Kapitał bardzo zagraniczny – MIROSŁAW USIDUS o kolonialnym stosunku do polskich mediów

Mamy w Polsce ustawy, konstytucyjne organy regulacyjne i stojące na straży, mnóstwo spisanych i niespisanych zasad szczególnego traktowania mass mediów, jako czegoś innego i ważniejszego niż zwykłe przedsiębiorstwa. Tymczasem gdzieś tam, za oceanami, inżynierowie biznesu robią sobie „fuzję”, która dotyczy jednego z kluczowych elementów naszego „ładu medialnego”. I co my na to?

 

Piję do planów amerykańskiego konglomeratu AT&T, który niedawno ogłosił zamiar połączenia spółek Warner Media i Discovery. Do tej ostatniej należy m. in. telewizja TVN. Próżno jednak szukać w obcojęzycznych serwisach piszących o tej transakcji choćby wzmianki o tej, na naszym rynku jednej z najważniejszych, firmie medialnej. Dowiadujemy się jedynie, że AT&T to amerykański gigant telekomunikacyjny, który jest właścicielem m.in. HBO, TNT, CNN a także będącego przedmiotem „mergeru”, Warner Media, zaś Discovery jest właścicielem Eurosportu, TLC i Animal Planet.

 

Przeczytałem kilka informacji i analiz na temat megafuzji Warnera z Discovery w angielskojęzycznych serwisach. TVN nie jest tam w ogóle w jakikolwiek sposób, wspominana. Oznacza to, że nie ma z punktu widzenia głównych aktorów tego przedsięwzięcia, wielkiego znaczenia. Ot, jakiś tam składnik portfolio, zawarty anonimowo w padającym po markach HBO, TNT i CNN, sformułowaniu „inne”. Na naszym niewielkim rynku jednak ten grosik w „reszcie”, nazywany TVN, jest ważnym składnikiem systemu mediów elektronicznych, co rodzi jak piszę niżej, pewne konsekwencje i wnioski.

 

Funkcjonującą na polskim rynku grupę dodają do doniesień o megafuzji jedynie polskie serwisy. W tym kontekście pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, gdy usłyszałem o zamierzeniach odległych gigantów medialnych, mianowicie – dlaczego przeprowadzają tę fuzję, skoro kwestia przedłużenia koncesji dla telewizji TVN i TVN24 przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji jest jeszcze nie rozstrzygnięta – traci sens. W perspektywie ludzi, którzy chcą połączyć Warner Media z Discovery, to jakiś szczególik nie rzutujący na przedsięwzięcie, skoro TVN funkcjonuje w tym kontekście najwyżej jako składnik dopisywanego do listy zasobów woreczka „inne”.

 

Potentatom wszystko się zgadza, sumuje i daje synergie

 

Może teraz trochę o samej transakcji, bo jej kształt, sens i cel są jednak dość interesujące, zwłaszcza dla ludzi obserwujących zjawiska i przemiany rynku mediów. W wyniku połączenia Warner Media z Discovery miałby powstać medialno-streamingowy gigant o wartości rynkowej 150 miliardów dolarów. Na mocy umowy fuzji akcjonariusze AT&T mieliby dostać akcje stanowiące 71 proc. udziałów nowej spółki, a akcjonariusze Discovery będą posiadać 29 proc. Nowym gigantem kierować miałby David Zaslav, dotychczasowy prezes Discovery.

 

Porozumienie w sprawie połączenia aktywów Warner Media zawarto siedemnastego maja. Zatem informacja jest stosunkowo świeża. Oficjalne komunikaty szefów firm mówią o „umowie, która łączy dwóch liderów rozrywki” i „pozycjonuje nową firmę jako jedną z wiodących globalnych platform streamingowych typu direct-to-consumer”, czyli, mówiąc bardziej po ludzku, chodzi o stworzenie silnej i skutecznej alternatywy rynkowej dla Netflixa i Disney+ z ich teraz już setkami milionów subskrybentów globalnie. Time Warner ma bogate zasoby „kontentu”, czyli biblioteki produkcji telewizyjnych i filmowych, a Discovery ma globalny zasięg. W korporacyjnej logice sterników wielkiego medialnego biznesu w USA wszystko się tu zgadza, sumuje i „daje synergie”.

 

Wszelako plan ten nie urzeczywistni się z dnia na dzień. Przewiduje się, że transakcja zostanie zamknięta w połowie 2022 roku, pod warunkiem zatwierdzenia przez akcjonariuszy Discovery i spełnienia zwyczajowych warunków zamknięcia, w tym uzyskania zgód regulacyjnych (jak rozumiem, chodzi wyłącznie o zgody regulatorów amerykańskich).

