząć od odbiorcy, czytelnika, klienta, jego potrzeb i oczekiwań. Zakłada się, że to istnienie prasy jest nadrzędną wartością i warunkiem koniecznym do istnienia demokracji, a jej odbiorcy mają coś w rodzaju moralnego obowiązku płacenia i utrzymywania tradycyjnych mediów.

 

Kochani aroganci z mediów. Moglibyście się zdziwić tym co myślą na ten temat dwudziestolatkowie, którzy gdy przypadkiem ujrzą coś drukowanego, patrzą na to jak na muzealną ciekawostkę, nie rozumieją po co komu radio i jego słuchanie a telewizja to jest to coś, co pokazuje się w telewizorze, gdy wyłączysz Netflixa. Nie widzę, by czuli się zobowiązani płacić i utrzymywać te relikty.

 

Mirosław Usidus

Wyciek – MIROSŁAW USIDUS o tym, jak Facebook handluje naszą prywatnością

Początkowo, po wycieku danych z 533 milionów kont facebookowych, większość skupiła się na ciekawej informacji, która wyszła w ujawnionych danych. Okazało się, że szef platformy, Mark Zuckerberg, używa konkurencyjnego wobec narzędzi fejsowych komunikatora Signal. To znamienne i zabawne. Osładza nieco użytkownikom świadomość, że ich dane są tak słabo chronione.

 

Osładza jednak tylko trochę, bo kolejny wyciek powinien każdemu w sposób dojmujący uświadomić, że przekazywanie czemuś takiemu jak Facebook swoich prywatnych, albo może mniej prywatnych, ale wciąż ważnych, danych, jest szaleństwem. Nawet jeśli nie wyciekną, to Facebook je sprzeda na sposoby, o których nie mamy pojęcia, bo taki jest jego model biznesowy. Opiera się on na handlowaniu naszymi danymi, czyli, w pewnym sensie, nami samymi.

 

Warto może wspomnieć, że wyciek z początku kwietnia nie był rzeczą nową, lecz niejako kontynuacja starszego wycieku. Facebook sam podaje, że dane, które teraz wypłynęły, zostały pozyskane wcześniej dzięki luce, która została załatana w sierpniu 2019 roku. Porcje tych danych pojawiły się już w sprzedaży w styczniu 2021 roku. Ale danie główne podano na talerzu dopiero w ostatnich tygodniach. Według raportu opublikowanego przez „Business Insider”, do sieci wyciekły dane osobowe ponad pół miliarda użytkowników Facebooka ze 106 krajów. W tym ponad 32 mln rekordów dotyczących użytkowników z USA, 11,5 mln z Wielkiej Brytanii i 6 mln z Indii.

 

Skrobanie po stronach internetowych

 

Prywatne informacje użytkowników zostały uzyskane przez hakerów głownie drogą wykorzystania funkcji importera kontaktów na Facebooku, która pozwala użytkownikom na znalezienie znajomych w mediach społecznościowych przy użyciu listy kontaktów w telefonie. Złodzieje danych wykorzystali lukę w tym mechanizmie, aby uzyskać dostęp do identyfikatorów użytkowników, adresów, numerów telefonu, adresów e-mail, nazw miejsc pracy, dat urodzenia, dat utworzenia konta i innych danych osobowych umożliwiających identyfikację. Następnie dane te wyciekły do dark webu.

 

Facebook twierdzi, że hakerzy uzyskali dane użytkowników poprzez data scraping, technikę używaną do importowania danych ze strony internetowej do lokalnego pliku w komputerze. Gigant społecznościowy zauważył również w poście na blogu, że „konkretny problem, który pozwolił im [hakerom] na wyskrobanie tych danych w 2019 roku już nie istnieje”. Czyli, że Facebook lukę już naprawił. Tę lukę, bo inne słabe punkty, o których nie wie, z oczywistych względów nie mogą być naprawione.

 

Wiele firm, nie tylko Facebook, ale również Google, Twitter, i inne, udostępnia swoje interfejsy API programistom. Mają w tym swoje cele biznesowe. Korzystają z nich jednak nie tylko uczciwi programiści, ale również grupy cyber-przestępcze, choćby do wspomnianego masowego pobierania danych ze stron internetowych, czyli wspomnianego data scrapingu. Mogą uzyskać imię i nazwisko oraz adres e-mail danego użytkownika z jednej strony internetowej za pośrednictwem API, API drugiej strony internetowej może dostarczyć im numeru telefonu i adresu zamieszkania, a trzecia strona może otworzyć im drzwi do bardziej wrażliwych informacji na temat tego samego użytkownika. Hakerzy łączą te wszystkie dane i tworzą kompletny zestaw danych, który jest następnie sprzedawany online.

 

Facebook nie jest ani pierwszym atakowanym w ten sposób serwisem, ani nie dzieje się to na jego platformie w jakikolwiek wyjątkowy, różny od innych serwisów sposób. Można przypomnieć np. podobny głośny przypadek wycieku danych 500 milionów użytkowników platformy społecznościowej LinkedIn, które potem były sprzedawane online przez nieznanego hakera, który wcześniej opublikował dane dwóch milionów użytkowników jako próbkę i dowód posiadania danych.  W przypadku LinkedIn, twierdzono, że dane zostały wyskrobane, innymi słowy, ktoś naruszył warunki korzystania z usługi, aby wyciągać dane z publicznych profili, łącząc je z danymi z innych stron. Informacje, które wtedy wyciekły, są pod wieloma względami podobne do tych, które wyciekły z Facebooka, ale zawierają sporo danych dotyczących aktywności zawodowej i biznesowej.

 

Zestaw do pracy dla oszusta

 

W sumie, wyciek z Facebooka ogłoszony na początku kwietnia zawierał, według opublikowanych szczegółowych raportów, 2 837 793 637 pozycji z danymi. Oznacza to, że hakerzy ujawnili pięć typów danych w przeliczeniu na przeciętnego użytkownika. „Suma ta zawiera numery telefonów, identyfikatory na Facebooku, pełne nazwiska, lokalizacje, daty urodzenia, biogramy i, w niektórych przypadkach, adresy e-mail,” podał Vytautas Kaziukonis, szef zajmującej się bezpieczeństwem sieciowym firmy Surfshark, która była jednym ze źródeł informacji o wycieku.

 

Jeśli chodzi o prawdziwie wrażliwe dane, to wyciek zawierał w 90 proc. numery telefonów użytkowników, w 60 procentach – lokalizację, w ok. 18 procentach – informacje o pracodawcy. Status związku ujawniony był w jedynie w 15 proc. danych. Emaile użytkowników wyciekły w niewielkim stopniu, bo w niecałych pięciu procentach. 2 669 381 informacji należało do polskich użytkowników portalu. W Polsce 0,81 proc. profili miało ujawnione adresy e-mail, a 100 proc. – numery telefonów lub identyfikatory z Facebooka,  51,43 proc. rodaków miało ujawnioną lokalizację, a 24,23 proc. status związku. Internauci chcący dowiedzieć się, czy ich dane wyciekły i są narażone na szwank, mogą odwiedzić stronę HaveiBeenPwned.com. Wszystko, co muszą zrobić, to wpisać swój np. adres e-mail i sprawdzić.

 

Zdaniem analityków najgroźniejszą potencjalną konsekwencją wycieku dla użytkowników nim dotkniętych jest ogromna liczba numerów telefonów możliwych do pozyskania w celu uruchomienia oszustw typu phishing SMS na wielką skalę oraz ataków spamowych opartych na SMS-ach. Tak uważa m. in. twórca HaveiBeenPwned.com i ekspert ds. bezpieczeństwa sieci Troy Hunt. Wprawdzie użytkownicy stają coraz bardziej wrażliwi i odporni na próby wyłudzeń tym sposobem, to jednak można założyć, że działa tu prawo wielkich liczb. Jeśli pozyskujesz ok. pół miliarda numerów telefonów, to zapewne pewna część ich właścicieli da się nabrać na oszustwo. Skuteczność ataku oszustów zwiększyć mogą dane skombinowane. Jeśli oprócz numeru telefonu phisher ma informacje o lokalizacji i zatrudnieniu potencjalnej ofiary, to ma większą możliwość skutecznego działania.

 

Wyobraźmy sobie scenariusz, w którym złodziej udaje, że dzwoni z banku, wykorzystując zdjęcia lub dane o lokalizacji z konta w mediach społecznościowych, aby uzyskać cenne informacje o koncie. Dzwoni i mówi: „Tu twój bank X. Zauważyliśmy, że byłeś w Pizza Hut w ostatni czwartek…”. Wiarygodność dzwoniącego wzrasta. Grunt pod dalsze działania oszusta jest przygotowany.

 

Skradzione informacje mogą zostać wykorzystane również do wysyłania spamu i do kierowania reklam. Można je wykorzystać do planowania i realizacji różnorodnych scenariuszy oszustw internetowych. Hakerzy mogą podszywać się pod użytkowników i przelewać gotówkę w ich imieniu, bez ich wiedzy. Dane z Facebooka skombinowane w innymi informacjami dają ludziom o złych zamiarach, sprytnym i doświadczonym oszustom, wielkie pole do popisu.

 

Baza danych z Facebooka jest dostępna w sieci dark web i każdy może ją przeszukiwać. Przedstawiciele firmy Hudson Rock, zajmującej się wywiadem cybernetycznym, na początku stycznia potwierdzili, że dane te są obecnie przedmiotem handlu, który toczy się na opartym na chmurze komunikatorze internetowym Telegram. Ostatnio zestaw tych danych wydaje się również pojawiać na różnych forach hakerskich w całym Internecie.

 

Jak się chronić

 

Biorąc pod uwagę charakter wycieku, użytkownicy nie mogli właściwie nic zrobić aby się przed nim zabezpieczyć. Ponieważ atak był skierowany na systemy Facebooka, odpowiedzialność za zabezpieczenie danych leży całkowicie po stronie Facebooka.

 

To jedna strona medalu. Druga jest taka, że hakerzy nie mogą „wyskrobać” z Facebooka informacji, których tam nie zamieścimy, nie udostępnimy innym przedstawicielom społeczności. Są oczywiście tacy „spryciarze”, którzy a jakże wiedzą, że nie należy podawać na Facebooku np. prawdziwej daty urodzenia, więc wpisują fałszywą, a potem… świętują urodziny na Facebooku w prawdziwy dzień urodzin. Nie podajesz lokalizacji? Co z tego, jak z twoich zdjęć wynika co najmniej miejscowość, w której mieszkasz, jeśli nie dzielnica lub nawet ulica. Itd.

 

Od lata wiadomo, że należy unikać używania Facebooka do logowania się na innych stronach internetowych. Jeśli twoje konto na Facebooku zostanie przejęte, atakujący będzie miał automatyczny dostęp do wszystkich powiązanych z nim stron i aplikacji. Pomijam już fakt, że na talerzu podaje to stargetowanego użytkownika. Łakomy kąsek do handlu z reklamodawcami spamerami.

 

Chciałbym podać przykład swojego własnego konta na Facebooku jako dobrze zabezpieczonego. Nie udostępniam tam żadnych danych osobistych, związanych z rodziną, miejscem zamieszkania. To profil niejako „zawodowy”, podobnie jak numer telefonu czy email. Są to rzeczy związane z moją działalnością, więc z natury nie są tak bardzo ściśle chronione. Nie udostępniam na Facebooku nic na tematy osobisto-prywatne. W ogóle udostępniam coraz mniej. Czy jednak mogę się w obliczu takiego wycieku czuć bezpiecznie? Nie sądzę.

 

Jest też taka możliwość, by w ogóle porzucić Facebooka i zaprzestać mu podawać siebie na talerzu, ale tego rozumiem, nikt nie bierze pod uwagę. Sam, prawdę mówiąc, na razie nie biorę, na razie.

 

Cały czas gdzieś tam z tyłu głowy kołacze mi myśl, że dla Facebooka ten ostatni wyciek i inne wycieki danych, to nieszczęście, ale z innych powodów niż naiwnym mogłoby się wydawać. Jemu nie jest przykro z powodu przykrości, która spotkała jego użytkowników. O nie. Facebook nie lubi tego, bo oznacza to straty, bo ktoś inny zahandluje danymi, którymi handlować chce tylko on. I ktoś inny zarobi te pieniądze, które na sprzedawaniu informacji o nas mógłby zarobić wyłącznie Facebook.

 

Mirosław Usidus

Pieniądz przed wolnym słowem – MIROSŁAW USIDUS o tym czy Big Tech podzieli się kasą

Nie brakuje komentatorów gotowych do upadłego przekonywać, że Facebook i Google w końcu „muszą” dogadać się z serwisującymi jakościowe treści środkami przekazu. Bowiem, jak kontynuują zwolennicy niezastępowalności mediów, po zniknięciu treści przygotowanych przez dziennikarzy, profesjonalne serwisy, na platformach Big Tech rozpanoszą się dezinformacja i bezwartościowy hejt.

 

Według tego, uwierzcie mi, naiwnego toku myślenia, jakościowy „kontent” pochodzący od renomowanych mediów jest dla platform społecznościowych i agregującego treści Google’a, czymś korzystnym, jeśli nie wręcz niezbędnym. Otóż państwo tak twierdzący wydają się być w błędzie. Grubym błędzie.

 

Rozmaite doświadczenia, np. Facebooka z ostatnich lat, wskazują, że gdy platforma wprowadzała działania nakierowane na podniesienia jakości „streamu” newsów widocznych przez użytkowników, nie zyskiwała na tym wiele, a w niektórych przypadkach traciła. Wszelakiego rodzaju kontrowersyjne i wątpliwe treści są dla niej w sensie biznesowym bardziej opłacalne, generując ruch i zaangażowanie czyli przychody z reklam. Podobnie Twitter. Stachanowska cenzura polityczna podczas ostatnich wyborów prezydenckich kosztowała go ok. 20 proc. zasięgu. Czyli stracił na tym, że (w swoim mniemaniu) „podnosił jakość treści”.

 

Bardziej od treści pochodzących z mediów zależny wydaje się Google. Tak się zwykle mówi, ale praktyka pokazuje, że to nie brak treści medialnych zagraża Google, lecz konkurencja ze strony innych wyszukiwarek. Google wykorzystuje jednak dość sprytnie fakt, że media konkurują ze sobą, tworząc zarazem mechanizmy, takie jak AMP, o którym pisałem na portalu SDP kilka miesięcy termu, a które dają przewagę tym, którzy z Google’m ściśle współpracują. Nie wszędzie media mogą też w jednolitym froncie wystąpić przed gigantem, tak jak miało to teoretycznie miejsce w Australii (teoretycznie, bo jak piszę niżej, niektórzy zawarli tam z Google’m „separatystyczne” umowy). W Polsce np. jest to trudne do wyobrażenia, a już gdyby polski rząd wystąpił w obronie wydawców tak jak australijski, to zapewne od razu powstałaby w mediach opozycja i front przeciwników walki o gratyfikacje finansowe.

 

Zresztą, także i w gronie kolegów Google’a z Krzemowej Doliny nie ma w tej sprawie jednolitego frontu, bo Microsoft podczas głośnego sporu w Australii od razu skorzystał z okazji, że Google znalazło się na cenzurowanym, by podsunąć mediom i tamtejszym władzom swoje usługi, z wyszukiwarką Bing na czele.

 

Facebook wali bejzbolem, ale sam od tego obrywa

 

Dla Facebooka „jakościowe” treści pochodzące z mediów są raczej listkiem figowym a nagłaśniane szeroko „wspieranie” tradycyjnych mediów w ramach różnych projektów należą do repertuaru zabiegów wizerunkowych raczej, niż biznesowych. Jak wspomniałem wyżej, platforma Zuckerberga niewiele na linkach medialnych korzysta, jednak potrzebuje argumentów wobec narastającej krytyki i licznych dochodzeń dotyczących wieloaspektowej szkodliwości społecznościówki, od niszczenia konkurencji po generowanie podziałów, polaryzacji i konfliktów społecznych. Przedstawiciele Fejsa chcą pomachać komisjom śledczym i prokuratorom czekami, jakie wystawili wybranym serwisom, albo chociaż udogodnieniami dla mediów informacyjnych.

 

Nie do tego jednak stopnia, by płacić za wszystkie linki do serwisów informacyjnych publikowane na platformie. To już wykracza poza działania wizerunkowe a staje się niebezpiecznym dla biznesu precedensem. Gdy projekt przepisów w tej sprawie pojawił się w Australii i standardowe działania lobbingowo-zastraszające nie pomogły, Facebook postanowił przykładnie ukarać antypodzki rynek mediów, blokując odsyłacze do ich artykułów na platformie. Oczywiście nie dlatego, że nie stać go na płacenie w Australii. Stać. Ale zgodnie z gangsterską logiką Facebooka, jeśli stawiający się nie zostanie przykładnie zdzielony w łeb bejzbolem, to wkrótce, za jego przykładem, mogą zacząć stawiać się inni…

 

Jednakowoż gangsterski zamach ludzi Zuckerberga na australijskie media odbił się rykoszetem. Odizolowani w swoich krzemowo-dolinowych, w swoich hi-techowych szklanych klatkach, chłopcy i dziewczęta nie mieli chyba wielkiego pojęcia, jak już są niepopularni, a także – o ile bardziej zostaną znienawidzeni, gdy zaczną demonstrować takie niewydarzone kaprysy jak blokowanie najważniejszych mediów w dużym, liczącym się na świecie, bądź co bądź, kraju. Noszące znamiona emocjonalnej niedojrzałości działania Facebooka w Australii, podobały się chyba tylko ścisłemu gronu współpracowników Marka Zuckerberga.

 

Pod koniec lutego Facebook zgodził się przywrócić treści pochodzące z australijskich serwisów medialnych na swojej platformie w Australii. Nic nie zyskał, gdyż o tym, że projekty będą jeszcze przedmiotem konsultacji było wiadomo wcześniej. Zatem deklaracji władz Australii dotyczących dalszego ustalania szczegółowych rozwiązań nie można w żadnym wypadku uznać za zwycięstwo negocjacyjne Facebooka. Za to mnóstwo przegrał, tak jak tylko może przegrać w oczach świata niedojrzały i niewydarzony gangsterek, który wymachuje bronią, ale w gruncie rzeczy jest znacznie bardziej śmieszny niż groźny.

 

Szkodliwą dla Facebooka zbędność tego brutalnego machania szabelką na pokaz uwypuklają komentarze Williama Eastona, dyrektora zarządzającego przedstawicielstwa tą platformą w Australii i Nowej Zelandii, choć zapewne nie taka była jego intencja. Powiedział mianowicie, że dla Facebooka treści pochodzące od mediów nie są zbyt istotne i niewiele dają platformie w przychodach reklamowych. „Treści pochodzące od mediów stanowią mniej niż 4 proc. wszystkich treści ludzie widzą w swoim News Feed [stronie głównej FB – przyp. autor],” podał w wypowiedzi dla miejscowych mediów. No to po co wyczyniasz te głupoty, Facebooku?

 

Google w porównaniu z Facebookiem to wyższa liga wyrachowania i subtelnej dyplomacji. Przypomnijmy, iż kiedy Francja stała się pierwszym krajem europejskim, który wdrożył dyrektywę zwaną u nas ACTA2, Google groził, że zamknie Google News w tym kraju, jak to już zrobił siedem lat temu w Hiszpanii, jeśli zostanie zmuszony do płacenia za licencje. Jednak w styczniu ubiegłego roku ostatecznie potentat wyszukiwarkowy zawarł umowę z grupą francuskich wydawców, której celem jest stworzenie ram pozwalających gratyfikować  wydawców medialnych za treści.

 

Podobnie w Australii, zamiast wymachiwać maczugą, Google zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem będzie wstępne wynegocjowanie umów z wydawcami, w tym z News Corp należącą do Ruperta Murdocha i z innymi największymi australijskimi konglomeratami medialnymi Nine Entertainment i Seven West Media. Te licencyjne umowy opiewają na „dziesiątki milionów” dolarów na różnego rodzaju treści News Corp. To zrodziło od razu podejrzenia, że Murdoch wylobbował w rządzie australijskim ostry projekt regulacji, by wymusić od Google’a opłaty. Cała rzecz, wedle tych teorii, to gra w której mali, słabsi wydawcy, w końcu zostaną na lodzie, bo dogadali się potężni z potężnymi. Jak pisał australijski „Sydney Morning Herald”, mniejsi wydawcy nie kwalifikują się do płatności w ramach proponowanej ustawy, więc duzi wydawcy, tacy jak News Corp, mogą odnieść największe korzyści.

 

Front „Bezahlen, bitte!”

 

Sprawa płacenia za linki, która jest osią sporu a Australii i wielu innych krajach, jest wielowątkowa i nieoczywista, choć front, który kiedyś nazwałem „Bezahlen, bitte!” poszerza się o kolejne kraje. Kanadyjski rząd poparł proponowane przez Australię rozwiązania prawne i wezwał Google’a i Facebooka do płacenia wydawcom w jego kraju. Alex Saliba, członek Parlamentu Europejskiego, powiedział serwisowi CNET, że chce włączyć podobne środki w nadchodzącym prawodawstwie Unii Europejskiej. Co ciekawe, wzmiankowany Microsoft lobbuje na rzecz wprowadzenia podobnych regulacji w USA.

