MIROSŁAW USIDUS: „Mowa nienawiści” pałką na inaczej myślących

Internetowe forum drobnych graczy giełdowych z redditowej grupy r/WallStreetBets umawiając się na zbiorowy zakup akcji firmy GameStop, nie tylko wywindowało wartość tego sprzedawcy gier, ale doprowadziło do wielomiliardowych strat giełdowych rekinów. Nagle serwer giełdowych rewolucjonistów na platformie Discord został zablokowany. Powód? „Mowa nienawiści”.

 

Nie chcę się rozpisywać o przecudnej skądinąd operacji na akcjach GameStop. W mediach można znaleźć sporo analiz na ten temat. Mnie w tym wszystkim zaciekawiło, że strona bronionej przez drobnych inwestorów firmy została zablokowana (czyżby Amazon, który niedawno wyłączył konkurującego z kumplem z Big Tech, Twitterem, nieszczęsnego Parlera?) a fora rewolucjonistów giełdowych zaczęły mieć kłopoty cenzuralne. Bogacze z funduszy hedgingowych, którzy zebrali w akcji GameStop srogie baty być może są w ten czy innych sposób powiązani z Amazonem, Discordem, Redditem. Być może. To trochę teorie spiskowe, ale nagromadzenie dziwnych zjawisk w tej sprawie jest, hmm… dziwne.

 

Jednak mnie najbardziej w tej historii zafrapował fakt, że zbuntowanym graczom giełdowym, którzy zrobili wielkie kuku cwaniakom z Wall Street, zarzuca się „mowę nienawiści”.

 

Nie lubisz władzy Maduro – jesteś hejterem

 

Walka z „mową nienawiści” w Wenezueli jest mało zaawansowana technicznie. Cele są identyfikowane nie przez oprogramowanie śledzące lub inne technologie, ale przez osoby popierające reżim i rządowych pracowników technicznych, którzy wskazują prokuratorom niezgodne z prawem wpisy w mediach społecznościowych lub wiadomości tekstowe. Czyli wystarczy donos czujnych politycznie zwolenników przeciwnej opcji.

 

Wenezuelska ustawa o zwalczaniu „mowy nienawiści” to niejako „wzorzec metra” mętnych, mglistych i pozbawionych jasnych definicji przepisów w tej dziedzinie. I zarazem wzorcowy przepis na to, jak stworzyć eldorado walki politycznej z kim tylko ma się ochotę i nas w danym momencie denerwuje. Sześć stron i 25 artykułów ustawy to w większości pompatyczna tyrada o pokoju, tolerancji, demokracji i innych wartościach, które rzekomo ma chronić. Przepisy nie precyzują, jakie działania, wypowiedzi czy inne zachowania stanowią „mowę nienawiści”. Ale o to właśnie chodzi. Takie prawo jest dla reżimu najlepsze. Prokuratorzy i sędziowie stojący po stronie Maduro mają swobodę w oskarżaniu o nienawiść, jeśli tylko uznają to za stosowne.

 

Przez pierwsze lata przepisy te stosowane były rzadko. Jednak liczba przypadków „mowy nienawiści” zaczęła szybko rosnąć, gdy nadeszła pandemia i okazało się, że państwo Maduro całkowicie sobie z nią nie radzi. Ludzie zaczęli to władzy wytykać i krytykować nieudolność, brak organizacji, chaos, na co władza, czyli prokuratura zareagowała serią oskarżeniem o „szerzenie nienawiści”.

 

VKontakte inwigiluje jak Facebook

 

W Rosji od lat komentatorzy z mediów społecznościowych, którzy krytykują rosyjską politykę, w tym zwłaszcza aneksję Krymu, są więzieni za „podżeganie do nienawiści”. W 2016 r. agencja Associated Press donosiła, że w poprzednim roku w Rosji skazano za „mowę nienawiści” co najmniej 233 osoby, w porównaniu z 92 w 2010 roku. Co najmniej 54 osoby trafiły w tamtym okresie za to do więzienia.

 

Podobnie jak w Wenezueli swobodę w określaniu, co stanowi „mowę nienawiści”, daje rosyjskiemu wymiarowi sprawiedliwości niejasność prawa. Ustawa z 2002 roku delegalizuje ekstremizm, rozumiany jako czyny zagrażające bezpieczeństwu narodu, jak również czyny gloryfikujące terroryzm lub rasizm. W praktyce oznacza to, że „mowa nienawiści” jest również uważana za przejaw ekstremizmu. W 2014 roku, w którym Rosja zaanektowała Krym, Putin podpisał poprawioną wersję ustawy, zaostrzającą restrykcje przeciwko ekstremizmowi. Jedna z poprawek zwiększyła kary za akty ekstremizmu bez użycia przemocy, czyli w tamtejszym rozumieniu także „mowę nienawiści”.

