No comments – MIROSŁAW USIDUS o komentarzach pod artykułami

Miało być „życie społecznościowe”, nowe tchnienie życia w podupadające media. „Prawdziwy głos prawdziwych ludzi”. Autor artykułu miał zyskać możliwość natychmiastowego poznania reakcji czytelników, rozmowy z nimi, nawet ubogacania się. Czytelnicy z drugiej strony mieli swoimi komentarzami „uzupełniać informacje” o nowe fakty i aspekty. Tak o sekcjach komentarzy pod artykułami pisano 15 a nawet jeszcze 10 lat temu.

 

Po raz pierwszy w historii myślimy głośno, bez filtrów nakładanych przez nadzorców mediów,” pisała w 2008 roku o możliwości komentowania artykułów w serwisach internetowych mediów sama Hillary Clinton, entuzjazmując się, że „nigdy wcześniej globalny dyskurs nie był tak dostępny”. W 2009 r. były redaktor wydania online „Washington Post” pisał, że „pomimo pewnych problemów”, komentarze czytelników umożliwiają im [czytelnikom – przyp. autora] po raz pierwszy w historii szybko zwrócić uwagę redaktorom na nieścisłości i przypomnieć, że „nie zawsze zgadzają się z dziennikarzami co do tego, co jest naprawdę ważne jako temat publikacji”. Nieżyjąca już Georgina Henry, była redaktorka internetowych stron komentarzy „Guardiana”, pisała w 2010 roku: „dziennikarstwo bez informacji zwrotnej, zaangażowania, sporu i opinii oddolnych nie wydaje mi się już w pełni kompletnym dziennikarstwem”.

 

Ludzie komentują a licznik bije

 

Trochę z własnych doświadczeń zawodowych pamiętam, jak korporacyjne powerpointowe prezentacje epatowały naonczas entuzjazmem i świeżo wyuczonym, specyficznym żargonem social-mediowym. Przypominam, że były to czasy przed-twittero- facebookowe. Wiele firm medialnych (zostawmy w tym tekście na boku inne branże, choć we wszystkich sektorach kwitła ta moda), chciało „budować społeczności” a komentarze czytelników, ich reakcje i wypowiedzi, miały być częścią nowego świata mediów, które już nie tylko „nadają”, ale również „odbierają”, są otwarte i gotowe na głos czytelnika, słuchacza i widza.

 

Oczywiście, nie wszyscy kierowali się aż tak górnolotnymi celami. Ten i ów zwracał uwagę, że aktywność społecznościowa na stronach internetowych środków masowego przekazu, komentarze, fora i blogi (tak, niektóre serwisy pozwalały w tamtych czasach czytelnikom zakładać własne blogi w domenach medialnych serwisów), to niezwykle obiecujący zastrzyk dodatkowego „traffiku”, ruchu na stronach, a wraz z nim dodatkowe odsłony i potencjalnie również coraz więcej kliknięć reklam, czyli brzęcząca moneta. Komentatorzy i dyskutanci a także sami czytelnicy wydłużających się wątków – to wszystko było nic innego jak kolejne wejścia na stronę. A licznik bił aż miło.

 

Sam, jako bloger w serwisie „Wirtualne Media” mogłem sprawdzić wartość biznesową (nie dla mnie, lecz dla właścicieli WM, ma się rozumieć) mnożących się w wątku pod wpisem komentarzy, reakcji na komentarze, replik, odpowiedzi na repliki itd. Miałem w tamtym ich starym CMS – Serendipity podgląd na liczbę odsłon poszczególnych wpisów. Z rankingu jasno i dobitnie wynikało, że najpopularniejsze i najliczniej odsłaniane są artykuły z największą liczbą komentarzy. „Wirtualne Media”, nawiasem mówiąc, wciąż korzystają z tego mechanizmu w celu multiplikacji odsłon, żyłując go ostatnio niemiłosiernie – stosując np. w sekcji komentarzy pod artykułami paginację, obecnie, z tego co widzę, po trzy komentarze na stronę (kilka lat temu, o ile pamiętam, było ich po jakieś dziesięć na stronę, a w czasach, w których zaczynałem tam blogować, paginacji w ogóle nie było).