 

Platformy Big Tech zasadniczo godziły się płacić w Australii wydawcom na podobnych zasadach jak robią to od pewnego czasu we Francji. Jednak projekt przepisów australijskich wytrąca kontrolę nad stawkami z rąk Google i Facebooka, oddając ostateczną decyzję w ręce organu rządowego – panelu arbitrażowego. Projekt wymaga od platform angażowania się w arbitraż z wydawcami, którego celem jest osiągnięcie porozumienia w sprawie płatności za newsy. Metoda arbitrażu polega na tym, że dwie strony, które nie mogą dojść do porozumienia, przedstawiają po jednej ostatecznej ofercie, a arbiter wybiera jedną z nich. W tym przypadku ma to na celu wyrównanie szans między gigantami technologicznymi a wydawcami, z którymi prowadzą negocjacje.

 

I to był najważniejszy punkt zapalny. To nie Big Tech decydowałoby komu i ile płaci, ale przedstawiciele rządu Australii. Rzecz niesłychana, zwłaszcza, jeśli ktoś zna praktyki stosowane przez potentatów technologicznych.

 

Nieco inny bardziej ogólny problem to sama zasada płacenia za linki, które według wielu są istotą wolnego internetu a odsyłanie do treści jest wedle tradycyjnych reguł sieci korzystne dla publikującego treści a nie dla tego, który zamieszcza odsyłacze. Jednak analiza zbliżających się do 200 mld dolarów rocznie przychodów reklamowych Google’a i 70 mld przychodów Facebooka prowadzi rosnącą liczbę przedstawicieli mediów i władz państwowych do obserwacji, że publikowanie tych linków wysysa ogromne pieniądze z rynku, który kiedyś dawno był rynkiem reklamy w tradycyjnych mediach. To dlatego wiele mediów i prawodawców uważa, że Big Tech musi się podzielić kasą. Rzecz nie jest jednak jednoznaczna i wciąż wzbudza wiele kontrowersji.

 

Kwestii nie ułatwiają różnice w definiowaniu chronionych prawem autorskim treści. Np. w Stanach Zjednoczonych nagłówki wiadomości i fragmenty pojawiające się na liście wyników w wyszukiwarce Google są zazwyczaj uznawane za legalne uczciwe wykorzystanie tych treści w świetle prawa autorskiego, co oznacza, że firma może wyświetlać te fragmenty bez konieczności negocjowania opłaty licencyjnej od właściciela praw autorskich. Określenie tego, co powinno być traktowane jako dopuszczalny użytek jest skomplikowane nawet w tak liberalnym prawie jak amerykańskie. Są to rozważenia na przykład tego rodzaju, czy wycinek wiadomości na platformie może być uznany za zamiennik pełnego artykułu, co zaszkodziłoby wydawcy. Oczywiście rozwiązania prawne na świecie definiują to w różny sposób. ACTA2, czyli dyrektywa, którą uznają już niektóre kraje UE, ochrona obejmuje same linki, nawet fragmenty zawarte  w adresach URL.

 

Według niemałej liczby opinii, o wiele sensowniejszy niż koncepcja „podatków od linków”, którą w kolejnej odsłonie forsuje Australia, wydaje się pomysł dzielenia się przez platformy typu Google i Facebook zyskami reklamowymi uzyskanymi z tytułu publikacji treści pochodzących od wydawców. Oczywiście wymagałoby to stworzenia niezależnych od kontroli Big Tech narzędzi ad-tech, które na zasadzie równego dostępu do danych pozwalałyby rozliczać przychody wynikające z wkładu treści od wydawców. Stworzenie tego rodzaju mechanizmu (publicznego?!) byłoby sporym technologicznym wyzwaniem, ale nie jest to niemożliwe. W połączeniu z „wyprowadzeniem” z jurysdykcji GAFA (jedno z określeń na sektor Big tech – skrót od Google-Amazon-Facebook-Apple) naszych prywatnych danych do domeny publicznej, mógłby powstać ciekawy, kontrolowany społecznie i biznesowo system, w którym siła monopoli zostałaby znacznie zredukowana.

 

Można bez Facebooka? Można.

 

Zgodnie z wprowadzanym w Australii modelem, za każdym razem, gdy Google publikuje nagłówki i streszczenia artykułów w Google News, musi płacić niewielką sumę wymienionym gazetom lub czasopismom. Trudno nie przypomnieć w tym miejscu, że podobne rozwiązania już kilka lat temu wprowadzono w Hiszpanii a także w Niemczech. Wówczas nie odbiło się to aż tak głośnym echem. W Niemczech przepisy te potem unieważniono, ale hiszpańskie media są w Google News nieobecne od 2014 roku. I co?

 

Panowały opinie, że ruch na stronach hiszpańskich wydawców spadł drastycznie. Sam o tym pisałem, opierając się na publikowanych w internecie analizach. Nowsze dane i głębsza analiza pokazuje, że może jednak katastrofy nie było. Spadki ponoć nie były tak wielkie. Strona WWW największej tamtejszej gazety „El Pais” miała zanotować nawet zdwojenie liczby odwiedzin od 2014 do 2015 roku, czyli od stanu sprzed zamknięcia hiszpańskiego Google News do danych zebranych po roku. Biorąc nawet poprawkę na korpo-optymizm tych statystyk, nie jest to zupełnie niemożliwe. Możliwość wzrostu „traffiku” po wyeliminowaniu pośrednika-agregatora treści przewiduje opublikowane w 2017 r. studium Susan AtheyMarka Mobiusa z Uniwersytetu Stanforda. W Google News nie znajdziemy również mediów duńskich czy fińskich. I jakoś żyją bez tego, radząc sobie może nie lepiej, ale też nie gorzej niż tam, gdzie media serwują treści przez google’owego  pośrednika.

 

Także pierwsze doniesienia na temat skutków „banu” australijskich mediów na Facebooku brzmią w tym kontekście interesująco. Według danych z firmy analitycznej Chartbeat, w pierwszym okresie po wprowadzeniu blokady na treści mediów australijskich na Facebook ruch w ich serwisach internetowych spadł o około 20 proc. Potem zaczęły dziać się rzeczy ciekawe. Australian Broadcasting Corporation zanotowała piętnastokrotny wzrost liczby pobrań w ciągu jednego dnia. Zajęła pierwsze miejsce w kraju sklepach z aplikacjami zarówno na platformie iOS jak Google Play. Skoki popularności zanotowały też aplikacje informacyjne mediów australijskich 7Plus i 9Now. O wzrostach bezpośrednich, nie przekierowywanych, wizyt na stronach donosiły inne media, m. in. dziennik „The Australian”

 

Trzymając się tego samego zakątka globu, warto dodać kolejny przykład – nowozelandzkiego serwisu informacyjnego „Stuff”, który porzucił Facebooka już w lipcu ubiegłego roku, po czym zaczął przyciągać 5 proc. więcej użytkowników, choć firma wychodząc z błękitnej platformy liczyła się ze spadkiem ruchu. Wydawcy zauważają w relacjach i komentarzach, że zdjęcie typowej dla założeń publikacji w mediach społecznościowych presji na wiralność treści, dobrze przysłużyło się poziomowi artykułów.

 

W świetle podanych sygnałów można by zaryzykować wniosek, że znanym markom medialnym Google a tym bardziej Facebook, nie jest aż tak niezbędny. Co innego nowe media, zrodzone w internecie i opierające jedynie na sieci, na pozycjonowaniu w wyszukiwarkach oraz starannej optymalizacji pod kątem wymagań Google’a, swoją strategię biznesową. Jednak praktyki potentatów sieciowych, wiążące i uzależniające wydawców coraz silniej i ściślej od ich produktów sprawiają, że strategia ta zaczyna stawać się coraz bardziej niebezpieczna, aż do całkowitej utraty możliwości samodzielnego decydowania o sobie.

 

Tak czy owak – pogoda dla bogaczy

 

Na przykład technologia Accelerated Mobile Pages (AMP) firmy Google, o której wspominałem wyżej, dała wydawcom, którzy korzystają ze specjalnego formatu platformy, przewagę w wynikach wyszukiwania dzięki ulepszonym podglądom i widocznej pozycji. Jednocześnie charakterystyczna dla tego rozwiązania karuzela newsów pozwoliła Google’owi na sprawowanie kontroli nad całą branżą, aby zapewnić sobie przewagę, zmuszając wydawców do korzystania z jego technologii, a ostatecznie zatrzymać użytkowników na własnych platformach, wykorzystując własne algorytmy do określenia, jakie wiadomości widzą użytkownicy.

 

Dla wydawcy przewaga nad konkurencja teoretycznie brzmi atrakcyjnie, ale z drugiej strony jedynym sposobem, aby uzyskać tę przewagę było grać w każdą grę Facebook i Google, którą mu narzucają i spędzać godziny wdrażania formatu Google AMP i Facebook Instant Articles (to produkt oferowany wydawcom w ramach wspominanej przeze mnie wyżej „współpracy” Facebooka w mediami).

 

Niestety podobnie jak AMP daje przewagę niektórym mediom, także tak skądinąd chwalone w środowiskach medialnych projekty przepisów australijskich, również stwarzają zagrożenia, zwłaszcza dla mniejszych i słabszych podmiotów na rynku medialnym. Prawo w obecnej formie wymagałoby od Facebooka i Google, oprócz płacenia australijskim wydawcom bezpośrednio za treści informacyjne, które są wyświetlane lub linkowane na ich stronach, także dawania wydawcom 28-dniowego powiadomienia przed zmianą ich algorytmów. Byłby to pierwszy przypadek, kiedy jakakolwiek branża otrzymałaby wcześniejszy wgląd w zmiany rankingowe.

 

Hmm, dlaczego tylko jedna branża ma korzystać? A inni kąśliwie odpowiadają, że nie tyle branża, ile najsilniejsi i najbogatsi przedstawiciele branży, czyli największe korporacje medialne. Czy przypadkiem z tego całego wojennego zamieszania w starciu mediów z Big Tech, nie wyłoni się porozumienie możnych z możnymi, co nie tyle pomoże rynkowi wolnych środków przekazu, ile doprowadzi do większej monopolizacji, osłabienia niezależnych mediów i jeszcze ściślejszej kontroli korporacji w świecie mass mediów, w którym powinno rządzić przede wszystkim wolne słowo a nie pieniądze.

 

Mirosław Usidus

MIROSŁAW USIDUS: O wyższości Pornhuba nad Twitterem

Gdy powstał równo 15 lat temu, traktowano go jako zabawny gadżecik, nieco dziwaczną, ale w gruncie rzeczy niewinną zabawkę  Dziś Twitter ma zaciętą gębę brutalnego cenzorrysty, tonie w obłudzie i nie widzi problemu w rzeczach paskudnych – krzywdzie najmłodszych.

 

„Happy birthday, Twitter!” – życzą ulubionej platformie promocyjno-komunikacyjnej naszych polityków, publicystów, moralizatorów i besserwisserów wszelkiej maści, nieletnie ofiary przemocy i wykorzystywania seksualnego, które ofiarami zostały dzięki kończącej 15 lat platformie, a która w przypadkach nadużyć seksualnych wobec nieletnich i pornografii dziecięcej „nie widzi problemu”.

 

Filmowych życzeń dla przyjaznego pornografii dziecięcej mikroblogowego serwisu wysłuchać można na YouTube, pod tym adresem: https://www.youtube.com/watch?v=QbNh6L7sybw.

 

Kampania, w której za skrzywdzone dzieci z oczywistych względów wypowiadają się wynajęci aktorzy, jest inicjatywą Kanadyjskiego Centrum Ochrony Dzieci, przygotowaną specjalnie na piętnaste urodziny Twittera. Towarzyszy jej hasztag #TwitterBirthdayPlea.

 

Ofiary seksualnych przestępstw z okazji urodzin przypominają Twitterowi swoje historie, gdy próbowały administracji serwisu zgłosić nadużycia i krzywdy wyrządzone im przez przestępców seksualnych na platformie, a ta ignorowała skargi lub wręcz twierdziła, że zasady nie zostały naruszone. Problem przestępczości wobec nieletnich na tle seksualnym na Twitterze nie maleje lecz narasta. Organizacja o nazwie National Centre For Missing and Exploited Children, podaje, że ilość publikowanych na Twitterze materiałów wiążących się z seksualnym wykorzystywaniem dzieci wzrosła w ubiegłym roku o 41 proc.

 

Pornografia dziecięca nie zarusza zasad Twittera

 

– taką odpowiedź otrzymują ludzie, którzy zgłaszają tego rodzaju treści do administracji serwisu. Narusza je za to próba opublikowania matematycznej analizy anomalii w rozkładzie głosów na Bidena, za co zostałem zbanowany ja lub generalnie krytyka polityki Bidena, za co Twitter zablokował ostatnio kandydata na senatora w stanie Ohio. Naruszają ja reportaże o tragicznych warunkach w amerykańskich obozach przejściowych dla imigrantów przybyłych do USA na wyraźnie formułowane do niedawna zaproszenie prezydenta Joe Bidena.

 

Wygląda na to, że Twitter, niczym sprawny dział komunistycznej propagandy, skupia się na ochronie „drogiego przywódcy” Joe Bidena przed wszelką krytyką. Dzieci będące ofiarami seksualnych predatorów nie mogą liczyć na tej platformie na nic. Chyba, że publikowana treść dotyczy dzieci, które znalazły się na jednym zdjęciu z Bidenem. Nie będę się rozwodził na tym nurtem memów. Zainteresowani mogą łatwo sprawdzić, na czym polega wątek Bidena i dzieci w internetowych subkulturach.

Podsumowanie Twittera po piętnastu latach istnienia jest ponure a nawet przerażające. Gdy powstał, traktowano go jako zabawny gadżecik, nieco dziwaczną, ale w gruncie rzeczy niewinną zabawkę, wyróżniającą się ekstrawaganckim w swojej lapidarności pomysłem na tle kwitnącej wówczas mody na blogi internetowe. Dziś Twitter nie jest już niewinnie śmiesznym, dla jednych głupawym, dla innych uroczo ćwierkającym ptaszkiem. Ma zaciętą gębę brutalnego cenzorrysty i tonie w obłudzie jednostronnej cenzury politycznej. W dodatku, tępiąc z jednej strony nielewicowe treści, z drugiej – toleruje i nie widzi problemu w rzeczach paskudnych, wyrządzających ludziom, także tym najmłodszym i bezbronnym, prawdziwe krzywdy i szkody.

 

Gdy parę miesięcy temu pisałem o bezwzględnym cenzorryzmie politycznym Twittera, reakcją większości, także tych przywiązanych do wartości i zazwyczaj zasadniczych ludzi, którzy tak chętnie publikują okrągłe, mądre i umoralniające zdania na Twitterze, było wypowiedziane lub niewypowiedziane „oj, tam”.

 

Ani pełnej słów o zasadach prawicy, ani, zawsze gotowej do hałaśliwego napiętnowania bezczynności hierarchów kościelnych wobec pedofilii wśród księży, lewicy, najwyraźniej nie przeszkadza to, że administracja i moderacja Twittera notorycznie „nie widzi naruszenia swoich zasad” w publikowaniu na ich ulubionej platformie pornograficznych zdjęć np. ofiar handlu dziećmi do celów seksualnych.

 

Nawiązuję do konkretnej sprawy – procesu wytoczonego Twitterowi w Kalifornii za to, że nie tylko tolerował materiały przedstawiające akty seksualne z 13-latkiem, ale wręcz na nich zarabiał. Ofiarą był chłopiec, który trafił w ręce internetowych oszustów i szantażystów. Materiały wideo o charakterze pornograficznym, przedstawiające go, zostały opublikowane na Twitterze w 2019 r. Gdy potem zostały zgłoszone przez matkę chłopca, administracja platformy, działająca błyskawicznie gdy chodzi o zamykanie ust przeciwnikom lewicowej ortodoksji, a nawet ostatnio stosująca wręcz zautomatyzowaną cenzurę polityczną, w ogóle nie reagowała.

W końcu, po upływie wielu tygodni, gdy pornograficzne filmy z udziałem dziecka osiągnęły zasięgi liczone w dziesiątkach tysięcy, chłopiec i jego matka otrzymali od administracji Twittera odpowiedź następującą: „Dziękujemy za skontaktowanie się z nami. Przejrzeliśmy zawartość i nie znaleźliśmy naruszenia naszych zasad, więc w tym momencie nie zostaną podjęte żadne działania”.

 

Skarżący odpisali Twitterowi: „Co to znaczy, że nie widzicie problemu? Jesteśmy niepełnoletni i byliśmy niepełnoletni w momencie nagrywania tych filmów. Mieliśmy po 13 lat. Byliśmy zwiedzeni, nękani i zastraszaniem zmuszani do nagrania filmów, które są teraz publikowane bez naszej zgody”. Przesłali nawet numer sprawy, która była już w organach ścigania. Administracja serwisu niewzruszenie stała na pozycji, że pornografia dziecięca to rzecz całkowicie dopuszczalna na Twitterze.

 

Pomogła dopiero interwencja przedstawiciela Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Stanów Zjednoczonych, powiadomionego przez matkę ofiary. Bez interwencji służb pornografia dziecięca Twitterowi nie przeszkadzała. Pozew przeciw waszej ulubionej platformie komunikacyjnej idzie dalej niż pojedyncza skarga. Formułowany jest w nim zarzut, że Twitter świadomie pozwala operować i korzystać ze swoich usług osobom rozpowszechniającym pornografię dziecięcą i czerpiącym z tego profity. W domyśle – Twitter sam czerpie niemałe profity z dystrybucji pornografii dziecięcej.

 

Czy świetle tej sprawy znajdą się chętni do obrony Twittera przed władzami Rosji, które kilka dni temu nakazały platformie usunąć nielegalne treści, z naciskiem m. in. na dziecięcą pornografię? W przeciwnym razie Twitter zostanie zablokowany w tym kraju. Owszem w przypadku Rosji ma to zapach pretekstu mającego na celu eliminację z tamtejszego rynku środka komunikacji, nad którym Kreml nie ma kontroli, ale przecież Twitter naprawdę pozwala na publikację dziecięcej pornografii. To wiemy na pewno. Jakoś nie ma we mnie silnej chęci obrony Twittera przed działaniami rosyjskich władz.

 

Twitter wierzy w wolność słowa, ale nie dla każdego

 

Tak jak niedawno niewiele było chętnych do obrony platformy przed blokadą wyborczą w Ugandzie. Po jego ekscesach z cenzurą polityczną podczas wyborów prezydenckich w USA tylko skrajni naiwniacy kupują komunikaty przedstawicieli Twittera głoszące, że „zapewnia on swobodę komunikacji i wypowiedzi”. W zapewnianiu mu wolności wypowiedzi pomóc mu chcą prawodawcy w wielu krajach, np. w Meksyku, Brazylii czy w Indiach, gdzie projektuje się przepisy gwarantujące wolność słowa w sieciach społecznościowych. Twitterowi jednak, podobnie jak równie miłującym wolność słowa kolegom w Facebooka, pomysły te są nie w smak. Politycy bowiem w wymienionych krajach chcą wolności wypowiedzi dla każdego. Nie tak Twitter wyobraża sobie „swobodę komunikacji i wypowiedzi”.

Jak sobie ową „wolność” wyobraża. Pisałem o tym na portalu SDP niejeden raz. Twitter ocenzurował wpisy prezydenta Donalda Trumpa na długo przed wyborami w listopadzie, tolerując jednocześnie hejt i wezwania do przemocy publikowane przez lewicę, zwłaszcza terrorystów z Black Lives Matter. Konserwatywne media wiele razy zwracały uwagę, że platforma społecznościowa nie reagowała w żaden sposób, gdy przestępcy korzystający z zamieszek po śmierci George’a Floyda koordynowali swoje łupieskie napady na sklepy za pomocą Twittera właśnie. Nawet zgłaszanie postów zamieszczonych tam przez pospolitych złodziei nie pomagało.

 

Twitter pozwalał w najlepsze publikować Shaunowi Kingowi, znanemu agitatorowi neomarksistowskiego ruchu Black Lives Matter, w których nawoływał do niszczenia posągów, witraży i fresków przedstawiających „białego Jezusa”. Podwójne standardy, pisali krytycy, to na Twitterze standard.

 

W maju ub. roku znany konserwatywny senator z Teksasu, Ted Cruz, oskarżył prezesa Twittera Jacka Dorseya o uciszanie „autentycznych politycznych wypowiedzi Amerykanów przy jednoczesnej pobłażliwości dla terrorystycznych zagrożeń ze strony Iranu”. Wezwał Departament Sprawiedliwości i Departament Skarbu do wszczęcia dochodzenia karnego w związku z zarzutami, że Twitter łamie sankcje USA wobec Iranu, które zabraniają amerykańskim firmom dostarczania towarów i usług dla najwyższych urzędników Iranu. Mówiąc konkretniej chodzi o to, że Twitter pozwala irańskim przywódcom na posiadanie kont na swojej platformie. Wcześniej, w lutym z jego inicjatywy wysłany został list od republikańskich senatorów do Dorseya, wzywający firmę do zakazania działalności irańskim przywódcom, w tym Alemu Chamenei i irańskiemu ministrowi spraw zagranicznych Mohammadowi Javadowi Zarifowi. W odpowiedzi Twitter oświadczył, że jego serwis jest zwolniony z sankcji i że udostępnienie jego technik komunikacji ma krytyczne znaczenie w dobie pandemii koronawirusa.

 

Jack Dorsey, szef Twittera proponuje „redagowanie tweetów światowych liderów”, przede wszystkim, jak należy się domyślać, takich przywódców jak Trump, bo chyba nie irańskich. Robić to chce pod hasłem „walki z dezinformacją” i o tym, co ową dezinformacją jest, decydować ma oczywiście administracja Twittera, która jest tak bezstronna jak sędziowie w polskich procesach AK-owców w latach 50-tych.

