MIROSŁAW USIDUS: Sposoby na cenzorryzm Big Tech

Termin „cenzorryzm” wymyśliłem, składając „cenzurę” z „terroryzmem”. Chyba jasne dlaczego cenzura. Jeśli ktoś zastanawia się, o co mi chodzi z „terroryzmem”, to niech poczyta o pogróżkach Google’a wobec Australii, której gigant groził wyłączeniem usług, jeśli wprowadzi „niegooglomyślne” przepisy.

 

Cenzorrystyczne popisy Facebooka, Twittera, Google’a i Amazona z ostatnich miesięcy zrobiły duże wrażenie na wielu ludziach, w wielu krajach świata. Na świecie i w Polsce widzimy falę reakcji różnego rodzaju, od rządów, które zapowiadają walkę z Big Tech o wolność słowa gwarantowaną w krajowych prawach i konstytucjach po przeróżne inicjatywy prywatne, które korzystając z pogarszającego się wizerunku potentatów Krzemowej Doliny, starają się zaoferować nowe lub promować już od dawna istniejące alternatywy dla produktów GAFA.

 

W Polsce oprócz zapowiedzi rządu, że wprowadzi regulacje, które będą bronić gwarantowanej przez polską Konstytucję wolności słowa przed samowolą cenzorów politycznych na platformach społecznościowych, pojawiły się też alternatywne produkty. Najgłośniej jest o serwisie Albicla.

 

Niedopracowana, ale atakowana z zastanawiającą zajadłością

 

Gdy w dniu uruchomienia Albicla po raz pierwszy zalogowałem się do serwisu, ujrzałem to, czego się mniej więcej spodziewałem, czyli niewiele rzeczy działających jak powinno i ogólnie chaos założycielski. Jednak spodziewałem się tego, więc nie zrobiło to na mnie wstrząsającego wrażenia. Jakoś tak z góry zakładałem, że będzie to wczesna alfa, wiedząc jak trudno jest zrobić platformę tego typu, z całym zestawem funkcjonalności, z grafem społecznościowym, z rozwiązaniami do obsługi sieci kontaktów i profilu użytkownika.

 

Kwestią do dyskusji jest, czy autorzy powinni uruchomić tak niegotową jeszcze rzecz. Łatwo się mówi, że upubliczniać należy stuprocentowo dopracowaną, pozbawioną błędów, wersję. W przypadku czegoś tak złożonego jak platforma społecznościowa to wydaje się w ogóle niemożliwe. Pewne rzeczy trzeba przetestować bojem i chyba takie było założenie Albicla. Że tych błędów było bardzo dużo – to inna sprawa. Tak czy inaczej, w momencie, gdy po raz pierwszy eksplorowałem nowy serwis, niedociągnięcia nie zaskakiwały mnie, ani nie szokowały. Nawet napisałem od razu w sieciach społecznościowych o kilku błędach, które rzuciły mi się w oczy od razu, zakładając, że ktoś ten feedback odbiera i będzie to sukcesywnie poprawiane.

 

W kolejnych dniach z pewnym zdumieniem rejestrowałem wielką falę krytycznych opinii, recenzji, życzliwych i nieżyczliwych uwag ze wszystkich stron i w końcu atak trolli, którzy za pomocą fejkowych profili i prowokujących treści chcieli „dokopać prawakom”. Ta gorliwość serwisów recenzujących krytycznie Albiclę i armii trolli, nazwijmy to ogólnie, „nieprawicowych” była nieco zdumiewająca. Przecież to miała być „pozbawiona znaczenia i szans” inicjatywa. Czy każdy „marginalny” serwis internetowy jest tak szeroko omawiany i recenzowany w mediach? Wyglądało to dziwnie i sprawiało wrażenie, że fala „fachowych” lub po prostu złośliwych analiz „portalu Sakiewicza” jest czymś podszyta, czymś innym niż tylko chęcią zrecenzowania nowej strony internetowej.

 

Albicla została zaatakowana za wiele rzeczy, w tym za kopiowanie regulaminu Facebooka. Owszem, niby słusznie – każdy powinien sam pisać własny regulamin. Ale z drugiej strony – serwisy takie jak Parler a wcześniej Discord były atakowane przez cosa nostrę Big Tech za to, że nie stosują reguł postępowania z „nieodpowiednimi treściami” według jedynie słusznego wzorca, akceptowanego przez Google, Facebook, Amazon, Twitter i Apple. No więc Albicla wprowadziła regulamin, który, skoro jest kopią regulaminu Facebooka, jest całkowicie zgodny linią potentatów technologicznych, czyż nie?

