Łatwo przewidzieć, że projekt powołania Rady Wolności Słowa będzie krytykowany. I łatwo przewidzieć przez kogo – przez tych, którzy, gdy Facebook, Google, Twitter, Amazon, miażdżą swobodę wypowiedzi, siedzą cicho. Proponuję więc nie zwracać na nich uwagi. Może być i taka Rada. Nazwa i szczegóły walki o przestrzeganie polskiego prawa w internecie mają mniejsze znaczenie. Istotniejsza jest skuteczność.
Obawę, że platformy społecznościowe mogą zlekceważyć polskie inicjatywy w obronie wolności słowa i przepisów prawa, które powinny obowiązywać na terenie Polski, czyli w sytuacji gdy polski obywatel korzysta w Polsce w takiego serwisu, wyrażałem w niedawno opublikowanym na portalu SDP tekście. Z drugiej strony nasze sądy krajowe, jak wygląda z kilku spraw, których wynik znam, skłaniają się do traktowania takiego np. Facebooka z jego regulaminem jakoś coś w rodzaju obcego państwa, do którego polskie przepisy nie mają zastosowania.
Pojawia się więc obawa, że to wszystko, projekty powołania specjalnych organów, sprawnych sądów online, okaże się płonne. Druga strona, czyli konglomerat Big Tech musi stanąć na parkiecie do kontredansu, czyli uznać i przyjąć polskie przepisy i procedury, czy to będzie proponowana przez Ministerstwo Sprawiedliwości Rada Wolności Słowa ( o projekcie nowych przepisów pisaliśmy TUTAJ – przyp. red.), czy orzeczenia szybkich sądów online. W tamtym moim wspominanym wyżej artykule, w którym pisałem o możliwości powołania sądów pokoju, szybkiego orzecznictwa online dla portali internetowych, czyli rzeczach podobnych w dużym stopniu do tego, o czym teraz mówi MS, ważne jest, by uzyskać formalną gwarancję akceptacji tych procedur przez Zuckerberga i Dorseya, i pewność, że będą naszych polskich reguł przestrzegać, ów twardy „kwit w garści”.
Nasza „wolność słowa” to dla nich „faszyzm” i „rasizm”
Jakoś nie widzę tego, że ci lewicowcy rządzący Big Tech, stosujący całkowicie jednostronną antyprawicową cenzurę (czasem tylko machną jakimś małym listkiem figowym w postaci bana dla jakiego wzywającego do „mordowania białych” marksisty z Black Lives Matter), zgodzą się zaakceptować procedury prawne ustanowione przez prawicowy rząd polski. Dla większości z nich zresztą, dla szefów i pracowników wielkich korporacji technologicznych ludzie z poglądami nielewicowymi są „faszystami” i „rasistami”. To, że nie zawsze tak mówią, wynika tylko z tego, że w danym momencie im się to (jeszcze) nie opłaca.
Mam nadzieję, że polski rząd zdaje sobie sprawę, że korporacje, z którymi chce w taki czy inny sposób współpracować, a czasem współpracuje, są od najwyższych szczebli kierowniczych po szeregowych cenzorów, opanowane przez ludzi o skrajnie lewicowym światopoglądzie, nienawidzących czynnie i intensywnie wszystkich tych wartości, które stawia na czele obecna ekipa rządząca w Polsce. To są ludzie z fundamentalnie innej gliny. Nie należy im ufać i trzeba zachować ogromną ostrożność. A już powierzanie potentatom Big Tech jakichś ważnych dla polskiego państwa danych i pełne uzależnianie różnego rodzaju aspektów działalności państwa polskiego jest szaleństwem.