 

O tym że ludzie kierujący Twitterem i pracujący dla platformy maszerują w jednym szeregu z bełkotliwymi hasłami neomarksistoskiej rewolucji, świadczy wiele faktów, wielokrotne przypadki jednostronnego prześladowania politycznego prawicowych komentatorów czy satyryków. Jak też dowody wierzeń i przekonań dominujących w tym środowisku. Wiele jeśli nie wszystko mówi o nich choćby pochodząca z początku lipca 2020 roku, informacja o rugowaniu z języka technicznego i korporacyjnego w tej firmie takich słów jak „Whitelist” (bo rasizm), „Man Hours” (bo męski suprematyzm) i „He, Him, His” (bo niezgodne z genderową ortodoksją).

 

Etyka serwisu porno zamiast porno-etyki Twittera

 

Mógłbym o przykładach bezwzględnej cenzury pisać i pisać. Było ich tak wiele i wciąż są nowe, oburzające w swojej bolszewickiej bezczelności i obłudzie. Widzę jednak, że robi to wrażenie na niewielu. Reakcja większości, także osób gotowych o każdej porze dnia i nocy z zaangażowaniem mówić o zasadach, o wolności słowa, to wspomniane wcześniej „oj, tam”. „Oj tam, wolność słowa”. „Oj, tam pornografia dziecięca”. I dalej używamy sobie na twitterku, jak gdyby nigdy nic.

 

No więc pomyślałem sobie – dlaczego wszystkie te godne szacunku postacie, politycy, autorytety, instytucje nie użyją do komunikacji i promocji Pornhuba? Jest to platforma etycznie przewyższająca Twittera. Pornhub, jako serwis z definicji pornograficzny, żwawo i zdecydowanie reaguje na doniesienia o treściach przedstawiających seks z nieletnimi, które publikują użytkownicy. W grudniu 2020 r. o wielkiej czystce takich i innych zakazanych prawem treści na Pornhubie donosił m. in. „The Guardian”. O cenzurze politycznej na Pornhubie nic nie wiadomo. W każdym razie ja nie znam przykładów politycznego cenzorryzmu na ten platformie.

 

Nie widzę więc silnych argumentów za tym, że Twitter jest w jakikolwiek sposób lepszy niż Pornhub. W rzeczywistości, to co napisałem wyżej, dowodzi czegoś całkowicie odwrotnego – że to Pornhub jest lepszy niż Twitter. Aha, mogę zapewnić, że zasięgi będą, znacznie lepsze niż na Twitterze.

 

Mirosław Usidus

 

MIROSŁAW USIDUS: Czy guzik „TV” zniknie z pilota?

O tym, że telewizja będzie ostatnia w kolejności do „wyrównania” przez internetowy walec wspominałem w jednym z tekstów na swoim blogu już ok. 15 lat temu, zwracając uwagę, że powinna wyciągać wnioski z błędów jakie popełniła prasa. Polsat, TVN, jak też TVP już w drugiej połowie ubiegłej dekady startowały z serwisami VOD. Jednak gdy przyszedł Netflix, natychmiast je pokonał.

 

I jego przewaga się na naszym rynku powiększa. Według styczniowych badań Geminud/PBI ma już prawie siedem milionów użytkowników w naszym kraju. Platformy związane z tradycyjnymi największymi polskimi telewizjami są obecne w pierwszej dziesiątce, zarówno TVP VOD, jak też tvn-owski Player i polsatowska Ipla. Jednak ich wzrosty zasięgu nie imponują tempem A przypomnę, że to nie nowicjusze. To co mają, należy interpretować jako dorobek wielu lat na rynku.

 

Już w 2014 roku Tom Rutledge, prezes amerykańskiej firmy Charter Communications jednej z największych amerykańskich platform medialnych, która dostarcza swoim klientom telewizję kablową, internet i usługi telefoniczne, w rozmowie z dziennikarzem „The Wall Street Journal” wspomniał, że spośród 5,5 mln klientów, już ponad 1,3 mln decyduje się jedynie na wykupienie dostępu do internetu, całkowicie rezygnując z kablówki. Rewolucja VOD na amerykańskim rynku już wtedy trwała w najlepsze. A był to dopiero wstęp do wielkiej ekspansji globalnej amerykańskiej machiny telewizyjno-medialno-rozrywkowej, która zaczęła się podbojami Netflixa, ale na nim się zapewne nie skończy.

 

Telewizji oglądam mało, prawie w ogóle. Nie czuję się więc szczególnie kompetentny, by wypowiadać się na temat jakości i rodzaju treści. Zapewne jednak nie jestem odosobniony w przekonaniu że oferowanie w VOD treści typowo telewizyjnych, programów, które widzowie znają z anteny, to nie jest recepta na sukces. W tym sektorze trzeba zaoferować coś nowego, własne wciągające produkcje, czyli filmy i seriale takie jak oferuje Netflix. Rodzime VOD-y, zwłaszcza Player, próbują to robić. Jednak bez takiego globalnego lewara i skalowania jakie ma Netflix jest to bardzo trudne.

 

Jednakże, powtarzam, nie jestem znawcą tego rodzaju biznesu. Piszę raczej, co mi się wydaje. Z mojego punktu widzenia istotne jest to, że pewien rodzaj oferty programowej, typowej dla tradycyjnej telewizji, nie cieszy się zainteresowaniem klientów, którzy mieliby płacić za treści wideo w internecie. Nie do końca sprawdza się w nowych mediach system gwiazd telewizji i generowanych przez nią celebrytów. Niezłą rynkową ich weryfikacją może być tu porównanie zasięgów i oglądalności gwiazd TV z siłą oddziaływania najpopularniejszych YouTuberów. Proponuję wycieczkę po kanałach jednych i drugiej z weryfikacją liczby odsłon generowanych przez te dwa typy „gwiazd”.

 

Weźmy do zestawienie np. Friza i Macieja Orłosia. Pierwszy ma liczbę widzów każdego filmu liczoną w miliony. Drugi? Cóż, weryfikacja na YouTube jest bolesna. Nie wiecie kim jest Friz? A to szkoda bo YT słabo kojarzy Orłosia.

 

Czy jesteś wystarczająco linearny?

 

Wróćmy jednak do tematu telewizja vs. VOD. Oglądanie telewizji, do niedawna pewna sprecyzowana „aktywność” i swoisty rytuał w młodszych grupach wiekowych uchodzi raczej za relikt przeszłości. Młodzi, ale też i coraz starsi, bo młodzi nie robią się roku na rok młodsi, coraz bardziej „siedzą w necie” a dokładniej „na fejsie”, „na insta” lub „na tiktoku”. Oczywiście  telewizja, a raczej formy pochodne, np. serwisy VOD, może być częścią tego „siedzenia”, ale jako jedna z wielu form konsumpcji treści audiowizualnych w strumieniu.

 

To strumień (ang. stream) jest zasadniczym doświadczeniem medialnym użytkownika ery internetu. TV staje się czasem częścią tego strumienia, pod warunkiem, że jest dopasowana do streamu i ma wszystkie cechy, do których użytkownik strumienia jest przyzwyczajony. Wszelkie nielinearne media, jak np. prasa, jeszcze narzekają na to, ale w gruncie rzeczy pogodziły się z tym i starają się dostosować, broniąc jednak wciąż swoich dochodów, co dobitnie pokazuje przykład batalii australijskich mediów z Facebookiem. Należy to interpretować w ten sposób, że większość mediów starej daty godzi się z uniformizacją w postaci streamu, ale chce zachować możliwość zarabiania.

 

Telewizję, która w tradycyjnym modelu również jest nielinearna, czeka to już nie w jakiejś odległej przyszłości, ale właściwie musi znaleźć strumieniu swoje miejsce już teraz. Musi zarazem podobnie jak prasa i serwisy internetowe walczyć o dochody. Telewizja typu nadawczego, której przychody oparte są na reklamach może mieć z tym problemy w świecie zdominowanych przez Big Tech. Facebook, Google i inni giganci tego świata znani są z tego, że wysysają pieniądze reklamodawców z mediów. Nie powodu by zakładać, że nie stanie się to z tradycyjnymi kanałami przychodowymi telewizji. Treści z kanałów zamkniętych, premium, VOD to co innego. Ale te z kolei czeka zacięta bitwa na atrakcyjność oferty, która dopiero się zaczęła a wszyscy potężni konkurenci jeszcze nie rozwinęli skrzydeł.

 

Telewizor?

 

Telewizor to w dzisiejszych czasach stosunkowo prymitywne „drewniane”, jak w niektórych kręgach się mówi, urządzenie. Bo nie można z nim wiele zrobić. Można tylko oglądać, regulować głośność i przerzucać kanały. Oczywiście w rzeczywistości nowoczesne odbiorniki „smart” mają znacznie więcej funkcji, co bardzo zbliża je do pecetów, czy tabletów. Jednak każdy młodszy konsument multimediów i tak w końcu zauważy zgryźliwie, że nie można telewizora nigdzie zabrać ze sobą.

 

Nie, ci, którzy nie mają dziś telewizora w domu, wcale nie gardzą telewizją. Przecież ewentualnie mogą coś, co oferuje tradycyjna telewizja obejrzeć. Pod warunkiem, że jest to dostępne w sieci. Dziś „nieposiadanie telewizora w domu” to wcale nie snobistyczna poza, jaką spotykało się dawniej, lecz naturalna kolej rzeczy. Jest to mebel zbędny jak stacjonarny telefon (obie te rzeczy były zresztą przedmiotem pożądania naszych dziadków).

 

Za kamień milowy wielkiej przemiany telewizyjnej w USA uważa się 2012 rok, popularny serial „Dexter” miał w sieci większą widownię niż w telewizji. Nielsen Media Research został zmuszony w Stanach Zjednoczonych do poszerzenia swoich badań oglądalności o kategorię „Zero TV Households” – czyli gospodarstwa domowe, które nie mają telewizora.

 

Parę lat później Reed Hastings, szef Netflixa zapowiedział upadek tradycyjnej telewizji w ciągu 15 lat, czyli gdzieś w okolicach 2030 roku. Porównał wtedy jej sytuację do faksu, który jest już praktycznie  nieużywany jako sprzęt (poza Japonią). Wraz z rozwojem nowych technologii i internetu zmieni się całkowicie sposób odbioru telewizji przez użytkowników – prognozował Hastings.

 

Tego rodzaju prognoz było w ostatnich latach więcej. Prawie 78 proc. menedżerów płatnych telewizji, portali z treściami wideo oraz ekspertów ankietowanych na początku 2016 roku przez Informa Telecoms & Media uważało, że za dziesięć lat telewizja, jaką znaliśmy do tej pory, będzie już tylko niewielką niszą na rynku, zdominowanym przez Internet.  Większość przedstawicieli telewizyjnej branży wierzy, że już w ciągu dekady dominującym urządzeniem do oglądania telewizji będzie smart TV, które oparte jest np. na systemie Android i właściwie nie różni się od urządzeń takich jak tablet czy smartfon.

 

Mam w domu takie właśnie urządzenie. Gdy je nabyłem, zauważyłem, że na pilocie jest guzik „TV”, który w systemu urządzenia pozwala jednym przyciśnięciem przejść do „po prostu telewizji”. Pomyślałem sobie, że warto zwrócić uwagę na ten guzik. Jego bowiem zniknięcie będzie można uznać za symboliczny koniec „ po prostu telewizji”. Co nie znaczy, że nadawanie i TV znikną, ale urządzenia, które będziemy mieć w domu będą już czymś zdecydowanie czymś innym niż tradycyjnie rozumiane telewizory.

 

Wojny streamingowe

 

Jest takie pojęcie jak „limit Hastingsa”, pochodzące od uwagi cytowanego już wyżej prezesa Netflixa, że dla jego serwisu jedyną prawdziwą konkurencją jest sen. Nie chodzi o jakąś nieokreśloną bliżej granicę marzeń, lecz o moment, w którym widz nie daje rady już oglądać więcej wideo na żądanie, bo zasypia…

 

Według mediów już od prawie dwóch lat trwają „wojny streamingowe”, na razie głównie w USA, ale akurat w tej branży, jak w żadnej innej, amerykański rynek, tamtejsze firmy i produkcje wytyczają wszystkim innym na świecie kierunek. Gdy na tamtejszym rynku do boju z popularnym na całym świecie Netflixem, ruszyli Disney, Apple, AT&T, Comcast i inni, to znak, że należy się spodziewać ekspansji konkurentów poza Stany Zjednoczone. A produkt, który oferują, jest od dekad ceniony i chętnie konsumowany na całym świecie.

 

Sami zainteresowani zaprzeczają zwykle, że trwa jakakolwiek wojna, podkreślając, że moją różne oferty dla różnych grup odbiorców. Przed debiutem DisneyPlus w listopadzie 2019 r., Bob Iger, wieloletni dyrektor generalny Disneya, nalegał, aby nowa usługa streamingowa firmy nie konkurowała bezpośrednio z Netflixem i innymi platformami. „Z perspektywy konsumenta, nasz produkt jest bardzo różny od tego, co kupuje się od Netflixa, Amazona i Apple,” powiedział Iger w wystąpieniu na Uniwersytecie w Pensylwanii. Także Tim Cook z Apple nie uważa, że działająca od kilkunastu miesięcy usługa VOD firmy z jabłuszkiem w godle jest konkurentką Netflixa. Zaś Eddy Cue, dyrektor wykonawczy Apple, który nadzoruje działalność firmy, jeśli chodzi o treści wideo, wielokrotnie podkreślał, że Apple TV+ jest propozycją na rynku transmisji strumieniowej nie mającą odpowiednika i porównania z czymkolwiek.

 

Nawet osoby oferującą nową usługę, u nas jeszcze niezbyt znaną, o nazwie Quibi, która skupia się na krótkich strumieniach wideo w sieci mobilnej (czyżby chcieli powalczyć z TikTokiem), również zaprzeczają, że biorą udział w jakiejkolwiek wojnie. „Nie sądzimy, że jesteśmy w trakcie wojny streamingowej,” powiedział w serwisie „The Verge” Jeffrey Katzenberg, założyciel Quibi i były szef Walt Disney Studios. Nie jest to byle kto, o czym powinny wiedzieć osoby znające Hollywood. Zatem i na ten nowy produkt warto zwrócić uwagę.

 

Nie bez znaczenia dla dalszego biegu wydarzeń jest chyba fakt, że wśród najpotężniejszych w tej rywalizacji, Netflix jest w gruncie rzeczy jedyną firmą, której cała strategia opiera się na transmisji strumieniowej VOD. Apple VOD dla odmiany jest usługa służebną, mająca pomagać sprzedawać iPhone’y i utrzymywać klientów w stanie pożądanego marketingowo oczekiwania na nowości techniczne, co obserwatorzy specyficznego stylu promocji Apple dobrze znają. Z punktu widzenia Amazona streaming służy sprzedaży nowych abonamentów usługi Amazon Prime, mającej charakter szerszej, wykraczającej poza ofertę  telewizyjną, oferty handlowej. Operatorowi telekomunikacyjnemu AT&T transmisja strumieniowa (HBO Max) dodaje abonentów i rozwija bezprzewodowy biznes firmy. Dla Disneya streaming jest sposobem na gromadzenie bezcennych danych konsumenckich, aby skuteczniej oferować całą gamę usług i produktów, parki tematyczne, filmy i programy TV.

 

Z tych wszystkich usług za poważna konkurencję dla Netflixa był uważany przede wszystkim DisneyPlus. Firma jest właścicielem wszystkich filmów z serii „Gwiezdne Wojny” jak również produkcji Marvel Studios i Pixar. Jest również właścicielem wytwórni filmowej 20th Century Fox i jest większościowym właścicielem kanału National Geographic.  Wśród nowych, oryginalnych treści nowego kanału VOD była seria „The Mandalorian”, osadzona w świecie „Gwiezdnych Wojen”, która zdobyła szaloną popularność a mały Yoda („baby Yoda”) stał się już ikoną kultury masowej. Panuje powszechne przekonanie, że kanał strumieniowy Disneya wyprzedzi globalnie Netflixa pod względem liczby abonentów w ciągu pięciu lat. Stanie się tak głównie dzięki rynkom azjatyckim. Warto pamiętać, że należąca do disneya platforma VOD HotStar ma na ogromnym rynku indyjskim już sześć razy więcej klientów niż Netflix.

 

Komentatorzy, nawet jeśli nie lubią retoryki wojennej, nie wątpią, że obecnie zachodzą na rynku „post-telewizji” zmiany, które zdecydują o obliczu tego biznesu na co najmniej dwie dekady. A liczba graczy ostatecznie nie będzie duża, gdyż w dziedzinie oryginalnej produkcji filmowej, telewizyjnej i rozrywkowej, koszty są tak wysokie, że jedynie duża skala może pozwolić na rentowność tego typu przedsięwzięć. Bo trzeba mieć nowe hity własnej produkcji, o czym zarówno Netflix jak i HBO GO doskonale wiedzą. To one ciągną popularność całej platformy.

 

Amerykański rynek jest niezwykle konkurencyjny i ma swoje ograniczenia. Większość wymienionych wielkich konkurentów Netflixa prędzej czy później podobnie jak on ruszy w świat w poszukiwaniu nowych przychodów. Amerykańskie filmy czy produkcje telewizyjne mają wysoką renomę na świecie od dawna, więc nie trzeba będzie nikogo specjalnie przekonywać do oglądania. Jednak nie jest tak, że Ziemia poza Ameryką jest w tej mierze całkowicie dziewicza.

 

Przede wszystkim prawie wszędzie jest już Netflix, którego międzynarodowa baza klientów jest już o ponad 50 proc. większa od amerykańskiej. Okazuje się, że tworzenie wysokojakościowych produkcji w językach lokalnych rynków jest bardzo pożądane, gdy ktoś myśli o międzynarodowej ekspansji. Dla niektórych z wymienionych wyżej amerykańskich gigantów byłoby to zupełnie nowe doświadczenie, dla innych, np. HBO, które m. in. uruchomiło w Polsce VOD HBO GO jako drugim kraju po USA, już niekoniecznie.

 

Netflix trochę nie miał wyjścia. W latach 2018 – 2019 zanotował 55-procentowy spadek wzrostu liczby przyłączeń na rynku USA, zyskując jedynie 2,6 mln abonentów. To wciąż dużo. To ponad 20 proc. całkowitej bazy abonenckiej HBO Now w USA i prawie 10 procent całej bazy klientów tamtejszej popularnej platformy Hulu. Jednak Netflix dostrzegł już czekającą go Ameryce ścianę. Stąd pomysły na zróżnicowaną lokalnie i językowo ofertę programową. Na ogół tak jak w Polsce Netflix dominuje na krajowym rynku VOD. Jednak są na świecie pewne obszary, w których Netflix ma do czynienia z ostrą konkurencją. Tak jest np. we wspomnianych Indiach.

 

Konkurencja na jakość oferty, na treści to branży telewizyjnej gra wykluczająca małych i wątłych finansowo graczy. Jeśli amerykański gigant w dodatku angażuje środki w lokalne produkcje, angażując i wykorzystując siły twórcze polskiej branży, to walka z nim staje się dla polskiego rynku telewizyjnego mission niemal impossible.

 

To nie VOD-y walczą z telewizją, ale wszyscy ze wszystkimi

 

W sensie bardziej ogólnym walka toczy się nie pomiędzy różnymi platformami VOD, a nawet nie pomiędzy telewizją z internetu a starą telewizją nadawczo-kablową, lecz o uwagę i czas odbiorców, ostatnio coraz częściej mobilnych. W tej grze wygrywa na razie i to zdecydowanie ktoś inny. W 2019 roku YouTube mogło pochwalić się, że 70 proc. całkowitego czasu, jaki ludzie spędzili na swoich telefonach oglądając, którąś z grona pięciu najlepszych aplikacji rozrywkowych. Jest to również jedyna z tych aplikacji (mierzona wśród telefonów z systemem Android, które dominują w 75 procentach telefonów na świecie), która nie pochodzi z Chin, obszaru, w którym zarówno Google jak należący doń YT jest zablokowane. Dane pochodzą z raportu firmy AppAnnie.

 

Porównywanie YouTube z Netflixem i innymi płatnymi serwisami VOD budzi pewne wątpliwości, bo są to różne modele działalności. YouTube jest platformą dla treści generowanych przez użytkowników, która opiera się na dochodach z reklam i bazie ich twórców. Netflix jest usługą subskrypcyjną, która inwestuje miliardy dolarów we własne produkcje. W miarę jak na rynek trafiają kolejne subskrypcyjne usługi strumieniowe (DisneyPlus, HBO Max), nowe usługi strumieniowe oparte na reklamie (Pluto TV) i darmowe aplikacje krótkiego wideo (TikTok), rośnie konkurencja dla YouTube. Ale patrzmy na to jak na walkę przede wszystkim o to, kto w największym stopniu przyciągnie uwagę ludzi.

 

W tym sensie Netflix konkuruje nie tylko z Disneyem, telewizjami, czy kablówkami, które oferują podobne treści i modele działania, ale także z Google. Inaczej mówiąc każda minuta spędzona na YouTube, które, nawiasem mówiąc, oferuje też kablową telewizję YouTube TV, czy na TikToku jest potencjalnie tracona dla treści wideo z płatnych serwisów VOD i odwrotnie. Jeśli widz wybierze rozrywkę w serwisie społecznościowym wideo zamiast treści z platformy streamingowej, nawet jeśli są one nieporównywalnie wyższej jakości, to jest porażka nie różniąca się zasadniczo od porażki, którą tradycyjna telewizja od dawna ponosi w walce z internetem o czas i zainteresowanie młodych ludzi.