 

Jednym ze skazanych za „mowę nienawiści” był Andriej Bubiejew. W rosyjskim portalu społecznościowym VKontakte udostępniał treści krytyczne wobec Rosji, w tym filmy, które określały Rosję jako agresora. Został skazany na rok więzienia. Kilka tygodni po tym wyroku, Bubiejew został oskarżony o podważanie integralności terytorialnej Rosji, ponieważ udostępnił artykuł zatytułowany „Krym to Ukraina”. Bubiejew był zaskoczony, że został oskarżony z powodu swoich akcji w mediach społecznościowych. Treści na jego koncie nie były widoczne dla ogółu społeczności, a jedynie dla dwunastu znajomych dzięki ścisłym ustawieniom prywatności. Prawnik Bubiejewa sugerował, że rosyjskie władze mogły dowiedzieć się o jego postach tylko dlatego, że zostały o nich poinformowane przez administrację VKontakte.

 

Grupy broniące praw człowieka w Rosji donosiły, że około połowa wszystkich wyroków skazujących za mowę nienawiści w sieci jest związana z wpisami na VKontakte, a serwis ten może być bardziej skłonny do współpracy z rosyjską policją niż media społecznościowe należące do innych krajów. Założyciel VKontakte Paweł Durow sprzedał witrynę i opuścił kraj w 2014 roku, po tym jak znalazł się pod presją rosyjskich służb, aby udostępnił dane osobowe użytkowników, którzy byli związani z protestami przeciw wojnie na Ukrainie. VKontakte jest obecnie kontrolowany przez rosyjskiego miliardera Aliszera Usmanowa, o którym mówi się, że jest blisko Putina.

 

Czy użytkownicy Facebooka mogą patrzyć na to z wyższością? Nie bardzo. Po pierwsze Facebook ściśle inwigiluje „prywatną” komunikację, także w komunikatorze Messenger, cenzurując ja na żywo, o czym niedawno miałem okazję się przekonać i to opisać. Po drugie, jak wynika z niedawnych doniesień, lobbyści Facebooka lokują się „blisko” nowej administracji w USA, zajmując różne ważne stanowiska. Czy więc w razie czego nie będą udostępniać władzom amerykańskim informacji o „mowie nienawiści”, czyli krytyce prezydenta Bidena, nawet w grupach i rozmowach prywatnych?

 

Że demokracja, prawo, konstytucja. Jeśli uświadomimy sobie, że konstytucja Rosji gwarantuje wolność myśli i wypowiedzi oraz, a jakże, zakazuje cenzury, a Rosja jest stroną kilku traktatów międzynarodowych, które nakładają na rządy zobowiązania prawne do ochrony wolności słowa i informacji, a także przypomnimy sobie, że skierowane przeciw „mowie nienawiści” prawo wenezuelskie również jest pełne frazesów o wolności i demokracji, to zaczynamy z rezerwą patrzyć na wszystkie spisane przez prawodawców akty.

 

Nie zgadzam się z tobą, więc jesteś hejterem

 

We wrześniu 2019 roku pisałem na portalu SDP o innym przykładzie instrumentalnego korzystania z oskarżeń o „mowę nienawiści” – Etiopii, gdzie w atmosferze zamachu stanu odcięto dostęp do sieci 98 procentom mieszkańców. Wcześniej nowy rząd Etiopii z premierem Abiyem Ahmedem zliberalizował rynek mediów. Dziennikarze odbywający kary więzienia zostali uwolnieni, a setki stron internetowych, blogów i kanałów telewizji satelitarnej zostało odblokowanych. Jednak wkrótce pojawiły się wątpliwości. Wolność słowa jednak zaczęła być szybko krytykowana, gdyż w internecie pojawili się liczni „podżegacze” do waśni plemiennych.

 

Wielu Etiopczyków uważało, że rząd powinien zająć się w pierwszej kolejności nawołującymi do przemocy i ich uciszyć. Ostatecznie skończyło się, jak wyżej wspomniałem, na uciszeniu wszystkich Etiopczyków. Władze wprowadziły przepisy uznające „mowę nienawiści” za przestępstwo, co, zdaniem obserwatorów doprowadzi do masowej inwigilacji i ścisłego monitorowania mediów społecznościowych przez policję.  Wprowadzone w marcu 2020 r. w Etiopii przepisy dotyczące zwalczania „mowy nienawiści” były i są nadal szeroko krytykowane przez organizacje walczące o wolność słowa, między innymi przez brytyjską organizację Article 19.

 

Czy jednak sama Wielka Brytania nie zaczyna mieć pewnego problemu z nadużywaniem haseł walki z „mową nienawiści”, co prowadzi do tłamszenia swobody wypowiedzi.

 

W Anglii i Walii oraz Szkocji od 1986 r. obowiązuje „Ustawa o porządku publicznym”, która zabrania m. in. wyrażania nienawiści rasowej, która jest zdefiniowana jako nienawiść wobec grupy osób z powodu koloru skóry, rasy, narodowości (w tym obywatelstwa) lub pochodzenia etnicznego lub narodowego tej grupy.