Mam zasadnicze i ogromne wątpliwości, czy Facebook, Twitter, Google i ludzie nimi kierujący zechcą ot tak po prostu zgodzić się na zaakceptowanie polskich „faszystowskich” reguł obrony wolności słowa. Bardzo chciałbym się mylić, uwierzcie mi. Bardzo chciałbym, aby potentaci Big Tech zawstydzili niedowiarków takich jak ja, godząc się na procedury i reguły proponowane przez Ministerstwo Sprawiedliwości i podporządkowując swoją działalność w Polsce polskim przepisom i Konstytucji RP. Z radością i wzruszeniem będą wszystko odszczekiwał.
Z radosnym szczekaniem wstrzymam się ma się rozumieć, dopóki tego nie zobaczę. Na razie odnoszę wrażenie, że Facebookowi, Twitterowi i innym można nieco „pomóc” w zrozumieniu, że przestrzeganie polskiego prawa, może być dla tych serwisów opłacalne. A raczej – nieopłacalne może być lekceważenie naszych przepisów. Jest kilka faktów i aspektów ich działalności, które być może nie są tak szeroko znane, a wykorzystanie tych czułych punktów, mogłoby skłonić nawet potężny Big Tech do współpracy.
„Exploity” w machinie Big Tech
Jaki jest najbardziej czuły punkt tych firm?
Oczywiście pieniądze.
W trakcie pisania tego tekstu natknąłem się na rozmowę z Tomaszem Jażdżyńskim, prezesem Gremi Media, w „Rzeczpospolitej” datowany na 17 stycznia. Czytamy w nim m. in. taka opinię: „… Europa jest dziś cyfrową kolonią, rządy europejskich krajów niewiele już teraz mogą na to poradzić. Największe technologiczne firmy świata tworzą funkcjonalną infrastrukturę internetu, na której opiera się istotna część biznesu i praktycznie wszystkie jego najatrakcyjniejsze gałęzie”. Oceny bardzo interesujące. Z wieloma się zgadzam, ale jednak nie do końca. Nie sądzę, że jest aż tak niedobrze, jak mówi pan Jażdżyński, i że rzeczywiście nic nie można z tym zrobić. Każda z wszechpotężnych firm Big Tech ma swoje słabe punkty, swoiste „exploity”, mówiąc językiem hakerów, które można wykorzystać, jeśli się chce i wie jak.
Na przykład, choć zarówno Google i Facebook robią dużo zamieszania PR-owego, by pokazać się jako Bóg wie jakie tygle przeróżnych innowacyjnych technologii, od sztucznej inteligencji po telewizję VR, to jednak brutalna prawda jest taka, że Google i Facebook to wciąż przede wszystkim FIRMY REKLAMOWE.
Według raportu opublikowanego w listopadzie 2019 r. w PCMag, reklamy po zsumowaniu bezpośrednich wpływów i partnerów stanowiły 85 proc. przychodów Google! W strukturze przychodów Facebook właściwie są tylko reklamy (99 proc.)! Nowszych danych nie mam, ale nie sądzę, by w ciągu roku coś się znacząco zmieniło.
Czy to jest jasne dla każdego? Mnie się wydaje dostatecznie klarowne. A klarowny wniosek płynie z tego taki: uderz od strony reklamy, która jest wciąż jedyną ważną rurą doprowadzającą życie do tych kolosów a „wszechpotężny” Google oraz tym bardziej Facebook, zacznie inaczej rozmawiać.
Ok, już wiemy, gdzie jest generator w tej gwieździe śmierci. Teraz trzeba by znaleźć szyb, który pozwoli w ten generator skutecznie uderzyć. Jak pisałem, zarówno firmy Big Tech jak i polskie sądy, skłonne są traktować te platformy jako niejako „obce państwa”, do których przepisy polskiego prawa się nie stosują. Jednak polskie prawo i polskie organy władzy mają wciąż jurysdykcję nad firmami z siedzibą w Polsce, czyli np. nad sprzedawcami samochodów, dystrybutorami kosmetyków, operatorami internetu wreszcie. Czy reklama na platformach, które otwarcie lekceważą polskie przepisy, powinna być legalna?