 

Sport na żywo ostatnią deską ratunku

 

Tradycyjni telewizyjni nadawcy, jak się powszechnie uważa, nie nadążają mentalnie za zmianami. Trzeba im jednak przyznać, że poszukują sposobów na powstrzymanie stałego i nieprzerwanego odpływu widzów. Wspierają ich w tym producenci telewizorów. Na przykład ok. dekadę temu podjęto próbę implementacji telewizji 3D, jako oferty, której Internet nie może przebić. To już przeszłość, bo nie za bardzo było co w tej technice oglądać a widzowie też się do niej nie palili.

 

Gdy to nie wypaliło zaczęła się zabawa w „mnożenie K” czyli najpierw 4K, następnie 8K. Ta zabawa jednak dobiega końca, gdyż w przeciętnym domowych rozmiarów telewizorze możliwości rozdzielcze ludzkiego oka kończą się już nieco powyżej 8K. Czyli 16K, 32K itd. ma sens jedynie dla bardzo wielkich ekranów.

 

Niewiele to pomaga, gdyż konkurencja się zaostrza. O uwagę i czas widzów tradycyjna, także ta unowocześniona TV musi walczyć z wieloma różnymi nowymi graczami. To nie tylko sieciowi nadawcy i producenci internetowi, ale również usługodawcy w rodzaju YouTube, Vimeo, dostawcy treści tacy jak HBO GO i Netflix, producenci urządzeń mobilnych, komórek i tabletów. W szranki stają internetowi giganci, jak Google lub Amazon, także firmy Apple,  Microsoft i nawet Intel, które stać na to, by spróbować swoich sił w multimedialnej konkurencji.

 

Ostatnią szansą tradycyjnej telewizji wydawał się i wciąż się wydaje sport na żywo. Transmisje o wysokiej jakości na żywo w sieci to wciąż trudne wyzwanie dla platform online. Oczywiście w dobie smartfonów mecz transmitować może i sto tysięcy widzów na stadionie. Jednak widzom widowisk sportowych nie o to chodzi. Tu ceniona jest jakość obrazu i realizacji. I tu stara dobra telewizja może jeszcze powalczyć, zwłaszcza jeśli otworzy się na najnowsze technologie, zwłaszcza takie przy których nawet Internet czuje się trochę staro. Tak, trzeba by uciec, droga telewizjo, o krok albo o kilka technologicznych kroków do przodu. To super-technologie multimedialne jutra są szansą a nie naśladowanie YouTube’a przez starą telewizję.

 

Już mecze Euro 2016 były rejestrowane kamerami 360º. Nie dla widzów i użytkowników gogli VR, lecz wyłącznie dla przedstawicieli europejskiej organizacji piłkarskiej, którzy testowali i oceniali potencjał nowej technologii.  Technologia 360º VR była testowana wcześniej podczas półfinałów Ligi Mistrzów. UEFA zdecydowała się skorzystać z oferty Nokii, której kamery zostały rozstawione w kilku strategicznych miejscach stadionu, w tym na murawie.  Francuski nadawca publiczny France Télévisions realizował bezpośrednie transmisje z niektórych pojedynków turnieju Rolanda Garrosa w technologii 360° 4K. Mecze odbywające się na korcie głównym oraz wszystkie spotkania francuskich tenisistów zostały udostępnione poprzez aplikację Roland-Garros 360 na iOS i Androida oraz na platformie Samsung Gear VR, a także na kanale YouTube i fanpage FranceTVSport.

 

Być może telewizja powinna sięgnąć również po takie rozwiązania jak technologia FreeD, która wykorzystuje ogromną moc obliczeniową, dostarczaną przez centra danych Intela. Umożliwia przesyłanie z aren sportowych obrazu 360° w stylu „Matriksa”, który producenci telewizji Sky mogą dowolnie obracać, by pokazywać akcję pod każdym możliwym kątem. Wokół boiska zainstalowane są kamery, które nagrywają obraz z rozmaitych perspektyw. Następnie strumienie wideo ze wszystkich kamer przesyłane są do komputerów wyposażonych w procesory Intel Xeon E5 oraz Intel Core i7, generujących jeden wirtualny obraz w oparciu o tę ogromną ilość danych.

 

Np. piłkarz, w momencie strzału na bramkę, jest w tych zapierających dech technikach pokazywany z różnej perspektywy i z niespotykaną dokładnością. Ten imponujący efekt otrzymuje się dzięki 32 kamerom 5K, o rozdzielczości 5120 x 2880 pikseli, rozmieszczonym na stadionie pod dachem, wokół boiska. Pole gry zostało pokryte za pomocą siatki wideo, składającej się z trzech wymiarów, gdzie każdy kawałek można precyzyjnie reprezentować w trójwymiarowym układzie współrzędnych. Dzięki temu, dowolny moment można pokazać z różnych kątów i w wybranym powiększeniu, bez znaczącej utraty jakości obrazu. Zbierając obraz ze wszystkich kamer, system wytwarza 1TB danych na sekundę.

 

Jest też rozszerzona rzeczywistość (augmented reality – AR), która połączy elementy wielu technologii, w tym także czysty VR. Ciekawym i efektownym przykładem tego kierunku rozwoju technik wizualnych jest FVL – Fencing Visualized Project, Pierwszy pokaz FVP odbył się w 2013 roku podczas wyborów gospodarza igrzysk olimpijskich. AR sprawia w tej technice, że np. szybki i nie zawsze dla widza czytelny sport, jakim jest szermierka, zaczyna być dla przejrzysty i widowiskowy, że specjalnymi efektami ryzującymi przebieg sztychów i pchnięć.

 

Parę lat temu firma Microsoft zaprezentował swoją wizję przyszłości związanej z holograficznymi okularami  mieszanej rzeczywistości Hololens na przykładzie oglądania transmisji z wydarzeń sportowych. Firma postanowiła wykorzystać największą coroczną imprezę sportową w USA jakim jest Super Bowl. Jednakże pomysły takie jak prezentacja poszczególnych zawodników, którzy wchodzą do naszego pokoju przez ścianę, makieta obiektu sportowego wyświetlana na stole czy efektowne przedstawianie różnego rodzaju statystyk oraz powtórek można śmiało wykorzystać w praktycznie każdej innej dyscyplinie sportu.

 

Telewizja wciąż dysponuje atutami takimi jak profesjonalizm i wysoka jakość realizacji, które w przypadku wydarzeń sportowych (i może innych widowisk na dużą skalę) bronią się doskonale. Wniosek jest taki, że telewizja, aby przetrwać musi się dość radykalnie zmienić i tych zmian się nie bać. Musi zrobić krok do przodu w porównaniu z platformami VOD i przeróżnymi serwisami oraz aplikacjami wideo od YouTube po TikToka, z którymi coraz trudniej będzie rywalizować. Doświadczenie ostatnich lat uczy, że proste naśladownictwo to nie jest droga do sukcesu.

 

Mirosław Usidus

MIROSŁAW USIDUS: Sposoby na cenzorryzm Big Tech

Termin „cenzorryzm” wymyśliłem, składając „cenzurę” z „terroryzmem”. Chyba jasne dlaczego cenzura. Jeśli ktoś zastanawia się, o co mi chodzi z „terroryzmem”, to niech poczyta o pogróżkach Google’a wobec Australii, której gigant groził wyłączeniem usług, jeśli wprowadzi „niegooglomyślne” przepisy.

 

Cenzorrystyczne popisy Facebooka, Twittera, Google’a i Amazona z ostatnich miesięcy zrobiły duże wrażenie na wielu ludziach, w wielu krajach świata. Na świecie i w Polsce widzimy falę reakcji różnego rodzaju, od rządów, które zapowiadają walkę z Big Tech o wolność słowa gwarantowaną w krajowych prawach i konstytucjach po przeróżne inicjatywy prywatne, które korzystając z pogarszającego się wizerunku potentatów Krzemowej Doliny, starają się zaoferować nowe lub promować już od dawna istniejące alternatywy dla produktów GAFA.

 

W Polsce oprócz zapowiedzi rządu, że wprowadzi regulacje, które będą bronić gwarantowanej przez polską Konstytucję wolności słowa przed samowolą cenzorów politycznych na platformach społecznościowych, pojawiły się też alternatywne produkty. Najgłośniej jest o serwisie Albicla.

 

Niedopracowana, ale atakowana z zastanawiającą zajadłością

 

Gdy w dniu uruchomienia Albicla po raz pierwszy zalogowałem się do serwisu, ujrzałem to, czego się mniej więcej spodziewałem, czyli niewiele rzeczy działających jak powinno i ogólnie chaos założycielski. Jednak spodziewałem się tego, więc nie zrobiło to na mnie wstrząsającego wrażenia. Jakoś tak z góry zakładałem, że będzie to wczesna alfa, wiedząc jak trudno jest zrobić platformę tego typu, z całym zestawem funkcjonalności, z grafem społecznościowym, z rozwiązaniami do obsługi sieci kontaktów i profilu użytkownika.

 

Kwestią do dyskusji jest, czy autorzy powinni uruchomić tak niegotową jeszcze rzecz. Łatwo się mówi, że upubliczniać należy stuprocentowo dopracowaną, pozbawioną błędów, wersję. W przypadku czegoś tak złożonego jak platforma społecznościowa to wydaje się w ogóle niemożliwe. Pewne rzeczy trzeba przetestować bojem i chyba takie było założenie Albicla. Że tych błędów było bardzo dużo – to inna sprawa. Tak czy inaczej, w momencie, gdy po raz pierwszy eksplorowałem nowy serwis, niedociągnięcia nie zaskakiwały mnie, ani nie szokowały. Nawet napisałem od razu w sieciach społecznościowych o kilku błędach, które rzuciły mi się w oczy od razu, zakładając, że ktoś ten feedback odbiera i będzie to sukcesywnie poprawiane.

 

W kolejnych dniach z pewnym zdumieniem rejestrowałem wielką falę krytycznych opinii, recenzji, życzliwych i nieżyczliwych uwag ze wszystkich stron i w końcu atak trolli, którzy za pomocą fejkowych profili i prowokujących treści chcieli „dokopać prawakom”. Ta gorliwość serwisów recenzujących krytycznie Albiclę i armii trolli, nazwijmy to ogólnie, „nieprawicowych” była nieco zdumiewająca. Przecież to miała być „pozbawiona znaczenia i szans” inicjatywa. Czy każdy „marginalny” serwis internetowy jest tak szeroko omawiany i recenzowany w mediach? Wyglądało to dziwnie i sprawiało wrażenie, że fala „fachowych” lub po prostu złośliwych analiz „portalu Sakiewicza” jest czymś podszyta, czymś innym niż tylko chęcią zrecenzowania nowej strony internetowej.

 

Albicla została zaatakowana za wiele rzeczy, w tym za kopiowanie regulaminu Facebooka. Owszem, niby słusznie – każdy powinien sam pisać własny regulamin. Ale z drugiej strony – serwisy takie jak Parler a wcześniej Discord były atakowane przez cosa nostrę Big Tech za to, że nie stosują reguł postępowania z „nieodpowiednimi treściami” według jedynie słusznego wzorca, akceptowanego przez Google, Facebook, Amazon, Twitter i Apple. No więc Albicla wprowadziła regulamin, który, skoro jest kopią regulaminu Facebooka, jest całkowicie zgodny linią potentatów technologicznych, czyż nie?

 

W jednym z komentarzy zauważyłem żartobliwie, że twórcy Albicli mieli za darmo szeroki test prototypu połączony z wszechstronnymi crash-testami i bogatym feedbackiem użytkowniczym. Nie postawiłbym jednak pieniędzy na to, że to było z góry zaplanowane.

 

Z całej tej awantury wyłonił się pewien problem, dla projektów takich jak Albicla chyba znacznie trudniejszy jako wyzwanie, niż wszelkiego rodzaju problemy techniczne i inne, w tym związane z zarządzaniem danymi użytkowników. Mianowicie, skoro taki serwis powstaje jako reakcja na cenzurę polityczną na Facebooku i Twitterze, to jak ma podejść do problemu tych wszystkich złośliwych lewicowych, antyklerykalnych, trolli? Zauważyłem komentarze konserwatywnych użytkowników narzekających, że miał to być „ich” serwis a widzą jakieś obrzydliwości w Albicla. No więc, albo-albo. Albo wolność słowa i brak cenzury, albo cenzura, ale nie lewicowa, jak na Facebooku i Twitterze, tylko z przeciwnym znakiem politycznym. To są kwestie, z którymi Albicla, jeśli ma lepiej funkcjonować i rozwijać się, będzie musiała się zmierzyć. Nie tylko ona zresztą, ale każdy inny „nielewicowy” projekt społecznościowy.

 

Od kilku tygodni co pewien czas wchodzę na platformę, by sprawdzić, czy coś zmienia się na lepsze. Zauważyłem, że sporo rzeczy zostało tam poprawionych. Był więc postęp, choć nie można powiedzieć, że wszystko jest OK, bo elementy grafu społecznościowego, czyli powiadomienia o interakcjach, zaproszenia, wszelkie typowe dla społecznościówek elementy dynamiczne i angażujące nie działają tak jak trzeba. Na razie sprawia to wrażenie statycznej maszyny do publikowania treści z możliwością  reagowania. Do prawdziwej społecznościówki jeszcze sporo brakuje. Niemniej to dzięki Albicla dowiedziałem się, że są plany stworzenia polskiej, pozbawionej google’owskiej cenzury politycznej, alternatywy dla YouTube. Czy to to realne to inna sprawa. Ważne, że informacja dotarła do mnie tym a nie innym kanałem.

 

Mówimy o serwisie, który istnieje kilka tygodni. Zuckerberg po pierwszej wersji swojego serwisu został nieomal wyrzucony z Harwardu za naruszanie praw i obyczajów. Zanim wypracowano graf społecznościowy i wszystkie te rozwiązania, z których znany jest dziś Facebook na czele z guzikiem „Lubię to” minęło kilka lat. I tak po prawdzie na Facebooku i Twitterze po kilkunastu latach i setkach milionów użytkowników bardzo wiele rzeczy nie jest OK.

 

Oczekiwanie od Albicli doskonałości jest więc trochę nieporozumieniem. Budowanie platformy społecznościowej bieg długodystansowy, bez wytyczonej mety. Jeśli miałbym coś doradzać, to oprócz powielania funkcji i usług ze znanych społecznościówek warto pomyśleć nad czymś wyjątkowym, co odróżniałoby ten produkt od masy innych podobnych. Pozwoliłoby to przyciągnąć użytkowników mniej zaangażowanych w politykę, poszukujących czegoś innego niż znane narzędzia. Ponadto, gdy Albicla osiągnie stan MVP (minimum viable product), którego, moim skromnym zdaniem, jeszcze nie osiągnął, warto pomyśleć o promocji.

 

Albo walka o wolność słowa, albo Facebook i Twitter

 

Albicla jest inicjatywą prywatną i nie rozwiąże pewnego problemu, jaki mają polskie instytucje rządowe, samorządowe i wszelkie rodzaju publiczne z platformami społecznościowymi, zwłaszcza w świetle planów przywołania „cenzorrystów” z Big Tech do porządku i nakazania im przestrzegania obowiązującej w Polsce wolności słowa. Wspominałem o tym niedawno w innym tekście. Dziś kilka słów więcej o tym, jak powinno wyglądać „B” jeśli powie się „A” (czyli podejmie się prawne zmaganie z cenzurą wielkich społecznościówek).

 

Otóż polski „government” (w anglosaskim rozumieniu, które obejmuje wszystkie szczeble i rodzaje władzy oraz reprezentacji publicznej) poszedł bezkrytycznie w Facebooki, Twittery, YouTube’y a nawet niekiedy w Instagramy i Pinteresty w ślad za sektorem prywatnym. Używa do komunikacji z obywatelami, petentami urzędów, mieszkańcami miast i gmin, interesariuszami publicznych organizacji i projektów, narzędzi wyjętych spod polskiego prawa. Są one wyjęte zarówno we własnym rozumieniu, gdy lekceważą obowiązujące u nas przepisy, przedkładając nad nie swoje regulaminy, jak też de facto przez nasz wymiar sprawiedliwości, który w orzecznictwie ma tendencje do traktowania Facebooka np. jako obcego państwa.

 

Konstatacja jest więc nieubłagana: polskie instytucje publiczne używają platform owego „obcego państwa” do komunikacji z polskimi obywatelami.

 

Zapewne znajdzie się legion takich, którzy od razu zaczną przekonywać, że „to nie tak”, „że przecież Facebook i Twitter to nie wrogowie”, albo wręcz, że to „zupełnie normalne”. Spośród mędrków tego sortu jest tylko jeden, który może mieć trochę racji. Ten mianowicie, który zauważa, że nie ma się czego obawiać, gdyż w swoim politycznym ferworze administracja Facebooka walczy tylko wielkimi i znaczącymi przeciwnikami, banując Trumpa i innych polityków w USA, zaś u nas w Polsce nic szczególnie ważnego się nie dzieje, dlatego nie ma obaw.

 

To jednak może się szybko skończyć, gdyby polskie władze przeszły od słów do czynów i wprowadziły przepisy skutecznie wymuszające przestrzeganie polskiego prawa w Polsce. W różnych publikacjach na świecie pojawiają się informacje, jakoby „Polska wzięła się za Facebooka i innych”. Nie chce mi się entuzjastom polskiego twardego charakteru z zachodnich krajów tłumaczyć, że na razie to wszystko dzieje się w sferze zapowiedzi i owa „twardość” to na razie głównie jest „w gębie”. Gdyby jednak w końcu polski rząd wprowadził przepisy, które zapowiada, to warto pomyśleć o konsekwencjach.

 

Dość łatwo przewidzieć, że potentaci nie będą mieli ochoty tak po prostu się podporządkować. Zablokowali prezydenta Stanów Zjednoczonych. Czy myślicie, że zawahają się w obliczu władz średniego środkowoeuropejskiego kraju? Zwłaszcza, że będą mogli liczyć na silne wsparcie polskiej opozycji. Co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości.

 

Ostatecznie, nawet, jeśli Facebook i Twitter nie będą banować polskiego rządu, to i tak władze RP znajdą się w dość głupiej sytuacji, jeśli pomimo podjęcia walki o wolność słowa z tymi platformami, wciąż będą ich używać do celów komunikacyjnych. Wydaje mi się, że nieuchronnie w takiej sytuacji, przewidywalnej, jeśli nasze władze zdecydują się na podjęcie zapowiadanych działań, pojawi się kwestia alternatywnej platformy społecznościowej komunikacji.

 

Chodzi o to, że społecznościowe narzędzia jako takie mocno okrzepły i wrosły w naszą kulturę życia sieciowego i zresztą nie tylko sieciowego. Są częścią sfery medialnej i życia społecznego. Możliwość wchodzenia w relacje, pytania, dyskutowania, bycia w kontakcie za pomocą narzędzi, jakie oferują społecznościówki, uważane jest za cenną zdobycz techniki, za coś bez czego trudno nam się dziś obejść, coś co jest wręcz niezbędne do funkcjonowania jako firma, grupa, organizacja i osoba publiczna. Nie tylko wiele marek, ale również instytucji publicznych zainwestowało sporo w społeczności, rozbudowę sieci połączeń, w doskonalenie technik relacji z ludźmi. Tak po prostu to rzucić, zaprzestać tych form komunikacji? Szkoda tego wszystkiego. A poza tym, jeśli udało się zbudować zaangażowaną społeczność, to szkoda tego zaangażowania.

 

Ale pozostawać na Fejsie i Twitterze, gdy uznajemy, że te platformy łamią polskie prawo przez niedopuszczalna cenzurę? To też trudno zaakceptować. Więc co?

 

Wygląda na to, że od myśli o polskiej, publicznej, alternatywnej dla wielkich platform, formie komunikacji społecznościowej nie uciekniemy. Ja sobie to wyobrażam jako stosunkowo nieskomplikowane narzędzie, aplikację, umożliwiającą polskim instytucjom i postaciom publicznym to samo, co umożliwiają im strony, profile, grupy na najpopularniejszych obecnie platformach. Nie, nie chodzi o „drugiego Facebooka”. Raczej o rodzaj aplikacji-wtyczki, podobnej trochę do np. Disqus, która pozwalałaby na interakcję w różnych miejscach internetu, na stronach, w telefonach komórkowych, w infokioskach stojących w hallach urzędów, ale także na reakcje na ogłoszenia wywieszone w gablotach, np. przez kody QR lub paskowe a nawet na pisma urzędowe.

 

Nie chcę wchodzić w szczegóły techniczne, zwłaszcza, że to dopiero raczej pewien pomysł, a nie przygotowane rozwiązanie. Tego rodzaju platforma, gdyby dodać do niej elementy interakcji ze światem fizycznym, augmented reality itp. stałoby się zresztą dużo bardziej złożonym systemem z niezwykłymi możliwościami. Na pierwszym etapie myślmy jednak o nim raczej jako uniwersalnej aplikacji komunikacyjnej typu społecznościowego na potrzeby publiczne w internecie stacjonarnym i komórkowym.

 

Jako aplikacja komunikacyjna, nie wymagałaby kwalifikowanego zarządzania tożsamością cyfrową. Tzn. sama warstwa komunikacji wymagałaby zwykłego loginy a nie np. profilu zaufanego. W końcu urzędy, organizacji i postacie publiczne decydują się na komunikację na platformach takich jak Facebook i Twitter, nie stawiając zbyt wielkich wymogów co do weryfikacji osób, z którymi wchodzą w relacje.