 

Parę lat później, w pierwszej połowie minionej właśnie dekady, entuzjazm do sekcji komentarzy pod artykułami w internetowych wydaniach mediów, znacznie osłabł. Prekursorami w zamykaniu się na opinie i „wkład” czytelników były, jak mi się wydaje, „przodujące” w wolności słowa media w Szwecji, potem fala niechęci ze strony mediów tzw. mainstreamu do wielbionego przez nie jeszcze parę lat wcześniej „życia społecznościowego” ogarnęła inne kraje Zachodu. Korpo-entuzjazm zamienił się w potoki tłumaczeń, dlaczego „lepiej będzie, gdy komentarzy nie będzie”. Ostatnio te zabawne, zwłaszcza w kontekście niedawnego entuzjazmu, argumentacje coraz częściej zamieniają gorące filipiki nienawiści wobec komentatorów internetowych.

 

Prąd likwidacji sekcji z komentarzami nie dotyczy jedynie „starych mediów” w ich wydaniach internetowych. Od pewnego czasu nie można komentować na stronach serwisu większości artykułów np. w „The Verge”, ani żadnego w „The Daily Beast”, podobnie jak w wielu innych mediach ery internetowej.

 

W Polsce było i jest różnie. Wiele mediów wciąż liczy na komentarze pod artykułami i zaprasza do komentowania, doceniając jego biznesowe znaczenie lub też inne aspekty. Najbardziej znana u nas jest specyficzna polityka uprawiana przez „Gazetę Wyborczą”. Blokując bowiem możliwość komentowania pod wybranymi materiałami, nauczyła swoich czytelników, że „otwarta” dyskusja możliwa jest głównie na tematy wygodne dla redakcji. Gdy artykuł dotyczy kwestii potencjalnie zakłócającej narrację propagowaną przez „GW”, jak np. afery z celebrytami wcinającymi się bez kolejki do szczepień, nie ma komentowania. W ten sposób wykształcił się swoisty meta-język komunikacji serwisu GW z czytelnikiem. Gdy np. „Wyborcza” blokuje komentarze pod newsem o zamachu terrorystycznym w którymś z krajów zachodnich, to niechybny sygnał, że odpowiadają zań wyznawcy Proroka, choć, zgodnie z regułami poprawności politycznej „GW”, oczywiście pomija w tekstach religię i pochodzenie sprawców. W ten sposób, nie informując, w rzeczywistości informuje. Starsi, wyćwiczeni w czytaniu dawnej „Trybuny Ludu” doskonale wiedzą, na czym to polega.

 

Nie zgadzam się z tobą, więc jesteś hejterem

 

Dlaczego media zwłaszcza te o lewicowo-liberalnym obliczu ideowym odchodzą od korzystania z czytelniczego „feedbacku” bezpośrednio pod materiałami redakcyjnymi, pomimo niezaprzeczalnych korzyści, jakie wiążą się z większym, czasem o wiele, wiele, większym, ruchem na stronach?

 

One same odpowiadając na to pytanie mają od lat gotowe refreny o „mowie nienawiści”, hejterach, prawicowych „bigotach” itp. Podaje się też często interes „prawdziwych” czytelników i wizerunek w ich oczach, który media mają tracić, dopuszczając „mowę nienawiści” w komentarzach. Ten ostatni rodzaj argumentacji jest wątlutki, gdyż od dawna znane są takie mechanizmy jak opt-in i opt-out, które można bez problemu zastosować na stronie do widoczności sekcji komentarzy i opatrzyć zgodę na ich przeglądanie odpowiednim zastrzeżeniem od wydawcy. Kto uważa, że po zastosowaniu takich mechanizmów wciąż istnieje problem wizerunkowy, ten po prostu się czepia i/lub w rzeczywistości ma ukryte intencje, o których piszę poniżej.