 

Rozłożenie w czasie nie jest być może takich problemem dla inżynierów tej operacji, gdyż, przynajmniej według oficjalnych komunikatów, sukces przedsięwzięcia powiązany jest z inwestycjami w 5G i światłowodowe łącza szerokopasmowe, a te trwają i potrwają jeszcze lata.  AT&T oczekuje, że jej sieć 5G C-band obejmie 200 mln konsumentów w USA do końca 2023 roku. Z kolei do końca 2025 roku firma planuje rozszerzyć zasięg sieci światłowodowej do 30 mln klientów.

 

Polski rynek, w teorii silnie regulowany

 

No, dobrze. W wielkim świecie wielkich interesów medialnych, jedni giganci konsolidują się z innymi gigantami, aby być jeszcze bardziej gigantycznymi gigantami i skuteczniej konkurować z jeszcze innymi gigantami. Wszystko dzieje się w atmosferze globalnych wojen streamingowych i zmian jakie przechodzi rynek telewizji i post-telewizji w ostatnich latach, o czym niedawno pisałem na portalu SDP.

 

I OK, wolna wola i wolny rynek. Jest tylko jeden drobiazg. Owa wielka fuzja dotyczy w jakimś ułamku polskiego rynku, który, jeśli ktoś zapomniał, wcale nie jest taką wolną amerykanką, mamy, w obszarze rynku mediów elektronicznych, sporo regulacji, ustawy, Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, konstytucyjny organ udzielający koncesji na podstawie kryteriów sięgających takich m. in. jak dobro społeczne dla polskiego widza i kilku innych równie zgrabnych formułek ogólnych, czyli nie wyłącznie na podstawie kryteriów biznesowych.

 

Jeśli organy antymonopolowe i regulujące rynek w Stanach Zjednoczonych dadzą zielone światło tej fuzji, to ważny na polskim rynku nadawca telewizyjny będzie składnikiem zupełnie nowej firmy. W sensie programowym zapewne nie zmieni się wiele. W końcu nowa firma będzie mieć tego samego szefa, którego TVN miała dotychczas, wspomnianego Davida Zaslava.

 

Czy polskie organy, KRRiT i inne, które stoją na straży przepisów regulujących polski „ład medialny” powinny w jakiś sposób na to reagować, odnosić się czy może brać to pod uwagę w procesie przyznawania koncesji? A może odwrócę pytanie – po co w ogóle są te organy i te wszystkie górnolotne sformułowania o „kulturze”, „dobrze społecznym” itp. w ustawach? Jeśli proces koncesyjny polega na prostym akceptowaniu i zatwierdzaniu wszystkiego, cokolwiek dzieje się w odległych sterowniach biznesu medialnego w Polsce i pilnowaniu, by nadawcy nie kradli częstotliwości, to chyba nie potrzebujemy tych wszystkich pompatycznych paragrafów w ustawach i KRRiT umocowanej w Konstytucji RP.

 

Zastanawia mnie po prostu rozdźwięk pomiędzy teoretycznie silnie w Polsce regulowanym rynkiem telewizyjnym a faktycznym brakiem reakcji na roszady właścicielskie. TVN przecież nie po raz pierwszy zmienia właścicieli. I co? I naszym regulatorom jest wszystko jedno, kto jest właścicielem ważnej stacji na regulowanym rynku? Nie chcę być źle zrozumiany. Nie wzywam do blokowania czy stawiania weta megafuzji. Po prostu zastanawiam się nad sensem istnienia, zarówno regulatorów jak i regulacji.

 

Kolonia „Rzeczpospolita”

 

Doniesienia o transakcji dwóch gigantów medialnych przeprowadzanej gdzieś daleko za granicą ale żywotnie dotyczącej polskich środków masowego przekazu przypomniała mi starą historię przejmowania przez norweską Orklę większościowych udziałów w spółce wydającej „Rzeczpospolitą” od francuskiego Hersanta w 1996 roku. Przypominam, że resztę udziałów, ok. 49 proc., miał aż do 2011 roku skarb państwa.