 

W jednym z komentarzy zauważyłem żartobliwie, że twórcy Albicli mieli za darmo szeroki test prototypu połączony z wszechstronnymi crash-testami i bogatym feedbackiem użytkowniczym. Nie postawiłbym jednak pieniędzy na to, że to było z góry zaplanowane.

 

Z całej tej awantury wyłonił się pewien problem, dla projektów takich jak Albicla chyba znacznie trudniejszy jako wyzwanie, niż wszelkiego rodzaju problemy techniczne i inne, w tym związane z zarządzaniem danymi użytkowników. Mianowicie, skoro taki serwis powstaje jako reakcja na cenzurę polityczną na Facebooku i Twitterze, to jak ma podejść do problemu tych wszystkich złośliwych lewicowych, antyklerykalnych, trolli? Zauważyłem komentarze konserwatywnych użytkowników narzekających, że miał to być „ich” serwis a widzą jakieś obrzydliwości w Albicla. No więc, albo-albo. Albo wolność słowa i brak cenzury, albo cenzura, ale nie lewicowa, jak na Facebooku i Twitterze, tylko z przeciwnym znakiem politycznym. To są kwestie, z którymi Albicla, jeśli ma lepiej funkcjonować i rozwijać się, będzie musiała się zmierzyć. Nie tylko ona zresztą, ale każdy inny „nielewicowy” projekt społecznościowy.

 

Od kilku tygodni co pewien czas wchodzę na platformę, by sprawdzić, czy coś zmienia się na lepsze. Zauważyłem, że sporo rzeczy zostało tam poprawionych. Był więc postęp, choć nie można powiedzieć, że wszystko jest OK, bo elementy grafu społecznościowego, czyli powiadomienia o interakcjach, zaproszenia, wszelkie typowe dla społecznościówek elementy dynamiczne i angażujące nie działają tak jak trzeba. Na razie sprawia to wrażenie statycznej maszyny do publikowania treści z możliwością  reagowania. Do prawdziwej społecznościówki jeszcze sporo brakuje. Niemniej to dzięki Albicla dowiedziałem się, że są plany stworzenia polskiej, pozbawionej google’owskiej cenzury politycznej, alternatywy dla YouTube. Czy to to realne to inna sprawa. Ważne, że informacja dotarła do mnie tym a nie innym kanałem.

 

Mówimy o serwisie, który istnieje kilka tygodni. Zuckerberg po pierwszej wersji swojego serwisu został nieomal wyrzucony z Harwardu za naruszanie praw i obyczajów. Zanim wypracowano graf społecznościowy i wszystkie te rozwiązania, z których znany jest dziś Facebook na czele z guzikiem „Lubię to” minęło kilka lat. I tak po prawdzie na Facebooku i Twitterze po kilkunastu latach i setkach milionów użytkowników bardzo wiele rzeczy nie jest OK.

 

Oczekiwanie od Albicli doskonałości jest więc trochę nieporozumieniem. Budowanie platformy społecznościowej bieg długodystansowy, bez wytyczonej mety. Jeśli miałbym coś doradzać, to oprócz powielania funkcji i usług ze znanych społecznościówek warto pomyśleć nad czymś wyjątkowym, co odróżniałoby ten produkt od masy innych podobnych. Pozwoliłoby to przyciągnąć użytkowników mniej zaangażowanych w politykę, poszukujących czegoś innego niż znane narzędzia. Ponadto, gdy Albicla osiągnie stan MVP (minimum viable product), którego, moim skromnym zdaniem, jeszcze nie osiągnął, warto pomyśleć o promocji.

 

Albo walka o wolność słowa, albo Facebook i Twitter

 

Albicla jest inicjatywą prywatną i nie rozwiąże pewnego problemu, jaki mają polskie instytucje rządowe, samorządowe i wszelkie rodzaju publiczne z platformami społecznościowymi, zwłaszcza w świetle planów przywołania „cenzorrystów” z Big Tech do porządku i nakazania im przestrzegania obowiązującej w Polsce wolności słowa. Wspominałem o tym niedawno w innym tekście. Dziś kilka słów więcej o tym, jak powinno wyglądać „B” jeśli powie się „A” (czyli podejmie się prawne zmaganie z cenzurą wielkich społecznościówek).

 

Otóż polski „government” (w anglosaskim rozumieniu, które obejmuje wszystkie szczeble i rodzaje władzy oraz reprezentacji publicznej) poszedł bezkrytycznie w Facebooki, Twittery, YouTube’y a nawet niekiedy w Instagramy i Pinteresty w ślad za sektorem prywatnym. Używa do komunikacji z obywatelami, petentami urzędów, mieszkańcami miast i gmin, interesariuszami publicznych organizacji i projektów, narzędzi wyjętych spod polskiego prawa. Są one wyjęte zarówno we własnym rozumieniu, gdy lekceważą obowiązujące u nas przepisy, przedkładając nad nie swoje regulaminy, jak też de facto przez nasz wymiar sprawiedliwości, który w orzecznictwie ma tendencje do traktowania Facebooka np. jako obcego państwa.

