MIROSŁAW USIDUS: Na pohybel Twitterowi! Precz z Facebookiem!

Twitter, jak pałkarz z NSDAP, który zdzielił mnie w zęby z bejsbola za to tylko, że udostępniłem treść, która w jego ideologicznym mniemaniu mogła zaszkodzić wspieranej przez Twittera opcji politycznej. Facebook to cenzor pod wieloma aspektami gorszy niż peerelowski Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, bo komunistyczni kontrolerzy w pewne formy prywatnej komunikacji nie ingerowali.

 

O tym, że Facebook stosuje zakazaną w RP cenzurę prewencyjną, nie pozwalając opublikować pewnych treści, czasami po prostu linków do serwisów, które krytykują Facebooka, wiedziałem od dawna i nawet o tym tu na portalu SDP pisałem. Jednak poziom mojej tolerancji dla gangsterki ludzi Zuckeberga został przekroczony, gdy przekonałem się, że zakazanego linka nie można wysłać nawet w prywatnej wiadomości. Blokowanie treści w osobistej korespondencji oznacza, że czytają wszystko, nie tylko to, co użytkownicy przesyłają sobie w przekonaniu, że to sfera prywatności, a także to, co chcą przesłać w prywatnych wiadomościach. Czyli inwigilacja już na poziomie pisania listu, wiadomości do znajomego. O czymś takim cenzorskie mendy z Mysiej mogły tylko pomarzyć.

 

Twitter z kolei próbę udostępnienia linka do artykułu zawierającego analizę pewnych matematycznych anomalii w wynikach Joe Bidena nie tylko zablokował. O nie. Za próbę publikacji treści, która nie zgadza się z poglądami politycznymi zarządzających tym serwisem dostałem od bojówkarzy Twittera w łeb dwunastogodzinnym banem. Tu znów politrucy społecznościówki zawstydzają komunistycznych cenzorów, którzy tylko zakazywali publikacji. Kijem za karę nie mogli przywalić, choć może chcieli.

 

Granice zostały przekroczone. Niby wiedziałem wcześniej, że Facebook stosuje polityczną cenzurę prewencyjną, i że moderacja Twittera jest czerwona jak stara stuzłotówka z Waryńskim. Zdawałem sobie sprawę, sugerując to w tekstach niejednokrotnie, iż prywatne wiadomości są inwigilowane, ale, ta brutalność moich wyżej opisanych doświadczeń sprawiła, że, jak to się mówi „coś we mnie pękło”.

 

Wiem. Zawsze wiedziałem, że największą krzywdą, jaką zwykły użytkownik może im wyrządzić, jest po prostu rezygnacja z ich usług. I to właśnie robię, choć stopniowo, zdając sobie sprawę po raz kolejny, jak silnie człowiek wikła się w social media, w te sieci zależności i małych interesów, przez lata „życia społecznościowego”. A lat tych jest trochę, gdyż na Facebooku „jestem” od 2006 roku, na Twitterze – od 2008.

 

Przy okazji staram się namawiać innych do odejścia. Mogę oczywiście przedstawiać wiele różnych argumentów od wielkiej okazji na odzyskanie ogromnej ilości czasu na prawdziwe życie, po wyłaniające się z wielu analiz naukowych narastające przekonanie, że to właśnie Facebook i Twitter w ogromnym stopniu odpowiadają za niszczenie więzi społecznych i obłąkaną polityczną polaryzację czy to w Polsce, czy w USA. Sama bowiem konstrukcja tych serwisów i algorytmy regulujące ich funkcjonowanie wzmacniają konflikt a nie zgodę i współpracę. Ale, tak naprawdę, namawiając innych do odejścia z tych platform, najbardziej mam ochotę odwoływać się do odrazy jaką budzi we mnie sytuacja, w której ludzie zdający sobie sprawę ze skandalicznych praktyk, cenzury, politycznie motywowanych represji i jednostronności ideologicznej Twittera i Facebooka, w najlepsze korzystają z tych społecznościówek.

 

Tak, moi drodzy, dziwię się wam i pytam, co robicie jeszcze w tych opresyjnych systemach. PRL, system komunistyczny w bloku sowieckim był narzucony i trudno było od niego uciec. Używając radośnie Facebooka i Twittera funkcjonujecie w tej nowoczesnej odmianie sowietyzmu dobrowolnie. Co z wami? Nie do tych, którzy popierają sowietyzm mówię, ale do wszystkich, którzy uważają się za zwolenników wolności, przede wszystkim wolności słowa.