 

Otóż zmiana właścicielska drugiego wówczas dziennika na rynku prasowym w Polsce również przeprowadzana była daleko poza granicami Polski. 22 maja 1996 r. francuska spółka Socpresse (firma-matka Presse Participations Europeennes-PPE) i norweska spółka Orkla Media Newspapers zawarły umowę transakcji, w wyniku której Orkla Media kupiła akcje utworzonej wcześniej w tym celu Presspublica Holding Norway z siedzibą w Oslo, w wyniku transakcji – właściciela 51 proc. udziałów spółki Presspublica.

 

Według skarbówki, która pod koniec 2001 r. zażądała od Norwegów opłaty skarbowej, wraz z odsetkami, za tę transakcję, w umowie określono procedurę postępowania mającą doprowadzić do objęcia przez Orklę pełnej kontroli nad tymi spółkami. Przewidywała ona m.in. utworzenie przez stronę francuską spółki Presspublica Holding Norway. Po podwyższeniu jej kapitału, jej jedyny akcjonariusz, francuska spółka Presse Participations Europeennes-PPE miała pokryć objęte akcje udziałami polskich spółek. Ostatnim punktem procedury była sprzedaż przez PPE na rzecz Orkli Media 100 proc. akcji Presspublica Holding Norway.

 

Mamy więc również przykład inżynierii finansowej przeprowadzanej wprawdzie na znacznie mniejszą skalę niż megafuzja, od której zaczęliśmy, ale również poza granicami Polski. Trudno oprzeć się wrażeniu, że operacja ta miała na celu głównie uniknięcie ok. 2,5 miliona opłaty skarbowej w Polsce, choć może przyczyny przeprowadzenia tej transakcji w ten właśnie sposób były także inne. Jak może niektórzy pamiętają, wokół tej sprawy, żądania uiszczenia opłaty skarbowej i innych operacji Norwegów rozpętała się wielka awantura. Trwający długie lata konflikt udziałowców, nie tylko zresztą o opłatę skarbową, która w 2001 zdążyła, według skarbówki, urosnąć do 8,5 miliona złotych, zniszczył „Rzeczpospolitą”, paraliżując jej funkcjonowanie jako biznesu i torpedując wszelkie projekty rozwojowe.

 

Ostatecznie Norwegowie owej opłaty nie musieli zapłacić, ale nie dlatego, że uznano ją za nienależną. Po prostu sprawa przedawniła się. Był rok 2002 i „Rzepa” była już w zupełnie innej sytuacji. Rozkręcała się era cyfrowa a sparaliżowana nieustannymi walkami we władzach wydawnictwa Presspublica straciła kilka lat, podczas których… cóż mógłbym wymienić długą listę straconych wtedy szans i okazji biznesowych. Były to dla rynku polskich mediów lata kluczowe. Przedsięwzięcia i inwestycje wówczas podejmowane decydowały na lata o tym, kto się liczy, a kogo nie ma lub prawie nie ma w biznesie. W firmie wydającej „Rz” nie było żadnych decyzji, tylko sprawdzanie, by przypadkiem nie podpisać czegoś, co podpisał „ten pan, którego nie lubimy”.

 

Swoją karierę dziennikarską w latach 90-tych XX wieku zaczynałem w „Rzepie” od opisywania rynku mediów, zwłaszcza prasowego. Sporo się wówczas działo, było wiele zmian własnościowych. Na polski rynek wchodził zagraniczny kapitał. Przejmował gazety w atmosferze akceptacji ze strony liberałów. Pamiętam jakie krążyły w kręgach medialnych opinie. Obcy kapitał miał nieść „know-how”, „standardy”, no i w końcu pieniądze na  niezbędne inwestycje. Niemiecki kapitał był początkowo źle odbierany. Takich zastrzeżeń nie budzili np. inwestorzy francuscy, którzy kupili udziały nie tylko w Presspublice, ale w szeregu gazet lokalnych. Francuski Hersant sprzedał swoje gazety lokalne potem niemieckiemu Passauer Neue Presse a „Rz”, o czym była mowa – Norwegom, którzy nabyli też część tytułów lokalnych a te po latach i tak trafiły do Passauera, czyli Polska Press.

 

Ponieważ zawsze unikałem pracy w mediach niemieckich (choć miałem propozycje) na temat biznesowych poczynań niemieckiego koncernu mam mniejsze pojęcie. Mogę za to ocenić „know how” i biznesowe dokonania Norwegów z Orkli w okresie od 1996 do 2011 roku, w którym firma Grzegorza Hajdarowicza objęła wszystkie udziały w wydawnictwie. Po drodze, w 2007 roku, spółkę przejął Mecom, fundusz z Wielkiej Brytanii, ale nie jestem pewien, czy powinienem traktować to jako coś odrębnego, zwłaszcza, że Orkla w pewnym momencie, by umożliwić Mecomowi kupno jej biznesu medialnego, na który nie miał dość pieniędzy, sama zaczęła wykupywać udziały w brytyjskim funduszu – w samej Norwegii nazywano tę transakcję „fikcją”.