Tak, wiem. Polski rynek jest mały, nieważny i taki Facebook będzie się śmiał z zakazu reklamy na łamiącej prawo platformie społecznościowej. Tylko, że to co wprowadzi Polska będzie zapewne obserwowane w innych krajach. I niejednemu wydawcy, niejednej firmie medialnej sponiewieranej przez monopole Big Tech, takie rozwiązania mogą się spodobać. I nie ma tu oczywiście mowy o łamaniu wolności działalności gospodarczej. Mowa o sankcjach nakładanych przez państwo na firmy uporczywie łamiące prawo.
Oczywiście w tej logice wykluczone jest, aby wszelkie polskie organy władzy, instytucje publiczne, organizacje korzystające z publicznych środków itp. korzystały z takich narzędzi komunikacyjnych jak Facebook i Twitter. Tak, proszę państwa, logiczną konsekwencją sytuacji, w której te platformy nie przestrzegają polskiego prawa, jest wyprowadzenie organów polskiego państwa i wszelkich bytów publicznych z tych serwisów społecznościowych. Oczywiście w dzisiejszych czasach, by nie być posądzonym o „zamykanie się na obywateli” trzeba zaproponować alternatywę. Nie chodzi o tworzenie w Polsce „państwowego Facebooka”. Szkoda na to publicznych pieniędzy. Można to zrobić inaczej, taniej i prościej, ale nie będę się nad tym rozwodził, bo to tematyczny „skok w bok”.
Patrzmy zresztą na te działania pod kątem celu, który chcemy osiągnąć. Chcemy nakłonić gigantów technologicznych, platformy społecznościowe do respektowania polskiego prawa. Być może już samo podjęcie kroków zmierzających do uderzenia w czuły punkt okaże się skuteczne i potentaci zgodzą się podpisać odpowiednie „kwity”. A może trzeba będzie sięgnąć po inne środki. Wspomniałem o tym, że polskie państwo wciąż ma władzę nad operatorami sieci. Nietaktycznie byłoby w tej chwili rozmawiać, jak to można wykorzystać, ale wyobrażam sobie trochę całkiem skutecznych instrumentów, przy czym nie chodzi o blokowanie Twittera i Facebooka, jak to zrobił niedawno pewien operator w amerykańskim stanie Idaho. Są subtelniejsze metody.
Inni szafarze cyfrowego losu, Microsoft, Amazon, Apple, mają w pewnym sensie „zdrowsze” podstawy funkcjonowania. Sprzedają rzeczy znacznie bardziej konkretne, a ich byt nie zależy od tego czy dostaną dostatecznie dużo prywatnych danych użytkowników, by móc nimi handlować, jak to robi Facebook (i Google też, ale trochę inaczej).
Amazon wprawdzie, odrąbując brutalnie Parlera na swojej usłudze serwerowej AWS, bardzo zaszkodził, moim zdaniem, swojemu biznesowi w tej branży, ale zapewne jeszcze tego w excelu nie widzi, więc się nie przejmuje. Poza wszystkim, AWS, to według wspomnianego raportu PCMag zaledwie ok. jedna dziesiąta przychodów Amazona. Przewiduję, że po tym, czego się ta firma dopuściła, ta część biznesu nie będzie się Amazonowi rozwijać w takim tempie jak dotychczas. Amazon to jednak wciąż przede wszystkim wielki sprzedawca, a taka firma zawsze jest uzależniona od klimatu prawnego i rynkowego w państwach, w których operuje. W żadnym wypadku, nie można powiedzieć, że jesteśmy na Amazona „skazani”.
Najbardziej złożonym problemem jest Google. Niestety, mnóstwo firm, instytucji i zwykłych użytkowników uzależniło się od wygodnych i „darmowych” narzędzi Google. Także rządy, w tym polski, dość pochopnie zanurzają się w tym google’owym świecie, budując np. chmury krajowe we współpracy z Google. Dla jasności – nie mam nic przeciwko tej współpracy w ogóle, ale trzeba nieustannie pilnować, aby to co najważniejsze i najbardziej kluczowe nie stało się całkowicie zależne od tego dostawcy.