 

Konstatacja jest więc nieubłagana: polskie instytucje publiczne używają platform owego „obcego państwa” do komunikacji z polskimi obywatelami.

 

Zapewne znajdzie się legion takich, którzy od razu zaczną przekonywać, że „to nie tak”, „że przecież Facebook i Twitter to nie wrogowie”, albo wręcz, że to „zupełnie normalne”. Spośród mędrków tego sortu jest tylko jeden, który może mieć trochę racji. Ten mianowicie, który zauważa, że nie ma się czego obawiać, gdyż w swoim politycznym ferworze administracja Facebooka walczy tylko wielkimi i znaczącymi przeciwnikami, banując Trumpa i innych polityków w USA, zaś u nas w Polsce nic szczególnie ważnego się nie dzieje, dlatego nie ma obaw.

 

To jednak może się szybko skończyć, gdyby polskie władze przeszły od słów do czynów i wprowadziły przepisy skutecznie wymuszające przestrzeganie polskiego prawa w Polsce. W różnych publikacjach na świecie pojawiają się informacje, jakoby „Polska wzięła się za Facebooka i innych”. Nie chce mi się entuzjastom polskiego twardego charakteru z zachodnich krajów tłumaczyć, że na razie to wszystko dzieje się w sferze zapowiedzi i owa „twardość” to na razie głównie jest „w gębie”. Gdyby jednak w końcu polski rząd wprowadził przepisy, które zapowiada, to warto pomyśleć o konsekwencjach.

 

Dość łatwo przewidzieć, że potentaci nie będą mieli ochoty tak po prostu się podporządkować. Zablokowali prezydenta Stanów Zjednoczonych. Czy myślicie, że zawahają się w obliczu władz średniego środkowoeuropejskiego kraju? Zwłaszcza, że będą mogli liczyć na silne wsparcie polskiej opozycji. Co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości.

 

Ostatecznie, nawet, jeśli Facebook i Twitter nie będą banować polskiego rządu, to i tak władze RP znajdą się w dość głupiej sytuacji, jeśli pomimo podjęcia walki o wolność słowa z tymi platformami, wciąż będą ich używać do celów komunikacyjnych. Wydaje mi się, że nieuchronnie w takiej sytuacji, przewidywalnej, jeśli nasze władze zdecydują się na podjęcie zapowiadanych działań, pojawi się kwestia alternatywnej platformy społecznościowej komunikacji.

 

Chodzi o to, że społecznościowe narzędzia jako takie mocno okrzepły i wrosły w naszą kulturę życia sieciowego i zresztą nie tylko sieciowego. Są częścią sfery medialnej i życia społecznego. Możliwość wchodzenia w relacje, pytania, dyskutowania, bycia w kontakcie za pomocą narzędzi, jakie oferują społecznościówki, uważane jest za cenną zdobycz techniki, za coś bez czego trudno nam się dziś obejść, coś co jest wręcz niezbędne do funkcjonowania jako firma, grupa, organizacja i osoba publiczna. Nie tylko wiele marek, ale również instytucji publicznych zainwestowało sporo w społeczności, rozbudowę sieci połączeń, w doskonalenie technik relacji z ludźmi. Tak po prostu to rzucić, zaprzestać tych form komunikacji? Szkoda tego wszystkiego. A poza tym, jeśli udało się zbudować zaangażowaną społeczność, to szkoda tego zaangażowania.

 

Ale pozostawać na Fejsie i Twitterze, gdy uznajemy, że te platformy łamią polskie prawo przez niedopuszczalna cenzurę? To też trudno zaakceptować. Więc co?

 

Wygląda na to, że od myśli o polskiej, publicznej, alternatywnej dla wielkich platform, formie komunikacji społecznościowej nie uciekniemy. Ja sobie to wyobrażam jako stosunkowo nieskomplikowane narzędzie, aplikację, umożliwiającą polskim instytucjom i postaciom publicznym to samo, co umożliwiają im strony, profile, grupy na najpopularniejszych obecnie platformach. Nie, nie chodzi o „drugiego Facebooka”. Raczej o rodzaj aplikacji-wtyczki, podobnej trochę do np. Disqus, która pozwalałaby na interakcję w różnych miejscach internetu, na stronach, w telefonach komórkowych, w infokioskach stojących w hallach urzędów, ale także na reakcje na ogłoszenia wywieszone w gablotach, np. przez kody QR lub paskowe a nawet na pisma urzędowe.