 

Gdybyśmy jednak chcieli wyeliminować anonimowość z tej platformy, to oczywiście pojawia się kwestia zastosowania uznanych przez polskie państwo metod autentykacji, profilu zaufanego, e-dowodu itp. Na tym poziomie oczywiście warto myśleć o tym, że rozwiązania, o których mowa mogłyby być zintegrowane z szerszym projektem przekazywania obywatelom ich prywatnych danych pod zarząd, co oznaczałoby, że takie Google, Facebook czy Amazon, nie posiadałyby naszych danych, lecz korzystałyby z nich wtedy, gdy wyraźnie wyrazimy na to zgodę.

 

„Wspólnice danych”

 

Projekty takich publicznych, silnie zabezpieczonych repozytoriów prywatnych danych obywateli, odseparowanych od Big Tech, pojawiły się już w niektórych krajach, np. w USA. Niedawno miałem okazję zapoznać się z opracowaniem Jana J. Zygmuntowskiego z polskiego projektu SpołTech, który wymyślił termin „wspólnice danych” dla alternatywnego projektu zarządzania naszą prywatnością. Chciałbym o tej koncepcji napisać wkrótce dokładniej. Tym razem tylko wspominam.

 

Nie chodzi więc tylko o stworzenie „polskiego Facebooka”. Byłbym zresztą zdecydowanie przeciwko temu, gdyż Facebook działa, także w sensie technicznym, źle. Nie jest to dobry wzór. Chodzi o przeniesienie komunikacji na platformę zgodną z polskim prawem i podległą jego przepisom oraz danych użytkowników do „wspólnicy”, w której zarządzać nimi będą sami użytkownicy a nie „obce państwo” takie jak Facebook czy Google.

 

Wracając do mówienia „B”. Indyjski rząd, który oskarża m. in. Twittera o mieszanie się do indyjskiej polityki i łamanie lokalnych przepisów, przenosi się na rodzimą (choć prywatną) platformę mikroblogową. Jak podał serwis BBC, na hinduską alternatywę dla Twittera o nazwie Koo przenoszą się politycy partii rządzącej oraz instytucje rządowe. Jest to inicjatywa prywatna, w pierwszym rzędzie aplikacja mobilna a nie stacjonarny serwis WWW jak Albicla.

 

Indie to dla Twittera trzeci po USA i Japonii rynek z 17,5 mln użytkowników. Utrata kilkunastu milionów korzystających to jeszcze nie upadek, ale zaboli na pewno. A w kolejce do robienia porządku z cenzorrystycznym ptaszkiem są Meksyk i Brazylia, z punktu widzenia Twittera, rynki o podobnej skali.

 

Jeśli chodzi o Polskę, to rząd oczywiście powinien bronić gwarantowanych przez nasze prawo i Konstytucję swobód obywatelskich, z wolnością słowa na czele. Myślę jednak, że stworzenie prostej w obsłudze, działającej sprawnie bo bez nadmiaru „wodotrysków”, otwartej, czyli możliwej do łatwej implementacji w różnych środowiskach technologicznych, także poza WWW i mobilnym, zintegrowanej platformy komunikacji społecznej plus oderwanie „obcych państw” od koryta z danymi prywatnymi Polaków dla których powstaną zabezpieczone krajowe repozytoria z dostępem dla obywateli, to pomysł przynajmniej wart rozważenia.

 

Mirosław Usidus

MIROSŁAW USIDUS: „Mowa nienawiści” pałką na inaczej myślących

Internetowe forum drobnych graczy giełdowych z redditowej grupy r/WallStreetBets umawiając się na zbiorowy zakup akcji firmy GameStop, nie tylko wywindowało wartość tego sprzedawcy gier, ale doprowadziło do wielomiliardowych strat giełdowych rekinów. Nagle serwer giełdowych rewolucjonistów na platformie Discord został zablokowany. Powód? „Mowa nienawiści”.

 

Nie chcę się rozpisywać o przecudnej skądinąd operacji na akcjach GameStop. W mediach można znaleźć sporo analiz na ten temat. Mnie w tym wszystkim zaciekawiło, że strona bronionej przez drobnych inwestorów firmy została zablokowana (czyżby Amazon, który niedawno wyłączył konkurującego z kumplem z Big Tech, Twitterem, nieszczęsnego Parlera?) a fora rewolucjonistów giełdowych zaczęły mieć kłopoty cenzuralne. Bogacze z funduszy hedgingowych, którzy zebrali w akcji GameStop srogie baty być może są w ten czy innych sposób powiązani z Amazonem, Discordem, Redditem. Być może. To trochę teorie spiskowe, ale nagromadzenie dziwnych zjawisk w tej sprawie jest, hmm… dziwne.

 

Jednak mnie najbardziej w tej historii zafrapował fakt, że zbuntowanym graczom giełdowym, którzy zrobili wielkie kuku cwaniakom z Wall Street, zarzuca się „mowę nienawiści”.

 

Nie lubisz władzy Maduro – jesteś hejterem

 

Walka z „mową nienawiści” w Wenezueli jest mało zaawansowana technicznie. Cele są identyfikowane nie przez oprogramowanie śledzące lub inne technologie, ale przez osoby popierające reżim i rządowych pracowników technicznych, którzy wskazują prokuratorom niezgodne z prawem wpisy w mediach społecznościowych lub wiadomości tekstowe. Czyli wystarczy donos czujnych politycznie zwolenników przeciwnej opcji.

 

Wenezuelska ustawa o zwalczaniu „mowy nienawiści” to niejako „wzorzec metra” mętnych, mglistych i pozbawionych jasnych definicji przepisów w tej dziedzinie. I zarazem wzorcowy przepis na to, jak stworzyć eldorado walki politycznej z kim tylko ma się ochotę i nas w danym momencie denerwuje. Sześć stron i 25 artykułów ustawy to w większości pompatyczna tyrada o pokoju, tolerancji, demokracji i innych wartościach, które rzekomo ma chronić. Przepisy nie precyzują, jakie działania, wypowiedzi czy inne zachowania stanowią „mowę nienawiści”. Ale o to właśnie chodzi. Takie prawo jest dla reżimu najlepsze. Prokuratorzy i sędziowie stojący po stronie Maduro mają swobodę w oskarżaniu o nienawiść, jeśli tylko uznają to za stosowne.

 

Przez pierwsze lata przepisy te stosowane były rzadko. Jednak liczba przypadków „mowy nienawiści” zaczęła szybko rosnąć, gdy nadeszła pandemia i okazało się, że państwo Maduro całkowicie sobie z nią nie radzi. Ludzie zaczęli to władzy wytykać i krytykować nieudolność, brak organizacji, chaos, na co władza, czyli prokuratura zareagowała serią oskarżeniem o „szerzenie nienawiści”.

 

VKontakte inwigiluje jak Facebook

 

W Rosji od lat komentatorzy z mediów społecznościowych, którzy krytykują rosyjską politykę, w tym zwłaszcza aneksję Krymu, są więzieni za „podżeganie do nienawiści”. W 2016 r. agencja Associated Press donosiła, że w poprzednim roku w Rosji skazano za „mowę nienawiści” co najmniej 233 osoby, w porównaniu z 92 w 2010 roku. Co najmniej 54 osoby trafiły w tamtym okresie za to do więzienia.

 

Podobnie jak w Wenezueli swobodę w określaniu, co stanowi „mowę nienawiści”, daje rosyjskiemu wymiarowi sprawiedliwości niejasność prawa. Ustawa z 2002 roku delegalizuje ekstremizm, rozumiany jako czyny zagrażające bezpieczeństwu narodu, jak również czyny gloryfikujące terroryzm lub rasizm. W praktyce oznacza to, że „mowa nienawiści” jest również uważana za przejaw ekstremizmu. W 2014 roku, w którym Rosja zaanektowała Krym, Putin podpisał poprawioną wersję ustawy, zaostrzającą restrykcje przeciwko ekstremizmowi. Jedna z poprawek zwiększyła kary za akty ekstremizmu bez użycia przemocy, czyli w tamtejszym rozumieniu także „mowę nienawiści”.

 

Jednym ze skazanych za „mowę nienawiści” był Andriej Bubiejew. W rosyjskim portalu społecznościowym VKontakte udostępniał treści krytyczne wobec Rosji, w tym filmy, które określały Rosję jako agresora. Został skazany na rok więzienia. Kilka tygodni po tym wyroku, Bubiejew został oskarżony o podważanie integralności terytorialnej Rosji, ponieważ udostępnił artykuł zatytułowany „Krym to Ukraina”. Bubiejew był zaskoczony, że został oskarżony z powodu swoich akcji w mediach społecznościowych. Treści na jego koncie nie były widoczne dla ogółu społeczności, a jedynie dla dwunastu znajomych dzięki ścisłym ustawieniom prywatności. Prawnik Bubiejewa sugerował, że rosyjskie władze mogły dowiedzieć się o jego postach tylko dlatego, że zostały o nich poinformowane przez administrację VKontakte.

 

Grupy broniące praw człowieka w Rosji donosiły, że około połowa wszystkich wyroków skazujących za mowę nienawiści w sieci jest związana z wpisami na VKontakte, a serwis ten może być bardziej skłonny do współpracy z rosyjską policją niż media społecznościowe należące do innych krajów. Założyciel VKontakte Paweł Durow sprzedał witrynę i opuścił kraj w 2014 roku, po tym jak znalazł się pod presją rosyjskich służb, aby udostępnił dane osobowe użytkowników, którzy byli związani z protestami przeciw wojnie na Ukrainie. VKontakte jest obecnie kontrolowany przez rosyjskiego miliardera Aliszera Usmanowa, o którym mówi się, że jest blisko Putina.

 

Czy użytkownicy Facebooka mogą patrzyć na to z wyższością? Nie bardzo. Po pierwsze Facebook ściśle inwigiluje „prywatną” komunikację, także w komunikatorze Messenger, cenzurując ja na żywo, o czym niedawno miałem okazję się przekonać i to opisać. Po drugie, jak wynika z niedawnych doniesień, lobbyści Facebooka lokują się „blisko” nowej administracji w USA, zajmując różne ważne stanowiska. Czy więc w razie czego nie będą udostępniać władzom amerykańskim informacji o „mowie nienawiści”, czyli krytyce prezydenta Bidena, nawet w grupach i rozmowach prywatnych?

 

Że demokracja, prawo, konstytucja. Jeśli uświadomimy sobie, że konstytucja Rosji gwarantuje wolność myśli i wypowiedzi oraz, a jakże, zakazuje cenzury, a Rosja jest stroną kilku traktatów międzynarodowych, które nakładają na rządy zobowiązania prawne do ochrony wolności słowa i informacji, a także przypomnimy sobie, że skierowane przeciw „mowie nienawiści” prawo wenezuelskie również jest pełne frazesów o wolności i demokracji, to zaczynamy z rezerwą patrzyć na wszystkie spisane przez prawodawców akty.

 

Nie zgadzam się z tobą, więc jesteś hejterem

 

We wrześniu 2019 roku pisałem na portalu SDP o innym przykładzie instrumentalnego korzystania z oskarżeń o „mowę nienawiści” – Etiopii, gdzie w atmosferze zamachu stanu odcięto dostęp do sieci 98 procentom mieszkańców. Wcześniej nowy rząd Etiopii z premierem Abiyem Ahmedem zliberalizował rynek mediów. Dziennikarze odbywający kary więzienia zostali uwolnieni, a setki stron internetowych, blogów i kanałów telewizji satelitarnej zostało odblokowanych. Jednak wkrótce pojawiły się wątpliwości. Wolność słowa jednak zaczęła być szybko krytykowana, gdyż w internecie pojawili się liczni „podżegacze” do waśni plemiennych.

 

Wielu Etiopczyków uważało, że rząd powinien zająć się w pierwszej kolejności nawołującymi do przemocy i ich uciszyć. Ostatecznie skończyło się, jak wyżej wspomniałem, na uciszeniu wszystkich Etiopczyków. Władze wprowadziły przepisy uznające „mowę nienawiści” za przestępstwo, co, zdaniem obserwatorów doprowadzi do masowej inwigilacji i ścisłego monitorowania mediów społecznościowych przez policję.  Wprowadzone w marcu 2020 r. w Etiopii przepisy dotyczące zwalczania „mowy nienawiści” były i są nadal szeroko krytykowane przez organizacje walczące o wolność słowa, między innymi przez brytyjską organizację Article 19.

 

Czy jednak sama Wielka Brytania nie zaczyna mieć pewnego problemu z nadużywaniem haseł walki z „mową nienawiści”, co prowadzi do tłamszenia swobody wypowiedzi.

 

W Anglii i Walii oraz Szkocji od 1986 r. obowiązuje „Ustawa o porządku publicznym”, która zabrania m. in. wyrażania nienawiści rasowej, która jest zdefiniowana jako nienawiść wobec grupy osób z powodu koloru skóry, rasy, narodowości (w tym obywatelstwa) lub pochodzenia etnicznego lub narodowego tej grupy.

 

Przepisy te zostały w Wielkiej Brytanii uzupełnione przepisami „Ustawy o sprawiedliwości karnej i porządku publicznym” z 1994 r. o wzbudzaniu niepokojów. Kolejną zmianą i uzupełnieniem przepisów z 1986 roku była „Ustawa o nienawiści rasowej i religijnej” z 2006 r. Czytamy w niej m. in.: „Osoba, która używa słów lub zachowań zawierających groźby lub wyświetla jakiekolwiek materiały pisemne zawierające groźby, jest winna popełnienia przestępstwa, jeśli zamierza w ten sposób podsycać nienawiść religijną”. Są niej również sformułowania mające chronić wolność słowa: „Nic w tej części nie będzie odczytywane lub wprowadzane w sposób, który zakazuje lub ogranicza dyskusję, krytykę lub wyrażanie antypatii, niechęci, wyśmiewania, obrażania lub znieważania poszczególnych religii lub przekonań lub praktyk ich wyznawców, lub jakiegokolwiek innego systemu wierzeń lub przekonań lub praktyk jego wyznawców, lub prozelityzmu lub nakłaniania wyznawców innej religii lub systemu wierzeń do zaprzestania praktykowania ich religii lub systemu wierzeń”.

 

W kolejnym akcie prawnym z 2008 r. zmieniono część ustawy o porządku publicznym z 1986 r., dodając przestępstwo podżegania do nienawiści ze względu na orientację seksualną. Wszystkie przestępstwa tego rodzaju dotyczą następujących czynów: używanie słów, zachowań lub prezentowanie materiałów pisemnych, publikowanie lub rozpowszechnianie materiałów pisemnych, publiczne wystawianie sztuki teatralnej, rozpowszechnianie, pokazywanie lub odtwarzanie nagrań, nadawanie lub włączanie programu do programu oraz posiadanie materiałów podżegających. W przypadku nienawiści na tle przekonań religijnych lub orientacji seksualnej, odnośny czyn (mianowicie słowa, zachowanie, materiały pisemne, nagrania lub program) musi być groźny, a nie tylko obraźliwy lub znieważający.

 

A jak w praktyce wyglądała brytyjska walką z „mową nienawiści”?

 

W 2001 roku Harry Hammond, ewangelista, został aresztowany i oskarżony na podstawie przepisów ustawy o porządku publicznym z 1986 roku, ponieważ wystawił w miejscu publicznym w Bournemouth duży znak z napisem „Jesus Gives Peace, Jesus is Alive, Stop Immorality, Stop Homosexuality, Stop Lesbianism, Jesus is Lord” (z ang. „Jezus daje pokój, Jezus żyje, Stop niemoralności, Stop homoseksualizmowi, Stop lesbijstwu, Jezus jest Panem”). W kwietniu 2002 r. sędzia pokoju ukarał go grzywną w wysokości 300 funtów i nakazał mu zapłacić koszty w wysokości 395 funtów.

 

W 2006 r. Stephen Green został aresztowany w Cardiff za rozprowadzanie broszur, w których aktywność seksualną między osobami tej samej płci nazwano grzechem. Na szczęście dla niego odstąpiono od procesu. Z podobnego powodu cztery lata później w Workington w Kumbrii policja aresztowała kaznodzieję Dale’a McAlpine’a, również powodem było twierdzenie, że zachowania homoseksualne są grzechem.

 

A więc jeszcze w ubiegłej dekadzie brytyjski wymiar sprawiedliwości bronił wolności słowa. Wydaje się jednak, że w ostatnim okresie jest to traktowanie stopniowo z coraz mniejszą pobłażliwością. Przykładem jest stosunkowo surowa kara dla dowcipnisia, który nauczył swojego psa „hajlować” i pokazywał to na YouTube albo kara dla nastolatki, która na Instagramie zacytowała fragment piosenki murzyńskiego, co istotne, rapera Snoop Doga, w której przewija się słowo „nigga”. Oba przypadki nie za bardzo odnosiły się do prawa o „mowie nienawiści”, pierwszy był po prostu głupim dowcipem, a w drugim intencja dziewczyny była zupełnie przeciwna niż przekazy rasistów. Niepokojąca jest więc tendencja do rozciągania definicji „mowy nienawiści”, co ostatecznie uderza w wolność słowa.

 

Przykładem, że pojęcie „mowa nienawiści” nie znaczy nic, niech będzie historia Mike’a McCullocha, wykładowcy matematyki na Uniwersytecie w Plymouth, który został wezwany na dywanik przez hunwejbinów ze swojej uczelni za polubienia Twitterze słów „All Lives Matter”. Tak oto McCulloch został oskarżony o „mowę nienawiści” za polubienie humanistycznego hasła o poszanowaniu życia wszystkich ludzi. Inny przykład bolszewickiego szaleństwa to oskarżenie feministki Posie Parker również o „mowę nienawiści” za to, że zainicjowała na Change.org petycję domagającą się od Oxford English Dictionary zachowanie w definicji „kobiety” w słowniku, w kształcie opisującym ją jako istotę ludzką płci żeńskiej.

 

Niepokoje o wolność słowa, której na Wyspach Brytyjskich zagraża coraz większa gorliwość frontu walki z „hejtem” narastają. W ostatnich miesiącach pojawiły się w tamtejszej debacie publicznej kontrowersje związane z sugestiami, aby walką z „mową nienawiści” objąć prywatność mieszkań i toczonych w nich rozmów rodzinnych czy koleżeńskich. Zdaniem krytyków możliwość wyłączenia sfery prywatności domowej z ustawodawstwa karnego została ukryta w liczącym ponad pół tysiąca stron opracowaniu komisji prawnej rządu brytyjskiego na temat „przestępstw z nienawiści” opublikowanym we wrześniu ub. roku. Prawodawcy od razu zaprzeczyli, ale środowiska broniące wolności wypowiedzi podtrzymują opinię, że objęcie domowych rozmów kontrolą pod kątem „mowy nienawiści” logicznie wynika z propozycji zmian w przepisach.

 

Zarzuty szermowania hasłami walki z „mową nienawiści” w celu prowadzenia walki politycznej pojawiły się również w sąsiedniej Irlandii. W grudniu 2020 r. minister sprawiedliwości Helen McEntee przedstawiła projekt nowych irlandzkich przepisów dotyczących tzw. przestępstw z nienawiści. Jakoś dziwnie nowe (i tradycyjnie mętne) przepisy o zwalczaniu „mowy nienawiści” zbiegają się ze wzrostem popularności prawicowej opozycji i tracenia popularności przez wstrząsaną skandalami korupcyjnymi, pedofilskimi i równymi innymi, koalicje rządzącą. Mamy więc kolejny przykład instrumentalnego sięgnięcia po prawo zaostrzające walkę z „mową nienawiści” przez polityków walczących z innymi politykami. Wenezuela, Etiopia, Irlandia – wszędzie oskarżenia o „mowę nienawiści” są pałką na inaczej myślących. Różnica bardziej ilościowa niż jakościowa.

 

Szwecja: wolność słowa przysługuje tym, których my wskazujemy

 

Do grona krajów sięgających po tę pałkę należy oczywiście również Szwecja. Władze tego kraju charakteryzują się przy tym fascynującą wręcz hipokryzją. Ale po kolei…

 

Szwedzkie organy ścigania, zapewne z nadmiaru wolnego czasu po tym jak zostały wypędzone ze stref „no-go” w miastach, w maju 2017 r. dokonały inwazji na siedemdziesięcioletnią kobietę z Dalarny, której przedstawiono zarzut dokonania zbrodni „mowy nienawiści”. A co zrobiła? Ano opisała na Facebooku co widziała, czyli migrantów defekujących na ulicach i podpalających samochody.

 

Według szwedzkiej prokuratury, kobieta „wyraziła na Facebooku lekceważący pogląd na temat uchodźców”. Została oskarżona o to, że na początku lipca 2015 roku weszła na stronę mediów społecznościowych, aby zamieścić „uwłaczający” post. Prokuratorzy stwierdzili, że wpis kobiety naruszał krajowe prawo o podżeganiu do nienawiści rasowej (Hets mot folkgrupp, HMF), przestępstwo, za które grozi kara do czterech lat pozbawienia wolności. Oskarżona przyznała się do napisania postu, ale zaprzeczyła, że popełniła jakikolwiek czyn karalny.

 

Aresztowanie emerytki wzburzyło wiele osób. Ludzie bronili jej, wskazując jednocześnie  jak daleko jest praktyka stosowania tego prawa od tego co było pierwotnym założeniem HMF. Intencją bowiem tych przepisów było „zapobieganie propagandzie politycznej na dużą skalę” skierowanej przeciwko grupom etnicznym. Ustawodawca miał na myśli tu zapobieganie sytuacjom podobnym do tego, co działo się w latach 30-tych w Niemczech. Tymczasem używa się tego do ścigania starszych pań narzekających na imigrantów robiących kupę na ulicy.