Przesadzam? Cóż, jeszcze niedawno wydawało mi się nie do pomyślenia, że można tak po prostu można wyłączyć serwis klientowi, który ma umowę i płaci, tylko dlatego, że nie godzi się na cenzurę w jedynie słusznej, forsowanej przez zmowę potentatów technologicznych, wersji. A to zrobił swojemu klientowi Amazon, Google i Apple dowaliły z bejzbola wcześniej, usuwając ze swoich sklepów z aplikacjami mobilnymi. W ostatnich dniach Google wystosował pogróżki wobec mniej znanej u nas aplikacji Minds, bo ta, według cyfrowych dyktatorów toleruje „controversial speech”. Wyobraźcie sobie teraz, że Google blokuje dostępy do ważnych zasobów lub usług jakiemuś państwu, które nieroztropnie się od Google’a uzależni, ze względu np. na „kontrowersyjne wypowiedzi” polityków lub brak przepisów pozwalających na adopcję dzieci przez pary jednopłciowe.
Zacząć od dealera prywatności
Jako kraj i jako społeczeństwo będziemy musieli stoczyć z potężnym Big Tech walkę o wolność, wolność słowa i przestrzeganie naszych wartości. Brzmi górnolotnie, ale niestety nie przesadzam. A nawet jeśli przesadzam, to wolę w tych sprawach przesadzać, niż chować się ze wstydu w kącie, gdy dzieci i wnuki mnie spytają – „co robiłeś stary, gdy odbierano nam wolność?”. Zakładam, że to moje „przesadzanie” będzie mieć pozytywne skutki. Choćby takie, że osoby zarzucające mi przesadę zechcą udowodnić w jak wielkim jestem błędzie. Bo chyba zrozumiałe jest, iż wcale nie chcę aby moja przesada okazała się słuszna.
Najlepsza wydaje się strategia salami. W mojej ocenie znacznie łatwiej pójdzie z Facebookiem niż np. z Google. Apple z kolei w ogóle nie powinniśmy się przejmować, podobnie jak Apple ma całkowicie gdzieś Polskę z jej mikrorynkiem.
Facebook to kolos na glinianych nogach (z rozmiękłej w dodatku gliny). Ostatnio otrzymał potężną fangę w nos po tym jak zgodnie ze swoją naturą dealera prywatnych danych użytkowników, zażądał od użytkowników komunikatora WhatsApp, którego jest właścicielem, podzielenia się danymi z Facebookiem. Nieomal natychmiast słowami kluczami w sieci stały się Signal i Telegram, czyli alternatywy dla WhatsAppa, bezpieczne, szyfrowane, a nade wszystko – nie mające nic wspólnego z Facebookiem.
Kryzys, wskutek którego (i zapewne też z powodu wybryków politycznej cenzury) giełdowa wartość firmy Zuckerberga spadła w ciągu kilku dni o kilkadziesiąt miliardów dolarów, to tylko kolejna odsłona problemów błękitnego PRL-u. Procedur antymonopolowych w USA być może nie musi się teraz tak bardzo obawiać, gdyż wdzięczni za wsparcie w kampanii Demokraci mogą nie pozwolić na oddzielenie od firmy Instagrama i WhatsAppa, ale i tak kłopotów mu nie brakuje.
Po tym jak firma Apple zapowiedziała, że w systemie operacyjnym iOS 14 na telefony iPhone, wprowadza zmiany ograniczające śledzenie użytkowników, Facebook w histerycznej kampanii, w ramach której wykupił ogłoszenia w papierowych, o ironio, amerykańskich gazetach, oskarżył producenta sprzętu o szkodzenie internetowi i małym przedsiębiorcom. Drobny przedsiębiorca, który jako popierający Trumpa „bigot” i „faszysta” przeczołgany został wcześniej politycznie przez Facebooka, może się chyba trochę dziwić troską niebieskiego dealera prywatności o jego los. Przy okazji mamy też dobitne potwierdzenie tego, o czym pisałem wcześniej – jak czułym punktem dla tej firmy jest reklama i kasa.