 

Jeśli do kogoś to wciąż nie przemawia, to okraszę to samokrytyką. Ja też przez lata byłem hipokrytą, który udawał, że nie widzi fundamentalnego problemu z tym co wyprawiają Facebook i Twitter, choć świetnie wiedziałem o ich praktykach. Funkcjonowałem tam sobie jak gdyby nigdy nic, publikując, ciesząc się z publiczności i oddźwięku. Owszem można przez jakiś czas przychodzić do sklepu, w którym inni klienci są oszukiwani i okradani przez sprzedawcę, nie reagując i ciesząc się, że „mnie nie okradł”. Chyba jednak do czasu. Ja w końcu jednak postanowiłem zrezygnować z zakupów w tym sklepie i namawiam do tego innych, bo uważam, że to najlepszy sposób na złodzieja. Ale do tego jeszcze wrócę.

 

Propozycje polskiego rządu

 

Niestety wygląda na to, że łamiące polskie prawo cenzorskie systemy Facebooka i Twittera mogą mieć wielu obrońców w kontekście proponowanych przez polskie Ministerstwo Sprawiedliwości rozwiązań, które – jak sam resort pisze w komunikacie – „skutecznie realizują konstytucyjne prawo do wolności słowa”. Z tonu niektórych komentarzy po opublikowaniu informacji o projekcie wynika, że niektórzy skłonni są bronić uprawiających łamiącą polskie prawo samowolkę cenzorską społecznościówek biorąc na sztandar hasła „obrony wolności słowa”. W świetle tego, co wyprawiają Twitter i Facebook (a moje przygody to tylko jeden z oceanu innych przykładów), brzmi to niezbyt zachęcająco.

 

Oczywiście o projekcie ochrony wolności słowa w internecie Ministerstwa Sprawiedliwości można dyskutować, zwłaszcza pytać, czy proponowane rozwiązania będą skutecznie chronić praw użytkowników. Wiceminister Sebastian Kaleta przedstawiał w mediach koncepcję tzw. pełnomocników, przewidywanych w projekcie rozwiązań.

 

Proponujemy, żeby w pierwszej kolejności media społecznościowe miały obowiązek ustanowienia stosownych pełnomocników w Polsce, żeby użytkownik, który kwestionuje daną treść zarówno mogącą naruszać przepisy prawa mógł odwołać się od tego,” mówił Kaleta. „Ale z drugiej strony mógł odwołać się, kiedy platforma usuwa treści umieszczone przez użytkownika, które treści tego prawa nie naruszają. Niezadowolonemu z rozstrzygnięcia użytkownikowi przysługiwałaby skarga do sądu. Tutaj proponujemy utworzenie specjalnego sądu na wzór niedawno otworzonych sądów własności intelektualnej”.

 

Ministerstwo zaproponowało również inne rozwiązania, przede wszystkim tzw. „ślepy pozew”, które mogą składać wskazując adres URL kwestionowanego zasobu ofiary szkalowania czy fake newsów i kary nakładane przez Urząd Komunikacji Elektronicznej. Zostańmy jednak przy samej koncepcji walki nielegalnymi praktykami cenzorskimi społecznościówek, bo fake newsy i zniesławienia w sieci to odrębny temat, zasługujący być może na oddzielny tekst. Przedstawione przez MS propozycje przypomniały mi tekst, który napisałem w czerwcu 2019 r. dla portalu SDP.

 

Internetowe sądy pokoju?

 

Pisałem w nim o koncepcji „internetowych sądów pokoju” upublicznionej przez Jeffa Jarvisa, profesora medioznawstwa i internetoznawstwa na The City University of New York. Pomysł ten wychodzi od idei swoistego przymierza, czy też „umowy społecznej”, a może lepiej – „społecznościowej”, jaką firma operująca w Internecie, wydawca i administrator serwisów, zawiera ze swoimi użytkownikami i z władzami, które stoją na straży obowiązującego w kraju prawa. Dokument ten zobowiązuje użytkowników serwisów, usług i platform do przestrzegania standardów społeczności, które definiują niepożądane i niechciane zachowania oraz treści. Przymierza tego rodzaju mogłyby się różnić w zależności od platform i państw. Ważne jest, by społeczność użytkowników miała równorzędną możliwość wpływania na kształt tej umowy, czyli, aby np. regulamin serwisu był także ich, użytkowników serwisu, dziełem. Rolą zaś państwowych regulatorów i instytucji prawnych byłoby dbanie o to, aby brzmienie „umowy społecznościowej” zgodne było z przepisami prawa krajowego.