 

Zwracano uwagę na rażącą hipokryzję szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości. Gdy bowiem szef policji w Göteborgu, Erik Nord, po ataku terrorystycznym islamistów w Sztokholmie zasugerował deportację radykalnych muzułmanów, którzy publicznie wypowiadają przekazy pełne nienawiści, szwedzki minister sprawiedliwości Morgan Johansson odrzucił taki pomysł powołując się na… wolność słowa. „Mamy w Szwecji wolność słowa. Oznacza to, że ludzie mają prawo do głoszenia odstręczających opinii” –  powiedział Johansson. Jednocześnie zasugerował, że Nord przekroczył granice wolności słowa, domagając się deportacji muzułmanów.

 

Czego nie rozumiecie w szwedzkiej dialektyce „wolności słowa” i „mowy nienawiści”?

 

Hejterka Safona

 

Ideologia walki z hejtem i „mową nienawiści”, jak o tym była mowa wcześniej ma tendencję do rozdymania pojęć. Przy mętnym, „wenezuelskich” definicjach prawnych i politycznym fanatyzmie zamienia się w brutalne zwalczanie nie tylko już przeciwników politycznych, ale w ogóle wszystkich mających niezależne spojrzenie i wygłaszających niewygodne poglądy, nawet tych z sercem po lewej stronie.

 

Ilustruje to przykład amerykańskiej prawniczki i działaczki Heather Lynn Mac Donald, która publicznie głosi, że protesty „Black Lives Matter” skłoniły policję do wycofania się z dzielnic o wysokiej przestępczości, a to doprowadziło do gwałtownego wzrostu liczby zabójstw w okolicach zamieszkałych przez czarnoskórych. Choć jej twierdzenia są poparte twardymi danymi, musiała w swoim czasie zostać ewakuowana z Claremont McKenna College w Kalifornii samochodem policyjnym. Wściekli protestujący twierdzili, że udzielenie jej głosu było aktem „przemocy”, który odmawiał „czarnym ludziom prawo do istnienia”. Z pewnością zabójcy w niebezpiecznych dzielnicach szanują prawo do istnienia tych ludzi.

 

Wielu radykałów twierdzi, że słowa są „przemocą”, jeśli oczerniają grupy znajdujące się w (ich zdaniem) niekorzystnej sytuacji. Niektórzy dodają, że każdy, kto pozwala wyrażać takie „obraźliwe” poglądy, aprobuje te poglądy. Prowadzi to do absurdalnych konfliktów i konfrontacji. Niedawno np. w Reed College w Portland, w stanie Oregon, została okrzyczana „antyczarną” lesbijska wykładowczyni Lucia Martinez Valdivia, za to, że cytowała Safonę, „białą poetkę”. „Faszystą” można być obecnie na amerykańskim kampusie nazwanym za cokolwiek. Nic dziwnego, że większość ludzi niechętnie wyraża swoje poglądy, a to co naprawdę myśli, zachowuje dla siebie, czyli wolność słowa jest dławiona, niczym w komunie, gdy poza zaufanym gronem pewnych rzeczy bezpieczniej było nie mówić.

 

W USA najniebezpieczniejszymi minami są kwestie rasowe. W Wielkiej Brytanii lepiej z kolei nie odzywać się na temat transseksualizmu. Nie tak dawno rada Miasta Leeds zabroniła Woman’s Place uk, grupie feministek, organizacji spotkania, ponieważ działacze organizacji rozmytych płciowo oskarżyli kobiety o „transfobię”, jedną z najstraszliwszych ( w rozumieniu hunwejbinów marksizmu kulturowego) form „mowy nienawiści” i „hejtu” jaką tylko niewolnicy poprawności politycznej mogą sobie wyobrazić. Feministki zgodnie ze zdrowym rozsądkiem nie uważają, że samo powiedzenie „jestem kobietą”, czyni biologicznego mężczyznę kobietą i daje mu np. prawo wstępu do miejsc przeznaczonych tylko dla kobiet, takich jak przebieralnie i schroniska ofiar gwałtów.

 

W krajach takich jak Wielka Brytania z „hejtem”, czyli niedostatecznie entuzjastycznymi wypowiedziami na temat przedstawicieli środowiska LGBTQ, walczy się już prawie tak samo surowo jak w Afryce – wkraczają organy państwa. Chyba, że jest się Martiną Navrátilovą, wtedy kończy się na kampanii hej… przepraszam, ta strona nie „hejtuje”, ona „wyraża uzasadnione oburzenie”.

 

„Niemal niemożliwe jest przeprowadzenie swobodnej debaty. Nigdy czegoś takiego nie widziałam” – komentowała Ruth Serwotka, współzałożycielka Woman’s Place uk. Jej organizacja zwołuje spotkania z zaledwie kilkugodzinnym wyprzedzeniem, aby unikać agresji ze strony LGBTQ. Feministki, które kwestionują „samoidentyfikację płci” narażają się na groźby gwałtu lub śmierci. Niektóre były ofiarami zorganizowanych kampanii mających na celu wyrzucenie ich z pracy, pozbawienie dostępu do Twittera lub aresztowanie. W marcu, na przykład, Caroline Farrow, katolicka dziennikarka, została przesłuchana przez brytyjską policję po tym, jak ktoś skarżył się, że użyła złego zaimka do opisania transseksualnej dziewczyny. Inna feministka, 60-letnia Maria MacLachlan, została pobita przez transseksualną aktywistkę w Speakers’ Corner w Londynie, miejscu, które symbolizuje wolność słowa.

 

Destrukcja

 

Prezydent USA George Washington powiedział kiedyś: „…wolność słowa może zostać nam odebrana, a my, niemi i milczący, możemy być prowadzeni, jak owce, na rzeź”. Bez wolności słowa nie można być naprawdę wolnym. Wolność słowa istnieje po to, by chronić mniejszość przed tyranią większości.

 

Sama koncepcja „przestępstwa z nienawiści” wydaje się pustosłowiem. Kradzieże, napady, zabijanie ludzi, to zło niezależnie od tego, co myśli o ofierze dokonujący przestępczego czynu. Dlaczego mamy karać za pobicie surowiej dlatego, że ofiara jest homoseksualistą, Murzynem, białym mężczyzną hetero, muzułmanką czy zakonnicą katolicką. To kłóci się z wpisaną w demokratyczne konstytucje zasadą równości. Nienawiść jest emocją. Złą emocją. Ale ludzie znają wiele innych złych emocji, np. zazdrość. Czy kara za zabójstwo powinna być surowsza, bo zabił np. zazdrosny o żonę mąż?

 

Zagrożenie dla wolności słowa, jakie wynika z szaleństw lewicowej cenzury i instrumentalizowania „mowy nienawiści”, dostrzeli nawet tradycyjnie lewicowi lub „liberalni” intelektualiści, którzy zatrwożeni bezmyślnością i totalitarnymi zapędami agresywnych neomarksistów opublikowali kilkanaście miesięcy temu na łamach „Harper’s Magazine” list w obronie wolności słowa. Na liście sygnatariuszy takie nazwiska jak Noam Chomsky, Wynton Marsalis, J.K. Rowling, Salman Rushdie, Francis Fukuyama, Garry Kasparov, Anne Applebaum.

 

Obecny na tej liście Chomsky pisał kiedyś: „Jeśli nie wierzymy w wolność słowa dla ludzi, którymi gardzimy, nie wierzymy w nią w ogóle”. Zasada wolności słowa chroni opinie niepopularne, głos mniejszości. Tak ją należy rozumieć. Jeśli lewicowi przeciwnicy wolności nie przyjmują do wiadomości, że wcale nie „reprezentują uciśnionych mniejszości”, lecz przez swoją przewagę w opiniotwórczych kręgach i mediach są raczej większością, to ta zasada i tak nie traci na aktualności. Nie chodzi tu o zwalczanie czegokolwiek, ale o ochronę swobodnej wypowiedzi dla każdego.

 

Pisałem wyżej o instrumentalnym traktowaniu pojęcia „mowy nienawiści” przez różnego rodzaju reżimy w celu przysposobienia go do walki z politycznymi przeciwnikami. Ostatecznie działania te jak również rozciąganie definicji na cokolwiek co nie pasuje zachodnim neomarksistom, skończy się ośmieszeniem walki z prawdziwą „mową nienawiści”. Podobnie jak walka z wolnością słowa prowadzona przez Facebooka, Twittera, Google’a i Amazona, już zaczyna prowadzić do tego, że przeróżni kacykowie blokują internet w imię walki z cenzurą Big Tech, często pod hasłami walki o wolność słowa.

 

 

MIROSŁAW USIDUS: Czy mamy szansę wygrać z cenzurą Big Tech?

Łatwo przewidzieć, że projekt powołania Rady Wolności Słowa będzie krytykowany. I łatwo przewidzieć przez kogo – przez tych, którzy, gdy Facebook, Google, Twitter, Amazon, miażdżą swobodę wypowiedzi, siedzą cicho. Proponuję więc nie zwracać na nich uwagi. Może być i taka Rada. Nazwa i szczegóły walki o przestrzeganie polskiego prawa w internecie mają mniejsze znaczenie. Istotniejsza jest skuteczność.

 

Obawę, że platformy społecznościowe mogą zlekceważyć polskie inicjatywy w obronie wolności słowa i przepisów prawa, które powinny obowiązywać na terenie Polski, czyli w sytuacji gdy polski obywatel korzysta w Polsce w takiego serwisu, wyrażałem w niedawno opublikowanym na portalu SDP tekście. Z drugiej strony nasze sądy krajowe, jak wygląda z kilku spraw, których wynik znam, skłaniają się do traktowania takiego np. Facebooka z jego regulaminem jakoś coś w rodzaju obcego państwa, do którego polskie przepisy nie mają zastosowania.

 

Pojawia się więc obawa, że to wszystko, projekty powołania specjalnych organów, sprawnych sądów online, okaże się płonne. Druga strona, czyli konglomerat Big Tech musi stanąć na parkiecie do kontredansu, czyli uznać i przyjąć polskie przepisy i procedury, czy to będzie proponowana przez Ministerstwo Sprawiedliwości Rada Wolności Słowa ( o projekcie nowych przepisów pisaliśmy TUTAJ – przyp. red.), czy orzeczenia szybkich sądów online. W tamtym moim wspominanym wyżej artykule, w którym pisałem o możliwości powołania sądów pokoju, szybkiego orzecznictwa online dla portali internetowych, czyli rzeczach podobnych w dużym stopniu do tego, o czym teraz mówi MS, ważne jest, by uzyskać formalną gwarancję akceptacji tych procedur przez ZuckerbergaDorseya, i pewność, że będą naszych polskich reguł przestrzegać, ów twardy „kwit w garści”.

 

Nasza „wolność słowa” to dla nich „faszyzm” i „rasizm”

 

Jakoś nie widzę tego, że ci lewicowcy rządzący Big Tech, stosujący całkowicie jednostronną antyprawicową cenzurę (czasem tylko machną jakimś małym listkiem figowym w postaci bana dla jakiego wzywającego do „mordowania białych” marksisty z Black Lives Matter), zgodzą się zaakceptować procedury prawne ustanowione przez prawicowy rząd polski. Dla większości z nich zresztą, dla szefów i pracowników wielkich korporacji technologicznych ludzie z poglądami nielewicowymi są „faszystami” i „rasistami”. To, że nie zawsze tak mówią, wynika tylko z tego, że w danym momencie im się to (jeszcze) nie opłaca.

 

Mam nadzieję, że polski rząd zdaje sobie sprawę, że korporacje, z którymi chce w taki czy inny sposób współpracować, a czasem współpracuje, są od najwyższych szczebli kierowniczych po szeregowych cenzorów, opanowane przez ludzi o skrajnie lewicowym światopoglądzie, nienawidzących czynnie i intensywnie wszystkich tych wartości, które stawia na czele obecna ekipa rządząca w Polsce. To są ludzie z fundamentalnie innej gliny. Nie należy im ufać i trzeba zachować ogromną ostrożność. A już powierzanie potentatom Big Tech jakichś ważnych dla polskiego państwa danych i pełne uzależnianie różnego rodzaju aspektów działalności państwa polskiego jest szaleństwem.

 

Mam zasadnicze i ogromne wątpliwości, czy Facebook, Twitter, Google i ludzie nimi kierujący zechcą ot tak po prostu zgodzić się na zaakceptowanie polskich „faszystowskich” reguł obrony wolności słowa. Bardzo chciałbym się mylić, uwierzcie mi. Bardzo chciałbym, aby potentaci Big Tech zawstydzili niedowiarków takich jak ja, godząc się na procedury i reguły proponowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości i podporządkowując swoją działalność w Polsce polskim przepisom i Konstytucji RP. Z radością i wzruszeniem będą wszystko odszczekiwał.

 

Z radosnym szczekaniem wstrzymam się ma się rozumieć, dopóki tego nie zobaczę. Na razie odnoszę wrażenie, że Facebookowi, Twitterowi i innym można nieco „pomóc” w zrozumieniu, że przestrzeganie polskiego prawa, może być dla tych serwisów opłacalne. A raczej – nieopłacalne  może być lekceważenie naszych przepisów. Jest kilka faktów i aspektów ich działalności, które być może nie są tak szeroko znane, a wykorzystanie tych czułych punktów, mogłoby skłonić nawet potężny Big Tech do współpracy.

 

„Exploity” w machinie Big Tech

 

Jaki jest najbardziej czuły punkt tych firm?

 

Oczywiście pieniądze.

 

W trakcie pisania tego tekstu natknąłem się na rozmowę z Tomaszem Jażdżyńskim, prezesem Gremi Media, w „Rzeczpospolitej” datowany na 17 stycznia. Czytamy w nim m. in. taka opinię: „… Europa jest dziś cyfrową kolonią, rządy europejskich krajów niewiele już teraz mogą na to poradzić. Największe technologiczne firmy świata tworzą funkcjonalną infrastrukturę internetu, na której opiera się istotna część biznesu i praktycznie wszystkie jego najatrakcyjniejsze gałęzie”. Oceny bardzo interesujące. Z wieloma się zgadzam, ale jednak nie do końca. Nie sądzę, że jest aż tak niedobrze, jak mówi pan Jażdżyński, i że rzeczywiście nic nie można z tym zrobić. Każda z wszechpotężnych firm Big Tech ma swoje słabe punkty, swoiste „exploity”, mówiąc językiem hakerów, które można wykorzystać, jeśli się chce i wie jak.

 

Na przykład, choć zarówno Google i Facebook robią dużo zamieszania PR-owego, by pokazać się jako Bóg wie jakie tygle przeróżnych innowacyjnych technologii, od sztucznej inteligencji po telewizję VR, to jednak brutalna prawda jest taka, że Google i Facebook to wciąż przede wszystkim FIRMY REKLAMOWE.

 

Według raportu opublikowanego w listopadzie 2019 r. w PCMag, reklamy po zsumowaniu bezpośrednich wpływów i partnerów stanowiły 85 proc. przychodów Google! W strukturze przychodów Facebook właściwie są tylko reklamy (99 proc.)! Nowszych danych nie mam, ale nie sądzę, by w ciągu roku coś się znacząco zmieniło.

 

Czy to jest jasne dla każdego? Mnie się wydaje dostatecznie klarowne. A klarowny wniosek płynie z tego taki: uderz od strony reklamy, która jest wciąż jedyną ważną rurą doprowadzającą życie do tych kolosów a „wszechpotężny” Google oraz tym bardziej Facebook, zacznie inaczej rozmawiać.

 

Ok, już wiemy, gdzie jest generator w tej gwieździe śmierci. Teraz trzeba by znaleźć szyb, który pozwoli w ten generator skutecznie uderzyć. Jak pisałem, zarówno firmy Big Tech jak i polskie sądy, skłonne są traktować te platformy jako niejako „obce państwa”, do których przepisy polskiego prawa się nie stosują. Jednak polskie prawo i polskie organy władzy mają wciąż jurysdykcję nad firmami z siedzibą w Polsce, czyli np. nad sprzedawcami samochodów, dystrybutorami kosmetyków, operatorami internetu wreszcie. Czy reklama na platformach, które otwarcie lekceważą polskie przepisy, powinna być legalna?

 

Tak, wiem. Polski rynek jest mały, nieważny i taki Facebook będzie się śmiał z zakazu reklamy na łamiącej prawo platformie społecznościowej. Tylko, że to co wprowadzi Polska będzie zapewne obserwowane w innych krajach. I niejednemu wydawcy, niejednej firmie medialnej sponiewieranej przez monopole Big Tech, takie rozwiązania mogą się spodobać. I nie ma tu oczywiście mowy o łamaniu wolności działalności gospodarczej. Mowa o sankcjach nakładanych przez państwo na firmy uporczywie łamiące prawo.

 

Oczywiście w tej logice wykluczone jest, aby wszelkie polskie organy władzy, instytucje publiczne, organizacje korzystające z publicznych środków itp. korzystały z takich narzędzi komunikacyjnych jak Facebook i Twitter. Tak, proszę państwa, logiczną konsekwencją sytuacji, w której te platformy nie przestrzegają polskiego prawa, jest wyprowadzenie organów polskiego państwa i wszelkich bytów publicznych z tych serwisów społecznościowych. Oczywiście w dzisiejszych czasach, by nie być posądzonym o „zamykanie się na obywateli” trzeba zaproponować alternatywę. Nie chodzi o tworzenie w Polsce „państwowego Facebooka”. Szkoda na to publicznych pieniędzy. Można to zrobić inaczej, taniej i prościej, ale nie będę się nad tym rozwodził, bo to tematyczny „skok w bok”.

 

Patrzmy zresztą na te działania pod kątem celu, który chcemy osiągnąć. Chcemy nakłonić gigantów technologicznych, platformy społecznościowe do respektowania polskiego prawa. Być może już samo podjęcie  kroków zmierzających do uderzenia w czuły punkt okaże się skuteczne i potentaci zgodzą się podpisać odpowiednie „kwity”. A może trzeba będzie sięgnąć po inne środki. Wspomniałem o tym, że polskie państwo wciąż ma władzę nad operatorami sieci. Nietaktycznie byłoby w tej chwili rozmawiać, jak to można wykorzystać, ale wyobrażam sobie trochę całkiem skutecznych instrumentów, przy czym nie chodzi o blokowanie Twittera i Facebooka, jak to zrobił niedawno pewien operator w amerykańskim stanie Idaho. Są subtelniejsze metody.

 

Inni szafarze cyfrowego losu, Microsoft, Amazon, Apple, mają w pewnym sensie „zdrowsze” podstawy funkcjonowania. Sprzedają rzeczy znacznie bardziej konkretne, a ich byt nie zależy od tego czy dostaną dostatecznie dużo prywatnych danych użytkowników, by móc nimi handlować, jak to robi Facebook (i Google też, ale trochę inaczej).

 

Amazon wprawdzie, odrąbując brutalnie Parlera na swojej usłudze serwerowej AWS, bardzo zaszkodził, moim zdaniem, swojemu biznesowi w tej branży, ale zapewne jeszcze tego w excelu nie widzi, więc się nie przejmuje. Poza wszystkim, AWS, to według wspomnianego raportu PCMag zaledwie ok. jedna dziesiąta przychodów Amazona. Przewiduję, że po tym, czego się ta firma dopuściła, ta część biznesu nie będzie się Amazonowi rozwijać w takim tempie jak dotychczas. Amazon to jednak wciąż przede wszystkim wielki sprzedawca, a taka firma zawsze jest uzależniona od klimatu prawnego i rynkowego w państwach, w których operuje. W żadnym wypadku, nie można powiedzieć, że jesteśmy na Amazona „skazani”.

 

Najbardziej złożonym problemem jest Google. Niestety, mnóstwo firm, instytucji i zwykłych użytkowników uzależniło się od wygodnych i „darmowych” narzędzi Google. Także rządy, w tym polski, dość pochopnie zanurzają się w tym google’owym świecie, budując np. chmury krajowe we współpracy z Google. Dla jasności – nie mam nic przeciwko tej współpracy w ogóle, ale trzeba nieustannie pilnować, aby to co najważniejsze i najbardziej kluczowe nie stało się całkowicie zależne od tego dostawcy.

 

Przesadzam? Cóż, jeszcze niedawno wydawało mi się nie do pomyślenia, że można tak po prostu można wyłączyć serwis klientowi, który ma umowę i płaci, tylko dlatego, że nie godzi się na cenzurę w jedynie słusznej, forsowanej przez zmowę potentatów technologicznych, wersji. A to zrobił swojemu klientowi Amazon, Google i Apple dowaliły z bejzbola wcześniej, usuwając ze swoich sklepów z aplikacjami mobilnymi. W ostatnich dniach Google wystosował pogróżki wobec mniej znanej u nas aplikacji Minds, bo ta, według cyfrowych dyktatorów toleruje „controversial speech”. Wyobraźcie sobie teraz, że Google blokuje dostępy do ważnych zasobów lub usług jakiemuś państwu, które nieroztropnie się od Google’a uzależni, ze względu np. na „kontrowersyjne wypowiedzi” polityków lub brak przepisów pozwalających na adopcję dzieci przez pary jednopłciowe.