Nowe problemy dochodzą do starych, permanentnych, można powiedzieć. Np. odpływ najmłodszych użytkowników. To trwa już od wielu lat. Albo, na pewno bolesna dla Zuckerberga, prawda, że Facebook nie ma już za bardzo jak rosnąć. Gdzie ma odbijać użytkowników traconych w przeróżnych czystkach politycznych, czy tych zrażonych do dealerki prywatnymi danymi? Lewica, czyli media zachodniego mainstreamu i tamtejsze elity, chcą, by jeszcze ostrzej cenzurował prawicę. Ich celem jest usunięcie z platformy ludzi spoza spektrum lewicowych poglądów. Dla Facebooka wszelako to miliony odchodzących użytkowników. Owszem Zuckerberg i reszta kierownictwa Facebooka to lewicowcy, ale lewicowcy umiejący liczyć forsę. Jeśli reklamy przestaną wykręcać odpowiednie zasięgi, to przychody w efekcie spadną.
Przy czym Facebook obecnie już nie może się radykalnie zmienić, przeformułować, przyjąć nowe oblicze i charakter. Na pewno nie może zrezygnować z dealowania prywatnymi danymi użytkowników, bo to istota, serce, jądro i źrenica facebookowego biznesu. Opisywana wyżej próba wymuszania danych od użytkowników WhatsAppa pokazuje tylko jak bardzo jest to biznes uzależniony od dealerki prywatnością.
Piszę o tym wszystkim, aby uświadomić, z czym w przypadku Facebooka mają do czynienia. Uważam, że to najsłabsze ogniwo cosa nostry Big Tech, w dodatku skonfliktowane ostatnio z resztą bandy. Facebook nie świadczy żadnych kluczowych usług, niczego na tyle istotnego, że nie moglibyśmy się bez tego obejść. Więc można z nim ostrzej, tak uważam. Podobnie Twitter, ale ten serwis pójdzie na drugi ogień.
Big Tech handlarzem broni z wolnością słowa
Na koniec doniesienia z Ugandy, bardzo ciekawe w tym kontekście. Wybory prezydenckie wygrał tam właśnie z dużą przewagą dotychczasowy prezydent Yoweri Museveni. Wcześniej na czas wyborów zablokowano w tym kraju Facebooka i Twittera, które to serwisy Museveni oskarżył o ingerencję i sprzyjanie kontrkandydatowi. Społecznościówki, według tych oskarżeń miały blokować profile wspierających prezydenta.
Administracja Twittera po tym jak w Ugandzie zrobiono jej to, co ona robi przeciwnikom politycznym Bidena w USA, uderzyła w żałosny skowyt. Nie spotkało się to ze zrozumieniem ze strony użytkowników, a nawet, powiedziałbym, wręcz przeciwnie. W komentarzach dominowało słowo „hipokryzja”.
Nie będąc specjalistą, nie mam pojęcia, o co chodzi i kto ma rację w tej Ugandzie. Nie w tym jednak rzecz. Historia ta pokazuje, jak wielkie są już teraz i mogą być w przyszłości szkody wyrządzone przez cenzurę polityczną, której dopuszcza się Twitter i koalicja Big Tech w szerszym rozumieniu. Każdy teraz, kto w jakimś kraju będzie miał ochotę zablokować wolną debatę w internecie, będzie się mógł przedstawić jako walczący z cenzurą Big Tech. Tak oto, zawsze gotowa, by serwować frazesy o demokratycznych wartościach, grupa potentatów technologicznych dała najlepszą broń dyktatorom.
Mirosław Usidus