 

Wyjaśniając dalej koncepcję przedstawioną przez Jarvisa, pisałem, iż z wyjątkiem poważnych spraw kryminalnych i naruszeń prawa (np. groźby karalne, podżeganie do aktów terroru lub rozpowszechnianie pornografii dziecięcej), kiedy istnieje obowiązek reagowania z mocy prawa, zobowiązanie firmy administrującej platformą do reakcji na nielegalne treści lub zachowania powstaje po powiadomieniu jej przez użytkowników serwisu lub władze. Po otrzymaniu powiadomienia, firma jest zobowiązana do podjęcia działań i może zostać pociągnięta do odpowiedzialności w wypadku braku odpowiedniej reakcji. Oczywiście, może działać także z własnej inicjatywy, powołując się na regulamin oparty na „umowie społecznościowej”, ale, co może być dla niej ważne, nie musi.

 

Zasadniczo reakcja na sprawy dotyczące możliwych naruszeń wcześniej uzgodnionego „przymierza” polegałaby na kierowaniu tych spraw do „internetowego sądu pokoju”, ciała istniejącego na mocy prawa krajowego ze specjalnie przeszkolonymi sędziami i wyposażonego w nowoczesne, oparte na sieci systemy komunikacji, które umożliwiają działanie z wymaganą szybkością i w odpowiedniej skali. Czy dziennikarze mogliby zasiadać w tego typu ciałach orzekających, obok prawników? Myślę, że tak, podobnie jak deweloperzy internetowi czy urzędnicy.

 

Oczywiście, jak wspominałem, trzeba też przewidzieć taką możliwość, że administracja może działać bezpośrednio, powołując się na regulamin, który wypracowano wspólnie. Jednak użytkownik, którego dotyczy sankcja nałożona przez administrację, ma prawo odwołać się od tej decyzji do takiego właśnie sądu.

 

Zakładana w tej koncepcji szybkość podejmowania decyzji przez sąd internetowy byłaby ogromną zaletą z punktu widzenia wszystkich stron. Strony mogłyby uczestniczyć w procedowaniu osobiście (czyli za pomocą tożsamości sieciowej) lub przez przedstawicieli. Decyzja takiego składu orzekającego przywracałaby np. w ciągu doby lub kilku dni usunięte wcześniej treści lub zdejmowałaby ban z użytkownika, albo też utrzymywała blokady nałożone przez przedstawicieli platformy.

 

Oczywiście w państwie prawa, od decyzji sądu pierwszej instancji (czyli w tym przypadku „internetowego sądu pokoju”) przysługuje odwołanie. Jednak dalsza procedura odwoławcza, co wydaje się oczywiste, toczyłaby się już w tradycyjnych sądach.

 

Jak pisał Jarvis, sądy takie mogłyby być finansowane z opłat lub specjalnego „podatku” nakładanego na spółki działające w Internecie. Brzmi to źle, ale tylko pozornie. Jeśli działalność „internetowych sądów pokoju” zmniejsza ryzyko prawne (i finansowe) działalności firm internetowych, czyli zdejmuje z nich groźbę pozwów użytkowników z jednej strony i przedstawicieli państwa – z drugiej, to rozwiązanie takie może okazać się dla nich całkiem atrakcyjne.

 

Lepiej mieć kwit w garści

 

Opisana przez mnie w połowie 2019 roku wizja wykazuje wiele podobieństw do projektów przedstawianych obecnie przez polskie Ministerstwo Sprawiedliwości. Jest jednak pewna zasadnicza różnica. Dotyczy, nazwijmy to ogólnie, reguł reagowania w przypadku naruszeń. W projekcie resortu nie ma owej „umowy społecznej” czy „społecznościowej”, która stanowiłaby podstawę funkcjonowania systemu, jest za to instytucja pełnomocnika, który, jak należy rozumieć, reprezentuje interesy portalu a nie użytkowników. Czym więc będzie się różnić od form odwoławczych, za pomocą których od dawna można tam się skarżyć na decyzje moderacji?

 

Lepsze są twarde kwity w postaci umów opartych na przepisach polskiego prawa z tego chociażby względu, że Facebook, Twitter, Google i inni potentaci internetu mogą cały ten misterny plan, te nasze procedury odwoławcze do specjalnych sądów itd., po prostu – excusez le mot – olać.