 

Przejdźmy jednak do bilansu tego dzielnego kapitału zagranicznego, który w tak przychylnej w latach 90-tych atmosferze, wchodził na nasz rynek prasowy.

 

Gremi Hajdarowicza kupiło Presspublikę i PW Rzeczpospolita (spółka skarbu państwa, właścicielka wspominanych wcześniej 49 proc. akcji). Według informacji publikowanych w mediach, za część niepaństwową zapłacił Mecomowi ok. 80 mln (i  ok. 60 mln za PW). Według z kolei informacji, które znalazłem w archiwaliach „Rzeczpospolitej” za część nie należącą do skarbu państwa Norwegowie zapłacili Francuzom w 1996 roku, w tej kontrowersyjnej, opisywanej wyżej, transakcji – 235 mln franków francuskich. To według ówczesnego kursu było trochę ponad 120 mln złotych. Zatem wartość niepaństwowej części spółki wydającej „Rz” od 1996 do 2011 r. spadła. W rzeczywistości spadła o wiele bardziej niż się na pierwszy rzut oka wydaje, bo po uwzględnieniu inflacji owe 120 mln z 1996 r. przekracza kwotę 200 mln w 2011. O tym, że Presspublica po drodze kupiła to i owo, np. „Parkiet” już nie wspominam.

 

Oto miara biznesowego i menedżerskiego „geniuszu” zarządzających Presspubliką w tym okresie. Oto bilans dokonań kapitału zagranicznego w mojej dawnej firmie. Skarlała gazeta i spółka warta mniej więcej połowę mniej po piętnastu latach.

 

Ogólny spadek wartości firmy to jedna rzecz. Inna to kwestia, czy w jakikolwiek  sposób to „kosztowało” zagranicznego inwestora. Wątpię. Firma przez te wszystkie lata przynosiła zyski, choć one z roku na rok się kurczyły. A z zysków udziałowcy korzystali. Jeszcze z tego co pamiętam w 2010 roku, tuż przed przejęciem przez Gremi, firma wykazała roczny wynik dodatni. Nie mam dokładnych informacji, ile wynosiły coroczne przelewy do norweskich udziałowców i jakie dokładnie mechanizmy tym rządziły. Kieruję się tu raczej pewnym logicznym rozumowaniem. Gdyby inwestycja nie przynosiła dywidend, to norwescy udziałowcy szybko podjęliby działania zapobiegające dalszym stratom. Tymczasem podjęli zdecydowane działania dopiero w połowie ubiegłej dekady. A jak bardzo Orkla była zdeterminowana by pozbyć się już medialnego biznesu, świadczą wspomniane wyżej manewry finansowe, by pomóc Mecomowi, któremu zabrakło środków na ich zakup.

 

Czyli bilans inwestycji zagranicznej w moją byłą firmę rysuje się tak: kapitał zagraniczny eksploatował firmę dopóki przynosiła zyski i pozbył się jej, gdy dochody zaczęły silnie spadać, nie dokonując po drodze żadnych rozwojowych inwestycji, nie zwracając uwagi na cyfrową rewolucję, pogrążając się i nie wykazując ochoty wyjścia z wyniszczającego wewnętrznego konfliktu z polskim udziałowcem, walnie się ostatecznie przyczyniając do drastycznego spadku wartości spółki, co znalazło wyraz w cenie jej sprzedaży prywatnej firmie w 2011 r.

 

Zdaję sobie sprawę, że mówienie o kolonialnym stosunku państw zachodnich do Polski jest ostatnio modne i terminologia ta jest nadużywana. Jednak im więcej wgryzam się w szczegóły historii „Rzeczpospolitej” tym bardziej mi się ona kojarzy z prowincją Katanga w Kongo, symbolu rabunkowego kolonializmu.

 

Los TVN-u i TVN24 nie obchodzi mnie tak bardzo jak „Rzepa”. Jeśli jednak ktoś tam jakoś wiąże swoje sentymenty z tą firmą, to niech pamięta, że w języku globalnych fuzji, jego uczucia znajdują się w anonimowej dla zagranicznego kapitału pozycji „inne”.

 

Mirosław Usidus