 

Z osobnikami, którzy przekraczają granice kulturalnej debaty, obrażają, łamią prawo, stosunkowo łatwo można sobie poradzić. Są techniczne środki na blokowanie wyzwisk i wulgaryzmów. Problem anonimowości też jest dziś nierozwiązywalny. Zresztą, w wielu wypowiedziach lewicowi dziennikarze, jak np. w artykule z 2014 r., który niedawno czytałem w „Guardianie”,  przewija się spostrzeżenie, że „napastliwie” komentują osoby wcale nie anonimowe. Także tłumaczenia sportowego serwisu amerykańskiego ESPN, który był krytykowany przez wcale nie anonimowych i wcale nie chamskich komentatorów za swoje polit-poprawne odloty w sprawie zachowań zawodników ligi NFL, prezentują się słabo. Dla lewicowych dziennikarzy jednak niewystarczająco słabo, by pod tym pretekstem usunąć możliwość komentowania ze stron.

 

Komentujący niezgodnie z linią polityczną mediów nie są też zwykle wcale wulgarni, i nie napadają agresywnie na kogokolwiek. Nie. Owi „hejterzy” to po prostu najczęściej ludzie mający inne zdanie niż autor i redakcja, podający często fakty, które stawiają w wątpliwym świetle tezę artykułu, lub przypominający autorowi fakty, które pominął. Ich „mowa nienawiści” to po prostu wyrażanie odmiennych poglądów lub pisanie o niewygodnych z punktu widzenia autora i redakcji sprawach.

 

Podczas kalifornijskich pożarów i przerw w dostawie prądu w 2019 roku, Yahoo! (które pozbyło się niedawno sekcji komentarzy w swoich serwisach) opublikowało artykuł pt. „California’s Massive Power Outages Show Climate Change Is Coming for Everyone, Even the Rich”. Typowa publicystyka z tezą, że za pożary i problemy energetyczne Kalifornii nie odpowiadają nieudolni lokalni włodarze, lecz klimatyczna bestia, na którą, co każdy chyba wie, lewicowa media potrafią zwalić nieomal wszystko. Komentujący czytelnicy, w tym mieszkańcy Kalifornii, byli jednak innego zdania…

 

„Problemy Kalifornii z przesyłem energii elektrycznej wynikają z restrykcyjnych przepisów ochrony środowiska dotyczących wycinki drzew i przemysłu drzewnego,” pada myślozbrodnia w komentarzach. „Kansas ma dużo wiatru i susze, ale jakoś tak dziwnie, nie ma problemów z ogniem,” zwraca nienawistnie uwagę kolejny komentator. „Mam 53 lata. Nie mam najlepszej pamięci, ale o ile pamiętam zawsze mieliśmy upały i wietrzna pogodę latem, kiedy dorastałem w północnej Kalifornii a pożarów nie było,” dorzuca wulgarnie kolejny hejter.

 

Redakcja Yahoo! nie posiada się z oburzenia. Jaki jest sens publikowania propagandowych kawałków, jeśli ktoś może przejść do działu z komentarzami i odkryć, ile manipulacji, dezinformacji i pominięć istotnych faktów, zawarł w artykule autor. Do czego to podobne. Taki hejt!

 

Są też inne przyczyny zamykania odbiorcom możliwości komentowania. Za rytualnym klepaniem o „internetowym hejcie” kryją się zaskakująco często bardzo małe, małostkowe zgoła, motywy, ale do tego jeszcze wrócę.

 

„Bystrzy inaczej” kierownicy mediów

 

„Nie jest to użyteczne doświadczenie dla zdecydowanej większości użytkowników, napisał Scott Montgomery, redaktor zarządzający cyfrowymi wydaniami amerykańskiego publicznego nadawcy NPR, gdy zamykano możliwość komentowania na jego stronach w 2016 roku, „po ośmiu latach eksperymentów”. Cytuję te tłumaczenia, bo są bardzo charakterystyczne dla narracji mediów rezygnujących z tak obiecującego dekadę wcześniej „życia społecznościowego”.