 

Zacząć od dealera prywatności

 

Jako kraj i jako społeczeństwo będziemy musieli stoczyć z potężnym Big Tech walkę o wolność, wolność słowa i przestrzeganie naszych wartości. Brzmi górnolotnie, ale niestety nie przesadzam. A nawet jeśli przesadzam, to wolę w tych sprawach przesadzać, niż chować się ze wstydu w kącie, gdy dzieci i wnuki mnie spytają – „co robiłeś stary, gdy odbierano nam wolność?”. Zakładam, że to moje „przesadzanie” będzie mieć pozytywne skutki. Choćby takie, że osoby zarzucające mi przesadę zechcą udowodnić w jak wielkim jestem błędzie. Bo chyba zrozumiałe jest, iż wcale nie chcę aby moja przesada okazała się słuszna.

 

Najlepsza wydaje się strategia salami. W mojej ocenie znacznie łatwiej pójdzie z Facebookiem niż np. z Google. Apple z kolei w ogóle nie powinniśmy się przejmować, podobnie jak Apple ma całkowicie gdzieś Polskę z jej mikrorynkiem.

 

Facebook to kolos na glinianych nogach (z rozmiękłej w dodatku gliny). Ostatnio otrzymał potężną fangę w nos po tym jak zgodnie ze swoją naturą dealera prywatnych danych użytkowników, zażądał od użytkowników komunikatora WhatsApp, którego jest właścicielem, podzielenia się danymi z Facebookiem. Nieomal natychmiast słowami kluczami w sieci stały się Signal i Telegram, czyli alternatywy dla WhatsAppa, bezpieczne, szyfrowane, a nade wszystko – nie mające nic wspólnego z Facebookiem.

 

Kryzys, wskutek którego (i zapewne też z powodu wybryków politycznej cenzury) giełdowa wartość firmy Zuckerberga spadła w ciągu kilku dni o kilkadziesiąt miliardów dolarów, to tylko kolejna odsłona problemów błękitnego PRL-u. Procedur antymonopolowych w USA być może nie musi się teraz tak bardzo obawiać, gdyż wdzięczni za wsparcie w kampanii Demokraci mogą nie pozwolić na oddzielenie od firmy Instagrama i WhatsAppa, ale i tak kłopotów mu nie brakuje.

 

Po tym jak firma Apple zapowiedziała, że w systemie operacyjnym iOS 14 na telefony iPhone, wprowadza zmiany ograniczające śledzenie użytkowników, Facebook w histerycznej kampanii, w ramach której wykupił ogłoszenia w papierowych, o ironio, amerykańskich gazetach, oskarżył producenta sprzętu o szkodzenie internetowi i małym przedsiębiorcom. Drobny przedsiębiorca, który jako popierający Trumpa „bigot” i „faszysta” przeczołgany został wcześniej politycznie przez Facebooka, może się chyba trochę dziwić troską niebieskiego dealera prywatności o jego los. Przy okazji mamy też dobitne potwierdzenie tego, o czym pisałem wcześniej – jak czułym punktem dla tej firmy jest reklama i kasa.

 

Nowe problemy dochodzą do starych, permanentnych, można powiedzieć. Np. odpływ najmłodszych użytkowników. To trwa już od wielu lat. Albo, na pewno bolesna dla Zuckerberga, prawda, że Facebook nie ma już za bardzo jak rosnąć. Gdzie ma odbijać użytkowników traconych w przeróżnych czystkach politycznych, czy tych zrażonych do dealerki prywatnymi danymi? Lewica, czyli media zachodniego mainstreamu i tamtejsze elity, chcą, by jeszcze ostrzej cenzurował prawicę. Ich celem jest usunięcie z platformy ludzi spoza spektrum lewicowych poglądów. Dla Facebooka wszelako to miliony odchodzących użytkowników. Owszem Zuckerberg i reszta kierownictwa Facebooka to lewicowcy, ale lewicowcy umiejący liczyć forsę. Jeśli reklamy przestaną wykręcać odpowiednie zasięgi, to przychody w efekcie spadną.

 

Przy czym Facebook obecnie już nie może się radykalnie zmienić, przeformułować, przyjąć nowe oblicze i charakter. Na pewno nie może zrezygnować z dealowania prywatnymi danymi użytkowników, bo to istota, serce, jądro i źrenica facebookowego biznesu. Opisywana wyżej próba wymuszania danych od użytkowników WhatsAppa pokazuje tylko jak bardzo jest to biznes uzależniony od dealerki prywatnością.

 

Piszę o tym wszystkim, aby uświadomić, z czym w przypadku Facebooka mają do czynienia. Uważam, że to najsłabsze ogniwo cosa nostry Big Tech, w dodatku skonfliktowane ostatnio z resztą bandy. Facebook nie świadczy żadnych kluczowych usług, niczego na tyle istotnego, że nie moglibyśmy się bez tego obejść. Więc można z nim ostrzej, tak uważam. Podobnie Twitter, ale ten serwis pójdzie na drugi ogień.

 

Big Tech handlarzem broni z wolnością słowa

 

Na koniec doniesienia z Ugandy, bardzo ciekawe w tym kontekście. Wybory prezydenckie wygrał tam właśnie z dużą przewagą dotychczasowy prezydent Yoweri Museveni. Wcześniej na czas wyborów zablokowano w tym kraju Facebooka i Twittera, które to serwisy Museveni oskarżył o ingerencję i sprzyjanie kontrkandydatowi. Społecznościówki, według tych oskarżeń miały blokować profile wspierających prezydenta.

Administracja Twittera po tym jak w Ugandzie zrobiono jej to, co ona robi przeciwnikom politycznym Bidena w USA, uderzyła w żałosny skowyt. Nie spotkało się to ze zrozumieniem ze strony użytkowników, a nawet, powiedziałbym, wręcz przeciwnie. W komentarzach dominowało słowo „hipokryzja”.

Nie będąc specjalistą, nie mam pojęcia, o co chodzi i kto ma rację w tej Ugandzie. Nie w tym jednak rzecz. Historia ta pokazuje, jak wielkie są już teraz i mogą być w przyszłości szkody wyrządzone przez cenzurę polityczną, której dopuszcza się Twitter i koalicja Big Tech w szerszym rozumieniu. Każdy teraz, kto w jakimś kraju będzie miał ochotę zablokować wolną debatę w internecie, będzie się mógł przedstawić jako walczący z cenzurą Big Tech. Tak oto, zawsze gotowa, by serwować frazesy o demokratycznych wartościach, grupa potentatów technologicznych dała najlepszą broń dyktatorom.

 

Mirosław Usidus

 

 

No comments – MIROSŁAW USIDUS o komentarzach pod artykułami

Miało być „życie społecznościowe”, nowe tchnienie życia w podupadające media. „Prawdziwy głos prawdziwych ludzi”. Autor artykułu miał zyskać możliwość natychmiastowego poznania reakcji czytelników, rozmowy z nimi, nawet ubogacania się. Czytelnicy z drugiej strony mieli swoimi komentarzami „uzupełniać informacje” o nowe fakty i aspekty. Tak o sekcjach komentarzy pod artykułami pisano 15 a nawet jeszcze 10 lat temu.

 

Po raz pierwszy w historii myślimy głośno, bez filtrów nakładanych przez nadzorców mediów,” pisała w 2008 roku o możliwości komentowania artykułów w serwisach internetowych mediów sama Hillary Clinton, entuzjazmując się, że „nigdy wcześniej globalny dyskurs nie był tak dostępny”. W 2009 r. były redaktor wydania online „Washington Post” pisał, że „pomimo pewnych problemów”, komentarze czytelników umożliwiają im [czytelnikom – przyp. autora] po raz pierwszy w historii szybko zwrócić uwagę redaktorom na nieścisłości i przypomnieć, że „nie zawsze zgadzają się z dziennikarzami co do tego, co jest naprawdę ważne jako temat publikacji”. Nieżyjąca już Georgina Henry, była redaktorka internetowych stron komentarzy „Guardiana”, pisała w 2010 roku: „dziennikarstwo bez informacji zwrotnej, zaangażowania, sporu i opinii oddolnych nie wydaje mi się już w pełni kompletnym dziennikarstwem”.

 

Ludzie komentują a licznik bije

 

Trochę z własnych doświadczeń zawodowych pamiętam, jak korporacyjne powerpointowe prezentacje epatowały naonczas entuzjazmem i świeżo wyuczonym, specyficznym żargonem social-mediowym. Przypominam, że były to czasy przed-twittero- facebookowe. Wiele firm medialnych (zostawmy w tym tekście na boku inne branże, choć we wszystkich sektorach kwitła ta moda), chciało „budować społeczności” a komentarze czytelników, ich reakcje i wypowiedzi, miały być częścią nowego świata mediów, które już nie tylko „nadają”, ale również „odbierają”, są otwarte i gotowe na głos czytelnika, słuchacza i widza.

 

Oczywiście, nie wszyscy kierowali się aż tak górnolotnymi celami. Ten i ów zwracał uwagę, że aktywność społecznościowa na stronach internetowych środków masowego przekazu, komentarze, fora i blogi (tak, niektóre serwisy pozwalały w tamtych czasach czytelnikom zakładać własne blogi w domenach medialnych serwisów), to niezwykle obiecujący zastrzyk dodatkowego „traffiku”, ruchu na stronach, a wraz z nim dodatkowe odsłony i potencjalnie również coraz więcej kliknięć reklam, czyli brzęcząca moneta. Komentatorzy i dyskutanci a także sami czytelnicy wydłużających się wątków – to wszystko było nic innego jak kolejne wejścia na stronę. A licznik bił aż miło.

 

Sam, jako bloger w serwisie „Wirtualne Media” mogłem sprawdzić wartość biznesową (nie dla mnie, lecz dla właścicieli WM, ma się rozumieć) mnożących się w wątku pod wpisem komentarzy, reakcji na komentarze, replik, odpowiedzi na repliki itd. Miałem w tamtym ich starym CMS – Serendipity podgląd na liczbę odsłon poszczególnych wpisów. Z rankingu jasno i dobitnie wynikało, że najpopularniejsze i najliczniej odsłaniane są artykuły z największą liczbą komentarzy. „Wirtualne Media”, nawiasem mówiąc, wciąż korzystają z tego mechanizmu w celu multiplikacji odsłon, żyłując go ostatnio niemiłosiernie – stosując np. w sekcji komentarzy pod artykułami paginację, obecnie, z tego co widzę, po trzy komentarze na stronę (kilka lat temu, o ile pamiętam, było ich po jakieś dziesięć na stronę, a w czasach, w których zaczynałem tam blogować, paginacji w ogóle nie było).

 

Parę lat później, w pierwszej połowie minionej właśnie dekady, entuzjazm do sekcji komentarzy pod artykułami w internetowych wydaniach mediów, znacznie osłabł. Prekursorami w zamykaniu się na opinie i „wkład” czytelników były, jak mi się wydaje, „przodujące” w wolności słowa media w Szwecji, potem fala niechęci ze strony mediów tzw. mainstreamu do wielbionego przez nie jeszcze parę lat wcześniej „życia społecznościowego” ogarnęła inne kraje Zachodu. Korpo-entuzjazm zamienił się w potoki tłumaczeń, dlaczego „lepiej będzie, gdy komentarzy nie będzie”. Ostatnio te zabawne, zwłaszcza w kontekście niedawnego entuzjazmu, argumentacje coraz częściej zamieniają gorące filipiki nienawiści wobec komentatorów internetowych.

 

Prąd likwidacji sekcji z komentarzami nie dotyczy jedynie „starych mediów” w ich wydaniach internetowych. Od pewnego czasu nie można komentować na stronach serwisu większości artykułów np. w „The Verge”, ani żadnego w „The Daily Beast”, podobnie jak w wielu innych mediach ery internetowej.

 

W Polsce było i jest różnie. Wiele mediów wciąż liczy na komentarze pod artykułami i zaprasza do komentowania, doceniając jego biznesowe znaczenie lub też inne aspekty. Najbardziej znana u nas jest specyficzna polityka uprawiana przez „Gazetę Wyborczą”. Blokując bowiem możliwość komentowania pod wybranymi materiałami, nauczyła swoich czytelników, że „otwarta” dyskusja możliwa jest głównie na tematy wygodne dla redakcji. Gdy artykuł dotyczy kwestii potencjalnie zakłócającej narrację propagowaną przez „GW”, jak np. afery z celebrytami wcinającymi się bez kolejki do szczepień, nie ma komentowania. W ten sposób wykształcił się swoisty meta-język komunikacji serwisu GW z czytelnikiem. Gdy np. „Wyborcza” blokuje komentarze pod newsem o zamachu terrorystycznym w którymś z krajów zachodnich, to niechybny sygnał, że odpowiadają zań wyznawcy Proroka, choć, zgodnie z regułami poprawności politycznej „GW”, oczywiście pomija w tekstach religię i pochodzenie sprawców. W ten sposób, nie informując, w rzeczywistości informuje. Starsi, wyćwiczeni w czytaniu dawnej „Trybuny Ludu” doskonale wiedzą, na czym to polega.

 

Nie zgadzam się z tobą, więc jesteś hejterem

 

Dlaczego media zwłaszcza te o lewicowo-liberalnym obliczu ideowym odchodzą od korzystania z czytelniczego „feedbacku” bezpośrednio pod materiałami redakcyjnymi, pomimo niezaprzeczalnych korzyści, jakie wiążą się z większym, czasem o wiele, wiele, większym, ruchem na stronach?

 

One same odpowiadając na to pytanie mają od lat gotowe refreny o „mowie nienawiści”, hejterach, prawicowych „bigotach” itp. Podaje się też często interes „prawdziwych” czytelników i wizerunek w ich oczach, który media mają tracić, dopuszczając „mowę nienawiści” w komentarzach. Ten ostatni rodzaj argumentacji jest wątlutki, gdyż od dawna znane są takie mechanizmy jak opt-in i opt-out, które można bez problemu zastosować na stronie do widoczności sekcji komentarzy i opatrzyć zgodę na ich przeglądanie odpowiednim zastrzeżeniem od wydawcy. Kto uważa, że po zastosowaniu takich mechanizmów wciąż istnieje problem wizerunkowy, ten po prostu się czepia i/lub w rzeczywistości ma ukryte intencje, o których piszę poniżej.

 

Z osobnikami, którzy przekraczają granice kulturalnej debaty, obrażają, łamią prawo, stosunkowo łatwo można sobie poradzić. Są techniczne środki na blokowanie wyzwisk i wulgaryzmów. Problem anonimowości też jest dziś nierozwiązywalny. Zresztą, w wielu wypowiedziach lewicowi dziennikarze, jak np. w artykule z 2014 r., który niedawno czytałem w „Guardianie”,  przewija się spostrzeżenie, że „napastliwie” komentują osoby wcale nie anonimowe. Także tłumaczenia sportowego serwisu amerykańskiego ESPN, który był krytykowany przez wcale nie anonimowych i wcale nie chamskich komentatorów za swoje polit-poprawne odloty w sprawie zachowań zawodników ligi NFL, prezentują się słabo. Dla lewicowych dziennikarzy jednak niewystarczająco słabo, by pod tym pretekstem usunąć możliwość komentowania ze stron.

 

Komentujący niezgodnie z linią polityczną mediów nie są też zwykle wcale wulgarni, i nie napadają agresywnie na kogokolwiek. Nie. Owi „hejterzy” to po prostu najczęściej ludzie mający inne zdanie niż autor i redakcja, podający często fakty, które stawiają w wątpliwym świetle tezę artykułu, lub przypominający autorowi fakty, które pominął. Ich „mowa nienawiści” to po prostu wyrażanie odmiennych poglądów lub pisanie o niewygodnych z punktu widzenia autora i redakcji sprawach.

 

Podczas kalifornijskich pożarów i przerw w dostawie prądu w 2019 roku, Yahoo! (które pozbyło się niedawno sekcji komentarzy w swoich serwisach) opublikowało artykuł pt. „California’s Massive Power Outages Show Climate Change Is Coming for Everyone, Even the Rich”. Typowa publicystyka z tezą, że za pożary i problemy energetyczne Kalifornii nie odpowiadają nieudolni lokalni włodarze, lecz klimatyczna bestia, na którą, co każdy chyba wie, lewicowa media potrafią zwalić nieomal wszystko. Komentujący czytelnicy, w tym mieszkańcy Kalifornii, byli jednak innego zdania…

 

„Problemy Kalifornii z przesyłem energii elektrycznej wynikają z restrykcyjnych przepisów ochrony środowiska dotyczących wycinki drzew i przemysłu drzewnego,” pada myślozbrodnia w komentarzach. „Kansas ma dużo wiatru i susze, ale jakoś tak dziwnie, nie ma problemów z ogniem,” zwraca nienawistnie uwagę kolejny komentator. „Mam 53 lata. Nie mam najlepszej pamięci, ale o ile pamiętam zawsze mieliśmy upały i wietrzna pogodę latem, kiedy dorastałem w północnej Kalifornii a pożarów nie było,” dorzuca wulgarnie kolejny hejter.

 

Redakcja Yahoo! nie posiada się z oburzenia. Jaki jest sens publikowania propagandowych kawałków, jeśli ktoś może przejść do działu z komentarzami i odkryć, ile manipulacji, dezinformacji i pominięć istotnych faktów, zawarł w artykule autor. Do czego to podobne. Taki hejt!

 

Są też inne przyczyny zamykania odbiorcom możliwości komentowania. Za rytualnym klepaniem o „internetowym hejcie” kryją się zaskakująco często bardzo małe, małostkowe zgoła, motywy, ale do tego jeszcze wrócę.

 

„Bystrzy inaczej” kierownicy mediów

 

„Nie jest to użyteczne doświadczenie dla zdecydowanej większości użytkowników, napisał Scott Montgomery, redaktor zarządzający cyfrowymi wydaniami amerykańskiego publicznego nadawcy NPR, gdy zamykano możliwość komentowania na jego stronach w 2016 roku, „po ośmiu latach eksperymentów”. Cytuję te tłumaczenia, bo są bardzo charakterystyczne dla narracji mediów rezygnujących z tak obiecującego dekadę wcześniej „życia społecznościowego”.

 

Odwrotowi temu towarzyszyła zwykle mająca niewielki sens paplanina o pragnieniu przeprowadzenia „wyraźnego podziału między stroną internetową a jej profilami w mediach społecznościowych”. Mówił o tym m. in. Carl Franzen, dyrektor online wydawnictwa „Popular Science”, gdy w 2013 roku magazyn zamykał swoim czytelnikom możliwość reagowania na stronach na artykuły. „Facebook, będąc przede wszystkim portalem społecznościowym, ma architekturę i politykę sprzyjającą rozmowom, w których profil ‘Popular Science’, jak również dziennikarze magazynu wchodzą w interakcję z odbiorcami,” bredził dalej Franzen.

 

Kilka lat później te same wydawnictwa prasowe jęczą, że Facebook z Google pospołu zabrali prasie wszystkie reklamy. Przecież sami się do tego przyczynili, tacy „bystrzy inaczej” jak cytowany Franzen i zastępy podobnych mu, wynosząc ze swoich serwisów WWW potężny kawał traffiku do błękitnego kołchozu i dając to Zuckerbergowi w prezencie, bo „Facebook jest właściwym miejscem do prowadzenia dyskusji”. Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało.

 

To co robili i robią, ma zresztą konsekwencje szersze, wykraczające poza samo wyprowadzenie „życia społecznościowego” z serwisów wydawców. Adresy ich materiałów, tekstów, czy filmów, publikowane w mediach społecznościowych są klikane, ale nie każdemu dyskutantowi jest to potrzebne do wzięcia udziału w komentowaniu, zwłaszcza, że rozeznanie w temacie i treści publikacji daje mu sama lektura wątku na Facebooku. Wątek ten w wielu wypadkach zastępuje lekturę samego artykułu. Czytelnik nie opuszcza Facebooka a wydawca może realnie tracić odbiorców. Na pewno traci, gdy dyskutujący cytują, streszczają lub zamieszczają zrzuty ekranowe zamkniętych za paywallami treści. Spotkałem się z tym wielokrotnie. To dodatkowe, całkiem realne straty wynikające z „przeniesienia dyskusji” na Facebooka lub do Twittera.

 

Trudno mi się oprzeć cytowaniu Franzena w większych dawkach, bo jego wypowiedzi świetnie ukazują obłęd, jaki panował i zapewne wciąż panuje w korpo-kręgach zarządzających środkami masowego przekazu. Np. taki kwiatek: „media społecznościowe, takie jak Facebook czy Twitter sprawiają, że rozmowy są wyższej jakości niż komentarze na naszych stronach z artykułami (…) czytelnicy muszą podjąć dodatkowy wysiłek, aby przejść na naszą stronę internetową (…) choć wprowadza to tarcie w tym procesie, myślę, że jest to tarcie pomocne, ponieważ wywołuje zadumę, która moim zdaniem czasem ginie w mediach społecznościowych”. Autorem tego bełkotu jest facet, który decydował o cyfrowych i internetowych losach jednego z największych na świecie magazynów popularnonaukowych.

 

Nieco bardziej racjonalnie niż powyższe banialuki brzmią przytaczane przez wydawców argumenty finansowe. Utrzymywanie aktywnych sekcji z komentarzami i „życiem społecznościowym”, wymaga oczywiście nakładów na moderację, mechanizmy filtrujące treści, bazy danych użytkowników itp. Względami ekonomicznymi tłumaczył zamknięcie możliwości komentowania na stronach gazety szwedzki „Dagbladet” i wiele innych tytułów. Jednak z drugiej strony, jeśli elementy te generują ruch na stronach, to nakłady te wydają się uzasadnione, nie mniej niż nakłady na pozyskiwanie treści. Inaczej mówiąc, w logice biznesowej nie są to jedynie koszty, ale bardziej inwestycje. W świetle tego co mediom zrobił Big Tech, chyba nie takie bezsensowne.