 

Takie rzeczy już się zdarzały, np. z pozwem fundacji Panoptykon przeciw Facebookowi. I co wtedy? Do USA? Tam są chronieni przez sekcję 230 Communications Decency Act jeszcze z 1996 roku. Do Unii Europejskiej? Obawiam się, że w wielu sprawach siły nadające ton UE, mogą zgadzać się z cenzurą stosowaną przez platformy social media a nie z wolnościowymi argumentami. Czy wyobrażacie sobie, że Bruksela i TSUE będą bronić sekowanych na Facebooku narodowców?

 

Można też teoretycznie blokować działanie Facebooka i Twittera na terenie Polski, dopóki nie ugną się i nie zaczną reagować na polskie prawo. Niedawno blokadę Facebooka zapowiedziały władze Wysp Salomona. Chcą tego, gdyż, jak twierdzą, społecznościówka „zagraża jedności narodowej”. Wywołało to w tym mało znanym zakątku świata wielką awanturę polityczną. U nas, gdyby władze się na to zdecydowały, zapewne awantura byłaby znacznie większa i miałaby rytualne reperkusje międzynarodowe.

 

Jest oczywiście też kwestia technicznej wykonalności takiej blokady. I najpoważniejsze zastrzeżenie – zakaz taki naruszałby zasady w imię których podejmujemy zmagania z cenzorami Zuckerberga, czyli poszanowanie wolności słowa, zakaz cenzury prewencyjnej i swoboda wymiany informacji.

 

Przykłady Francji, która prawnie i administracyjnie czołga Facebooka i innych amerykańskich potentatów internetu całkiem skutecznie, każąc im np. płacić podatki i dzielić się przychodami z wydawcami, pokazuje, że można. Niestety również głównie teoretycznie, bowiem dochodzimy do dość przykrej konstatacji, że Polska to nie Francja. Big Tech ma nasz nie za bardzo istotny rynek w niewielkim poważaniu. Co oczywiście nie oznacza, że nie należy próbować.

 

Osobiście uważam, że wzięcie typów pod włos i dążenie do uzyskania czegoś na piśmie, np. takiej „umowy społecznościowej”, o jakiej pisałem półtora roku temu, jest nieco bardziej obiecującą drogą niż rachuby na to, że Facebook czy Twitter będą się w ogóle przejmować polskimi sądami, tymi zwykłymi, czy wyspecjalizowanymi do spraw naruszeń internetowych. UKE może skutecznie nałożyć kary na podmioty działające na polskim rynku. Co jednak na przykład może zrobić Twitterowi, który, z tego co wiem, nie ma nawet biura w Polsce?

 

Nie znam pełnego tekstu projektu polskiej „ustawy o wolności słowa w internecie”. Żaden jej nawet szkicowy kształt, jak mi się zdaje, nie został udostępniony publicznie. To co wiemy, wiemy z komunikatów przedstawicieli resortu sprawiedliwości. Nie wykluczam, że jej autorzy obmyślili jakieś chytre kruczki, aby zmusić wielkie platformy social media do współpracy. Nie jestem prawnikiem i nie mam fachowej wiedzy o paragrafach, po które można by sięgnąć, aby skutecznie zmusić cenzorską bandyterkę z Fejsa i Twittera do przestrzegania polskiego prawa. Może i są takie sposoby. Dopóki nie zobaczę konkretnych projektów przepisów, pozwolę sobie zachować rezerwę i sceptycyzm.

 

Nie zaglądając do niebieskiego kieliszka

 

Ja jestem prostym człowiekiem z internetu, który coś tam w nim zrobił i trochę o nim wie. Wiem na przykład, czego wzbudzeni politycznie nadzorcy tych społecznościówek boją się tak naprawdę, a nie są to wcale żadne paragrafy.

 

Jest taka jedna rzecz, która w zasadzie wydaje się dość prosta do przeprowadzenia. Nazywa się: porzucenie Facebooka, Twittera, Instagrama, na dobre, na zawsze. Tak po prostu przestańmy mieszkać w tym niebieskim PRL-u, przestańmy uciekać od wolności do świata, który z wolnością ma niewiele wspólnego. I już tam nigdy nie wracajmy.

 

Tak, owszem, jest syndrom odstawienia. Gdy go zauważasz, ze zdumieniem konstatujesz, jak bardzo twoje uzależnienie od social media podobne jest do innych nałogów, które znasz czy to z autopsji, czy z literatury. Jednak, z każdym kolejnym dniem trzeźwości z podnieceniem odnotowujesz, jak mało tracisz, nie zaglądając do kieliszka błękitną trucizną.

 

Mirosław Usidus