 

Odwrotowi temu towarzyszyła zwykle mająca niewielki sens paplanina o pragnieniu przeprowadzenia „wyraźnego podziału między stroną internetową a jej profilami w mediach społecznościowych”. Mówił o tym m. in. Carl Franzen, dyrektor online wydawnictwa „Popular Science”, gdy w 2013 roku magazyn zamykał swoim czytelnikom możliwość reagowania na stronach na artykuły. „Facebook, będąc przede wszystkim portalem społecznościowym, ma architekturę i politykę sprzyjającą rozmowom, w których profil ‘Popular Science’, jak również dziennikarze magazynu wchodzą w interakcję z odbiorcami,” bredził dalej Franzen.

 

Kilka lat później te same wydawnictwa prasowe jęczą, że Facebook z Google pospołu zabrali prasie wszystkie reklamy. Przecież sami się do tego przyczynili, tacy „bystrzy inaczej” jak cytowany Franzen i zastępy podobnych mu, wynosząc ze swoich serwisów WWW potężny kawał traffiku do błękitnego kołchozu i dając to Zuckerbergowi w prezencie, bo „Facebook jest właściwym miejscem do prowadzenia dyskusji”. Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało.

 

To co robili i robią, ma zresztą konsekwencje szersze, wykraczające poza samo wyprowadzenie „życia społecznościowego” z serwisów wydawców. Adresy ich materiałów, tekstów, czy filmów, publikowane w mediach społecznościowych są klikane, ale nie każdemu dyskutantowi jest to potrzebne do wzięcia udziału w komentowaniu, zwłaszcza, że rozeznanie w temacie i treści publikacji daje mu sama lektura wątku na Facebooku. Wątek ten w wielu wypadkach zastępuje lekturę samego artykułu. Czytelnik nie opuszcza Facebooka a wydawca może realnie tracić odbiorców. Na pewno traci, gdy dyskutujący cytują, streszczają lub zamieszczają zrzuty ekranowe zamkniętych za paywallami treści. Spotkałem się z tym wielokrotnie. To dodatkowe, całkiem realne straty wynikające z „przeniesienia dyskusji” na Facebooka lub do Twittera.

 

Trudno mi się oprzeć cytowaniu Franzena w większych dawkach, bo jego wypowiedzi świetnie ukazują obłęd, jaki panował i zapewne wciąż panuje w korpo-kręgach zarządzających środkami masowego przekazu. Np. taki kwiatek: „media społecznościowe, takie jak Facebook czy Twitter sprawiają, że rozmowy są wyższej jakości niż komentarze na naszych stronach z artykułami (…) czytelnicy muszą podjąć dodatkowy wysiłek, aby przejść na naszą stronę internetową (…) choć wprowadza to tarcie w tym procesie, myślę, że jest to tarcie pomocne, ponieważ wywołuje zadumę, która moim zdaniem czasem ginie w mediach społecznościowych”. Autorem tego bełkotu jest facet, który decydował o cyfrowych i internetowych losach jednego z największych na świecie magazynów popularnonaukowych.

 

Nieco bardziej racjonalnie niż powyższe banialuki brzmią przytaczane przez wydawców argumenty finansowe. Utrzymywanie aktywnych sekcji z komentarzami i „życiem społecznościowym”, wymaga oczywiście nakładów na moderację, mechanizmy filtrujące treści, bazy danych użytkowników itp. Względami ekonomicznymi tłumaczył zamknięcie możliwości komentowania na stronach gazety szwedzki „Dagbladet” i wiele innych tytułów. Jednak z drugiej strony, jeśli elementy te generują ruch na stronach, to nakłady te wydają się uzasadnione, nie mniej niż nakłady na pozyskiwanie treści. Inaczej mówiąc, w logice biznesowej nie są to jedynie koszty, ale bardziej inwestycje. W świetle tego co mediom zrobił Big Tech, chyba nie takie bezsensowne.