 

Nie chcę kategorycznie wyrokować, że w każdym wypadku była to wyłącznie wymówka. Jednak spróbujmy spojrzeć na to w ten sposób: jeśli liczba komentarzy jest niewielka, to wprawdzie dodatkowa korzyść „traffikowa” również, ale też i problem z moderacją zaniedbywalny; jeśli natomiast liczba komentarzy rośnie, rośnie wprawdzie problem z moderacją, ale serwis się zasięgowo rozwija. Czy coś w tej logice się nie zgadza?

 

Trolle i hejterzy jako wymarzony pretekst

 

W sieci bez trudu można znaleźć opinie, że najgorliwszymi przeciwnikami dopuszczenia komentarzy czytelników pod artykułami są najbardziej radykalni politycznie „aktywiści dziennikarscy” tacy jak np. słynąca z prowokacji i szerząca swoimi tekstami nienawiść do mężczyzn feministka Jessica Valenti z „Guardiana”. Cóż, na jednej stronie jest miejsce na tylko na jednego trolla. W przypadku zradykalizowanych publicystów typu pani Valenti, to miejsce jest w polu „autor” i w sekcji komentarzy żadni dodatkowi hejterzy nie są potrzebni, więc i sekcja komentarzy musi zniknąć.

 

Ciekawe, że walka z komentarzami na stronach mediów i ze swobodą dyskusji społecznościowej w bardziej ogólnym sensie stoi w dość wyraźnej sprzeczności z koncepcją sfery publicznej neomarksisty Jürgena Habermasa, którego poglądy skądinąd są nad wyraz drogie lewicowo-liberalnej formacji, która dominuje w mediach mainstreamu. Nic to. Potrafią wykonać w swoich tłumaczeniach różne konceptualne fikołki, np. traktując cenzurę, ograniczanie wolności słowa, komentowania i wyrażania opinii przez ludzi, z którymi się nie zgadzają, jak metody obrony owej sfery publicznej przez „porwaniem jej przez ludzi, którzy chcieliby ja zdominować”. No tak, jak nasza dominować sferę publiczną to mnóstwo wiele dobry uczynek…

 

Radykalizujące się lewicowo media to jedna strona medalu, ale jest też inna, nawet bardziej interesująca, bo przyziemna, pobudka stojąca za usuwaniem możliwości komentowania. Badania przeprowadzone w ostatnich latach przez „The Washington Post” i „USA Today” wykazały, że czytelnicy, którzy oglądali artykuły z komentarzami pod spodem, znacznie częściej wyrabiali sobie negatywną opinię o mediach i publikowanych przez nie informacjach. Co ciekawe, efekt ten był widoczny nawet wtedy, gdy komentatorzy chwalili dany artykuł. Innymi słowy, gdy opinie dziennikarzy i opinii lub zwykłych czytelników są umieszczone blisko siebie, prowadzi to czytelników do kwestionowania kompetencji mediów głównego nurtu.

 

I tu być może docieramy do najgłębszej przyczyny niechęci do sekcji z komentarzami czytelniczymi, głębszej nawet niż polityczne poglądy dziennikarzy i całych redakcji. Zwykły troll czy hejter, który nęka i obraża innych to nie jest prawdziwy problem. Prawdziwym problemem jest ktoś, kto wie więcej niż autor materiału, zna fakty, których autor nie zna, lub świadomie pomija, bo mu nie pasują do narracji i światopoglądu, ktoś kompetentny, kto nie daj Bóg napisze w sekcji komentarzy lepszą, dokładniejszą i ciekawszą wersję informacji niż ta na górze strony.

 

Z takimi komentatorami należy bezwzględnie walczyć, oczywiście pod hasłami walki z „hejtem”. Zatem istnienie trolli i hejterów jest z punktu widzenia walczących z czytelniczymi komentarzami potrzebne i pożyteczne. Tworzy bowiem nieocenione preteksty, by się tych podważających nieomylność i linię sekcji komentarzy, raz na zawsze pozbyć.

 

Mirosław Usidus

 

 

MIROSŁAW USIDUS: Na pohybel Twitterowi! Precz z Facebookiem!

Twitter, jak pałkarz z NSDAP, który zdzielił mnie w zęby z bejsbola za to tylko, że udostępniłem treść, która w jego ideologicznym mniemaniu mogła zaszkodzić wspieranej przez Twittera opcji politycznej. Facebook to cenzor pod wieloma aspektami gorszy niż peerelowski Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, bo komunistyczni kontrolerzy w pewne formy prywatnej komunikacji nie ingerowali.

 

O tym, że Facebook stosuje zakazaną w RP cenzurę prewencyjną, nie pozwalając opublikować pewnych treści, czasami po prostu linków do serwisów, które krytykują Facebooka, wiedziałem od dawna i nawet o tym tu na portalu SDP pisałem. Jednak poziom mojej tolerancji dla gangsterki ludzi Zuckeberga został przekroczony, gdy przekonałem się, że zakazanego linka nie można wysłać nawet w prywatnej wiadomości. Blokowanie treści w osobistej korespondencji oznacza, że czytają wszystko, nie tylko to, co użytkownicy przesyłają sobie w przekonaniu, że to sfera prywatności, a także to, co chcą przesłać w prywatnych wiadomościach. Czyli inwigilacja już na poziomie pisania listu, wiadomości do znajomego. O czymś takim cenzorskie mendy z Mysiej mogły tylko pomarzyć.

 

Twitter z kolei próbę udostępnienia linka do artykułu zawierającego analizę pewnych matematycznych anomalii w wynikach Joe Bidena nie tylko zablokował. O nie. Za próbę publikacji treści, która nie zgadza się z poglądami politycznymi zarządzających tym serwisem dostałem od bojówkarzy Twittera w łeb dwunastogodzinnym banem. Tu znów politrucy społecznościówki zawstydzają komunistycznych cenzorów, którzy tylko zakazywali publikacji. Kijem za karę nie mogli przywalić, choć może chcieli.

 

Granice zostały przekroczone. Niby wiedziałem wcześniej, że Facebook stosuje polityczną cenzurę prewencyjną, i że moderacja Twittera jest czerwona jak stara stuzłotówka z Waryńskim. Zdawałem sobie sprawę, sugerując to w tekstach niejednokrotnie, iż prywatne wiadomości są inwigilowane, ale, ta brutalność moich wyżej opisanych doświadczeń sprawiła, że, jak to się mówi „coś we mnie pękło”.

 

Wiem. Zawsze wiedziałem, że największą krzywdą, jaką zwykły użytkownik może im wyrządzić, jest po prostu rezygnacja z ich usług. I to właśnie robię, choć stopniowo, zdając sobie sprawę po raz kolejny, jak silnie człowiek wikła się w social media, w te sieci zależności i małych interesów, przez lata „życia społecznościowego”. A lat tych jest trochę, gdyż na Facebooku „jestem” od 2006 roku, na Twitterze – od 2008.

 

Przy okazji staram się namawiać innych do odejścia. Mogę oczywiście przedstawiać wiele różnych argumentów od wielkiej okazji na odzyskanie ogromnej ilości czasu na prawdziwe życie, po wyłaniające się z wielu analiz naukowych narastające przekonanie, że to właśnie Facebook i Twitter w ogromnym stopniu odpowiadają za niszczenie więzi społecznych i obłąkaną polityczną polaryzację czy to w Polsce, czy w USA. Sama bowiem konstrukcja tych serwisów i algorytmy regulujące ich funkcjonowanie wzmacniają konflikt a nie zgodę i współpracę. Ale, tak naprawdę, namawiając innych do odejścia z tych platform, najbardziej mam ochotę odwoływać się do odrazy jaką budzi we mnie sytuacja, w której ludzie zdający sobie sprawę ze skandalicznych praktyk, cenzury, politycznie motywowanych represji i jednostronności ideologicznej Twittera i Facebooka, w najlepsze korzystają z tych społecznościówek.

 

Tak, moi drodzy, dziwię się wam i pytam, co robicie jeszcze w tych opresyjnych systemach. PRL, system komunistyczny w bloku sowieckim był narzucony i trudno było od niego uciec. Używając radośnie Facebooka i Twittera funkcjonujecie w tej nowoczesnej odmianie sowietyzmu dobrowolnie. Co z wami? Nie do tych, którzy popierają sowietyzm mówię, ale do wszystkich, którzy uważają się za zwolenników wolności, przede wszystkim wolności słowa.

 

Jeśli do kogoś to wciąż nie przemawia, to okraszę to samokrytyką. Ja też przez lata byłem hipokrytą, który udawał, że nie widzi fundamentalnego problemu z tym co wyprawiają Facebook i Twitter, choć świetnie wiedziałem o ich praktykach. Funkcjonowałem tam sobie jak gdyby nigdy nic, publikując, ciesząc się z publiczności i oddźwięku. Owszem można przez jakiś czas przychodzić do sklepu, w którym inni klienci są oszukiwani i okradani przez sprzedawcę, nie reagując i ciesząc się, że „mnie nie okradł”. Chyba jednak do czasu. Ja w końcu jednak postanowiłem zrezygnować z zakupów w tym sklepie i namawiam do tego innych, bo uważam, że to najlepszy sposób na złodzieja. Ale do tego jeszcze wrócę.

 

Propozycje polskiego rządu

 

Niestety wygląda na to, że łamiące polskie prawo cenzorskie systemy Facebooka i Twittera mogą mieć wielu obrońców w kontekście proponowanych przez polskie Ministerstwo Sprawiedliwości rozwiązań, które – jak sam resort pisze w komunikacie – „skutecznie realizują konstytucyjne prawo do wolności słowa”. Z tonu niektórych komentarzy po opublikowaniu informacji o projekcie wynika, że niektórzy skłonni są bronić uprawiających łamiącą polskie prawo samowolkę cenzorską społecznościówek biorąc na sztandar hasła „obrony wolności słowa”. W świetle tego, co wyprawiają Twitter i Facebook (a moje przygody to tylko jeden z oceanu innych przykładów), brzmi to niezbyt zachęcająco.

 

Oczywiście o projekcie ochrony wolności słowa w internecie Ministerstwa Sprawiedliwości można dyskutować, zwłaszcza pytać, czy proponowane rozwiązania będą skutecznie chronić praw użytkowników. Wiceminister Sebastian Kaleta przedstawiał w mediach koncepcję tzw. pełnomocników, przewidywanych w projekcie rozwiązań.

 

Proponujemy, żeby w pierwszej kolejności media społecznościowe miały obowiązek ustanowienia stosownych pełnomocników w Polsce, żeby użytkownik, który kwestionuje daną treść zarówno mogącą naruszać przepisy prawa mógł odwołać się od tego,” mówił Kaleta. „Ale z drugiej strony mógł odwołać się, kiedy platforma usuwa treści umieszczone przez użytkownika, które treści tego prawa nie naruszają. Niezadowolonemu z rozstrzygnięcia użytkownikowi przysługiwałaby skarga do sądu. Tutaj proponujemy utworzenie specjalnego sądu na wzór niedawno otworzonych sądów własności intelektualnej”.

 

Ministerstwo zaproponowało również inne rozwiązania, przede wszystkim tzw. „ślepy pozew”, które mogą składać wskazując adres URL kwestionowanego zasobu ofiary szkalowania czy fake newsów i kary nakładane przez Urząd Komunikacji Elektronicznej. Zostańmy jednak przy samej koncepcji walki nielegalnymi praktykami cenzorskimi społecznościówek, bo fake newsy i zniesławienia w sieci to odrębny temat, zasługujący być może na oddzielny tekst. Przedstawione przez MS propozycje przypomniały mi tekst, który napisałem w czerwcu 2019 r. dla portalu SDP.

 

Internetowe sądy pokoju?

 

Pisałem w nim o koncepcji „internetowych sądów pokoju” upublicznionej przez Jeffa Jarvisa, profesora medioznawstwa i internetoznawstwa na The City University of New York. Pomysł ten wychodzi od idei swoistego przymierza, czy też „umowy społecznej”, a może lepiej – „społecznościowej”, jaką firma operująca w Internecie, wydawca i administrator serwisów, zawiera ze swoimi użytkownikami i z władzami, które stoją na straży obowiązującego w kraju prawa. Dokument ten zobowiązuje użytkowników serwisów, usług i platform do przestrzegania standardów społeczności, które definiują niepożądane i niechciane zachowania oraz treści. Przymierza tego rodzaju mogłyby się różnić w zależności od platform i państw. Ważne jest, by społeczność użytkowników miała równorzędną możliwość wpływania na kształt tej umowy, czyli, aby np. regulamin serwisu był także ich, użytkowników serwisu, dziełem. Rolą zaś państwowych regulatorów i instytucji prawnych byłoby dbanie o to, aby brzmienie „umowy społecznościowej” zgodne było z przepisami prawa krajowego.

 

Wyjaśniając dalej koncepcję przedstawioną przez Jarvisa, pisałem, iż z wyjątkiem poważnych spraw kryminalnych i naruszeń prawa (np. groźby karalne, podżeganie do aktów terroru lub rozpowszechnianie pornografii dziecięcej), kiedy istnieje obowiązek reagowania z mocy prawa, zobowiązanie firmy administrującej platformą do reakcji na nielegalne treści lub zachowania powstaje po powiadomieniu jej przez użytkowników serwisu lub władze. Po otrzymaniu powiadomienia, firma jest zobowiązana do podjęcia działań i może zostać pociągnięta do odpowiedzialności w wypadku braku odpowiedniej reakcji. Oczywiście, może działać także z własnej inicjatywy, powołując się na regulamin oparty na „umowie społecznościowej”, ale, co może być dla niej ważne, nie musi.

 

Zasadniczo reakcja na sprawy dotyczące możliwych naruszeń wcześniej uzgodnionego „przymierza” polegałaby na kierowaniu tych spraw do „internetowego sądu pokoju”, ciała istniejącego na mocy prawa krajowego ze specjalnie przeszkolonymi sędziami i wyposażonego w nowoczesne, oparte na sieci systemy komunikacji, które umożliwiają działanie z wymaganą szybkością i w odpowiedniej skali. Czy dziennikarze mogliby zasiadać w tego typu ciałach orzekających, obok prawników? Myślę, że tak, podobnie jak deweloperzy internetowi czy urzędnicy.

 

Oczywiście, jak wspominałem, trzeba też przewidzieć taką możliwość, że administracja może działać bezpośrednio, powołując się na regulamin, który wypracowano wspólnie. Jednak użytkownik, którego dotyczy sankcja nałożona przez administrację, ma prawo odwołać się od tej decyzji do takiego właśnie sądu.

 

Zakładana w tej koncepcji szybkość podejmowania decyzji przez sąd internetowy byłaby ogromną zaletą z punktu widzenia wszystkich stron. Strony mogłyby uczestniczyć w procedowaniu osobiście (czyli za pomocą tożsamości sieciowej) lub przez przedstawicieli. Decyzja takiego składu orzekającego przywracałaby np. w ciągu doby lub kilku dni usunięte wcześniej treści lub zdejmowałaby ban z użytkownika, albo też utrzymywała blokady nałożone przez przedstawicieli platformy.

 

Oczywiście w państwie prawa, od decyzji sądu pierwszej instancji (czyli w tym przypadku „internetowego sądu pokoju”) przysługuje odwołanie. Jednak dalsza procedura odwoławcza, co wydaje się oczywiste, toczyłaby się już w tradycyjnych sądach.

 

Jak pisał Jarvis, sądy takie mogłyby być finansowane z opłat lub specjalnego „podatku” nakładanego na spółki działające w Internecie. Brzmi to źle, ale tylko pozornie. Jeśli działalność „internetowych sądów pokoju” zmniejsza ryzyko prawne (i finansowe) działalności firm internetowych, czyli zdejmuje z nich groźbę pozwów użytkowników z jednej strony i przedstawicieli państwa – z drugiej, to rozwiązanie takie może okazać się dla nich całkiem atrakcyjne.

 

Lepiej mieć kwit w garści

 

Opisana przez mnie w połowie 2019 roku wizja wykazuje wiele podobieństw do projektów przedstawianych obecnie przez polskie Ministerstwo Sprawiedliwości. Jest jednak pewna zasadnicza różnica. Dotyczy, nazwijmy to ogólnie, reguł reagowania w przypadku naruszeń. W projekcie resortu nie ma owej „umowy społecznej” czy „społecznościowej”, która stanowiłaby podstawę funkcjonowania systemu, jest za to instytucja pełnomocnika, który, jak należy rozumieć, reprezentuje interesy portalu a nie użytkowników. Czym więc będzie się różnić od form odwoławczych, za pomocą których od dawna można tam się skarżyć na decyzje moderacji?

 

Lepsze są twarde kwity w postaci umów opartych na przepisach polskiego prawa z tego chociażby względu, że Facebook, Twitter, Google i inni potentaci internetu mogą cały ten misterny plan, te nasze procedury odwoławcze do specjalnych sądów itd., po prostu – excusez le mot – olać.

 

Takie rzeczy już się zdarzały, np. z pozwem fundacji Panoptykon przeciw Facebookowi. I co wtedy? Do USA? Tam są chronieni przez sekcję 230 Communications Decency Act jeszcze z 1996 roku. Do Unii Europejskiej? Obawiam się, że w wielu sprawach siły nadające ton UE, mogą zgadzać się z cenzurą stosowaną przez platformy social media a nie z wolnościowymi argumentami. Czy wyobrażacie sobie, że Bruksela i TSUE będą bronić sekowanych na Facebooku narodowców?

 

Można też teoretycznie blokować działanie Facebooka i Twittera na terenie Polski, dopóki nie ugną się i nie zaczną reagować na polskie prawo. Niedawno blokadę Facebooka zapowiedziały władze Wysp Salomona. Chcą tego, gdyż, jak twierdzą, społecznościówka „zagraża jedności narodowej”. Wywołało to w tym mało znanym zakątku świata wielką awanturę polityczną. U nas, gdyby władze się na to zdecydowały, zapewne awantura byłaby znacznie większa i miałaby rytualne reperkusje międzynarodowe.

 

Jest oczywiście też kwestia technicznej wykonalności takiej blokady. I najpoważniejsze zastrzeżenie – zakaz taki naruszałby zasady w imię których podejmujemy zmagania z cenzorami Zuckerberga, czyli poszanowanie wolności słowa, zakaz cenzury prewencyjnej i swoboda wymiany informacji.

 

Przykłady Francji, która prawnie i administracyjnie czołga Facebooka i innych amerykańskich potentatów internetu całkiem skutecznie, każąc im np. płacić podatki i dzielić się przychodami z wydawcami, pokazuje, że można. Niestety również głównie teoretycznie, bowiem dochodzimy do dość przykrej konstatacji, że Polska to nie Francja. Big Tech ma nasz nie za bardzo istotny rynek w niewielkim poważaniu. Co oczywiście nie oznacza, że nie należy próbować.

 

Osobiście uważam, że wzięcie typów pod włos i dążenie do uzyskania czegoś na piśmie, np. takiej „umowy społecznościowej”, o jakiej pisałem półtora roku temu, jest nieco bardziej obiecującą drogą niż rachuby na to, że Facebook czy Twitter będą się w ogóle przejmować polskimi sądami, tymi zwykłymi, czy wyspecjalizowanymi do spraw naruszeń internetowych. UKE może skutecznie nałożyć kary na podmioty działające na polskim rynku. Co jednak na przykład może zrobić Twitterowi, który, z tego co wiem, nie ma nawet biura w Polsce?

 

Nie znam pełnego tekstu projektu polskiej „ustawy o wolności słowa w internecie”. Żaden jej nawet szkicowy kształt, jak mi się zdaje, nie został udostępniony publicznie. To co wiemy, wiemy z komunikatów przedstawicieli resortu sprawiedliwości. Nie wykluczam, że jej autorzy obmyślili jakieś chytre kruczki, aby zmusić wielkie platformy social media do współpracy. Nie jestem prawnikiem i nie mam fachowej wiedzy o paragrafach, po które można by sięgnąć, aby skutecznie zmusić cenzorską bandyterkę z Fejsa i Twittera do przestrzegania polskiego prawa. Może i są takie sposoby. Dopóki nie zobaczę konkretnych projektów przepisów, pozwolę sobie zachować rezerwę i sceptycyzm.

 

Nie zaglądając do niebieskiego kieliszka

 

Ja jestem prostym człowiekiem z internetu, który coś tam w nim zrobił i trochę o nim wie. Wiem na przykład, czego wzbudzeni politycznie nadzorcy tych społecznościówek boją się tak naprawdę, a nie są to wcale żadne paragrafy.

 

Jest taka jedna rzecz, która w zasadzie wydaje się dość prosta do przeprowadzenia. Nazywa się: porzucenie Facebooka, Twittera, Instagrama, na dobre, na zawsze. Tak po prostu przestańmy mieszkać w tym niebieskim PRL-u, przestańmy uciekać od wolności do świata, który z wolnością ma niewiele wspólnego. I już tam nigdy nie wracajmy.

 

Tak, owszem, jest syndrom odstawienia. Gdy go zauważasz, ze zdumieniem konstatujesz, jak bardzo twoje uzależnienie od social media podobne jest do innych nałogów, które znasz czy to z autopsji, czy z literatury. Jednak, z każdym kolejnym dniem trzeźwości z podnieceniem odnotowujesz, jak mało tracisz, nie zaglądając do kieliszka błękitną trucizną.

 

Mirosław Usidus