 

Nie chcę wchodzić w szczegóły techniczne, zwłaszcza, że to dopiero raczej pewien pomysł, a nie przygotowane rozwiązanie. Tego rodzaju platforma, gdyby dodać do niej elementy interakcji ze światem fizycznym, augmented reality itp. stałoby się zresztą dużo bardziej złożonym systemem z niezwykłymi możliwościami. Na pierwszym etapie myślmy jednak o nim raczej jako uniwersalnej aplikacji komunikacyjnej typu społecznościowego na potrzeby publiczne w internecie stacjonarnym i komórkowym.

 

Jako aplikacja komunikacyjna, nie wymagałaby kwalifikowanego zarządzania tożsamością cyfrową. Tzn. sama warstwa komunikacji wymagałaby zwykłego loginy a nie np. profilu zaufanego. W końcu urzędy, organizacji i postacie publiczne decydują się na komunikację na platformach takich jak Facebook i Twitter, nie stawiając zbyt wielkich wymogów co do weryfikacji osób, z którymi wchodzą w relacje.

 

Gdybyśmy jednak chcieli wyeliminować anonimowość z tej platformy, to oczywiście pojawia się kwestia zastosowania uznanych przez polskie państwo metod autentykacji, profilu zaufanego, e-dowodu itp. Na tym poziomie oczywiście warto myśleć o tym, że rozwiązania, o których mowa mogłyby być zintegrowane z szerszym projektem przekazywania obywatelom ich prywatnych danych pod zarząd, co oznaczałoby, że takie Google, Facebook czy Amazon, nie posiadałyby naszych danych, lecz korzystałyby z nich wtedy, gdy wyraźnie wyrazimy na to zgodę.

 

„Wspólnice danych”

 

Projekty takich publicznych, silnie zabezpieczonych repozytoriów prywatnych danych obywateli, odseparowanych od Big Tech, pojawiły się już w niektórych krajach, np. w USA. Niedawno miałem okazję zapoznać się z opracowaniem Jana J. Zygmuntowskiego z polskiego projektu SpołTech, który wymyślił termin „wspólnice danych” dla alternatywnego projektu zarządzania naszą prywatnością. Chciałbym o tej koncepcji napisać wkrótce dokładniej. Tym razem tylko wspominam.

 

Nie chodzi więc tylko o stworzenie „polskiego Facebooka”. Byłbym zresztą zdecydowanie przeciwko temu, gdyż Facebook działa, także w sensie technicznym, źle. Nie jest to dobry wzór. Chodzi o przeniesienie komunikacji na platformę zgodną z polskim prawem i podległą jego przepisom oraz danych użytkowników do „wspólnicy”, w której zarządzać nimi będą sami użytkownicy a nie „obce państwo” takie jak Facebook czy Google.

 

Wracając do mówienia „B”. Indyjski rząd, który oskarża m. in. Twittera o mieszanie się do indyjskiej polityki i łamanie lokalnych przepisów, przenosi się na rodzimą (choć prywatną) platformę mikroblogową. Jak podał serwis BBC, na hinduską alternatywę dla Twittera o nazwie Koo przenoszą się politycy partii rządzącej oraz instytucje rządowe. Jest to inicjatywa prywatna, w pierwszym rzędzie aplikacja mobilna a nie stacjonarny serwis WWW jak Albicla.

 

Indie to dla Twittera trzeci po USA i Japonii rynek z 17,5 mln użytkowników. Utrata kilkunastu milionów korzystających to jeszcze nie upadek, ale zaboli na pewno. A w kolejce do robienia porządku z cenzorrystycznym ptaszkiem są Meksyk i Brazylia, z punktu widzenia Twittera, rynki o podobnej skali.

 

Jeśli chodzi o Polskę, to rząd oczywiście powinien bronić gwarantowanych przez nasze prawo i Konstytucję swobód obywatelskich, z wolnością słowa na czele. Myślę jednak, że stworzenie prostej w obsłudze, działającej sprawnie bo bez nadmiaru „wodotrysków”, otwartej, czyli możliwej do łatwej implementacji w różnych środowiskach technologicznych, także poza WWW i mobilnym, zintegrowanej platformy komunikacji społecznej plus oderwanie „obcych państw” od koryta z danymi prywatnymi Polaków dla których powstaną zabezpieczone krajowe repozytoria z dostępem dla obywateli, to pomysł przynajmniej wart rozważenia.

 

Mirosław Usidus