 

Nie chcę kategorycznie wyrokować, że w każdym wypadku była to wyłącznie wymówka. Jednak spróbujmy spojrzeć na to w ten sposób: jeśli liczba komentarzy jest niewielka, to wprawdzie dodatkowa korzyść „traffikowa” również, ale też i problem z moderacją zaniedbywalny; jeśli natomiast liczba komentarzy rośnie, rośnie wprawdzie problem z moderacją, ale serwis się zasięgowo rozwija. Czy coś w tej logice się nie zgadza?

 

Trolle i hejterzy jako wymarzony pretekst

 

W sieci bez trudu można znaleźć opinie, że najgorliwszymi przeciwnikami dopuszczenia komentarzy czytelników pod artykułami są najbardziej radykalni politycznie „aktywiści dziennikarscy” tacy jak np. słynąca z prowokacji i szerząca swoimi tekstami nienawiść do mężczyzn feministka Jessica Valenti z „Guardiana”. Cóż, na jednej stronie jest miejsce na tylko na jednego trolla. W przypadku zradykalizowanych publicystów typu pani Valenti, to miejsce jest w polu „autor” i w sekcji komentarzy żadni dodatkowi hejterzy nie są potrzebni, więc i sekcja komentarzy musi zniknąć.

 

Ciekawe, że walka z komentarzami na stronach mediów i ze swobodą dyskusji społecznościowej w bardziej ogólnym sensie stoi w dość wyraźnej sprzeczności z koncepcją sfery publicznej neomarksisty Jürgena Habermasa, którego poglądy skądinąd są nad wyraz drogie lewicowo-liberalnej formacji, która dominuje w mediach mainstreamu. Nic to. Potrafią wykonać w swoich tłumaczeniach różne konceptualne fikołki, np. traktując cenzurę, ograniczanie wolności słowa, komentowania i wyrażania opinii przez ludzi, z którymi się nie zgadzają, jak metody obrony owej sfery publicznej przez „porwaniem jej przez ludzi, którzy chcieliby ja zdominować”. No tak, jak nasza dominować sferę publiczną to mnóstwo wiele dobry uczynek…

 

Radykalizujące się lewicowo media to jedna strona medalu, ale jest też inna, nawet bardziej interesująca, bo przyziemna, pobudka stojąca za usuwaniem możliwości komentowania. Badania przeprowadzone w ostatnich latach przez „The Washington Post” i „USA Today” wykazały, że czytelnicy, którzy oglądali artykuły z komentarzami pod spodem, znacznie częściej wyrabiali sobie negatywną opinię o mediach i publikowanych przez nie informacjach. Co ciekawe, efekt ten był widoczny nawet wtedy, gdy komentatorzy chwalili dany artykuł. Innymi słowy, gdy opinie dziennikarzy i opinii lub zwykłych czytelników są umieszczone blisko siebie, prowadzi to czytelników do kwestionowania kompetencji mediów głównego nurtu.

 

I tu być może docieramy do najgłębszej przyczyny niechęci do sekcji z komentarzami czytelniczymi, głębszej nawet niż polityczne poglądy dziennikarzy i całych redakcji. Zwykły troll czy hejter, który nęka i obraża innych to nie jest prawdziwy problem. Prawdziwym problemem jest ktoś, kto wie więcej niż autor materiału, zna fakty, których autor nie zna, lub świadomie pomija, bo mu nie pasują do narracji i światopoglądu, ktoś kompetentny, kto nie daj Bóg napisze w sekcji komentarzy lepszą, dokładniejszą i ciekawszą wersję informacji niż ta na górze strony.

 

Z takimi komentatorami należy bezwzględnie walczyć, oczywiście pod hasłami walki z „hejtem”. Zatem istnienie trolli i hejterów jest z punktu widzenia walczących z czytelniczymi komentarzami potrzebne i pożyteczne. Tworzy bowiem nieocenione preteksty, by się tych podważających nieomylność i linię sekcji komentarzy, raz na zawsze pozbyć.

 

Mirosław Usidus