 

Przepisy te zostały w Wielkiej Brytanii uzupełnione przepisami „Ustawy o sprawiedliwości karnej i porządku publicznym” z 1994 r. o wzbudzaniu niepokojów. Kolejną zmianą i uzupełnieniem przepisów z 1986 roku była „Ustawa o nienawiści rasowej i religijnej” z 2006 r. Czytamy w niej m. in.: „Osoba, która używa słów lub zachowań zawierających groźby lub wyświetla jakiekolwiek materiały pisemne zawierające groźby, jest winna popełnienia przestępstwa, jeśli zamierza w ten sposób podsycać nienawiść religijną”. Są niej również sformułowania mające chronić wolność słowa: „Nic w tej części nie będzie odczytywane lub wprowadzane w sposób, który zakazuje lub ogranicza dyskusję, krytykę lub wyrażanie antypatii, niechęci, wyśmiewania, obrażania lub znieważania poszczególnych religii lub przekonań lub praktyk ich wyznawców, lub jakiegokolwiek innego systemu wierzeń lub przekonań lub praktyk jego wyznawców, lub prozelityzmu lub nakłaniania wyznawców innej religii lub systemu wierzeń do zaprzestania praktykowania ich religii lub systemu wierzeń”.

 

W kolejnym akcie prawnym z 2008 r. zmieniono część ustawy o porządku publicznym z 1986 r., dodając przestępstwo podżegania do nienawiści ze względu na orientację seksualną. Wszystkie przestępstwa tego rodzaju dotyczą następujących czynów: używanie słów, zachowań lub prezentowanie materiałów pisemnych, publikowanie lub rozpowszechnianie materiałów pisemnych, publiczne wystawianie sztuki teatralnej, rozpowszechnianie, pokazywanie lub odtwarzanie nagrań, nadawanie lub włączanie programu do programu oraz posiadanie materiałów podżegających. W przypadku nienawiści na tle przekonań religijnych lub orientacji seksualnej, odnośny czyn (mianowicie słowa, zachowanie, materiały pisemne, nagrania lub program) musi być groźny, a nie tylko obraźliwy lub znieważający.

 

A jak w praktyce wyglądała brytyjska walką z „mową nienawiści”?

 

W 2001 roku Harry Hammond, ewangelista, został aresztowany i oskarżony na podstawie przepisów ustawy o porządku publicznym z 1986 roku, ponieważ wystawił w miejscu publicznym w Bournemouth duży znak z napisem „Jesus Gives Peace, Jesus is Alive, Stop Immorality, Stop Homosexuality, Stop Lesbianism, Jesus is Lord” (z ang. „Jezus daje pokój, Jezus żyje, Stop niemoralności, Stop homoseksualizmowi, Stop lesbijstwu, Jezus jest Panem”). W kwietniu 2002 r. sędzia pokoju ukarał go grzywną w wysokości 300 funtów i nakazał mu zapłacić koszty w wysokości 395 funtów.

 

W 2006 r. Stephen Green został aresztowany w Cardiff za rozprowadzanie broszur, w których aktywność seksualną między osobami tej samej płci nazwano grzechem. Na szczęście dla niego odstąpiono od procesu. Z podobnego powodu cztery lata później w Workington w Kumbrii policja aresztowała kaznodzieję Dale’a McAlpine’a, również powodem było twierdzenie, że zachowania homoseksualne są grzechem.

 

A więc jeszcze w ubiegłej dekadzie brytyjski wymiar sprawiedliwości bronił wolności słowa. Wydaje się jednak, że w ostatnim okresie jest to traktowanie stopniowo z coraz mniejszą pobłażliwością. Przykładem jest stosunkowo surowa kara dla dowcipnisia, który nauczył swojego psa „hajlować” i pokazywał to na YouTube albo kara dla nastolatki, która na Instagramie zacytowała fragment piosenki murzyńskiego, co istotne, rapera Snoop Doga, w której przewija się słowo „nigga”. Oba przypadki nie za bardzo odnosiły się do prawa o „mowie nienawiści”, pierwszy był po prostu głupim dowcipem, a w drugim intencja dziewczyny była zupełnie przeciwna niż przekazy rasistów. Niepokojąca jest więc tendencja do rozciągania definicji „mowy nienawiści”, co ostatecznie uderza w wolność słowa.

 

Przykładem, że pojęcie „mowa nienawiści” nie znaczy nic, niech będzie historia Mike’a McCullocha, wykładowcy matematyki na Uniwersytecie w Plymouth, który został wezwany na dywanik przez hunwejbinów ze swojej uczelni za polubienia Twitterze słów „All Lives Matter”. Tak oto McCulloch został oskarżony o „mowę nienawiści” za polubienie humanistycznego hasła o poszanowaniu życia wszystkich ludzi. Inny przykład bolszewickiego szaleństwa to oskarżenie feministki Posie Parker również o „mowę nienawiści” za to, że zainicjowała na Change.org petycję domagającą się od Oxford English Dictionary zachowanie w definicji „kobiety” w słowniku, w kształcie opisującym ją jako istotę ludzką płci żeńskiej.

 

Niepokoje o wolność słowa, której na Wyspach Brytyjskich zagraża coraz większa gorliwość frontu walki z „hejtem” narastają. W ostatnich miesiącach pojawiły się w tamtejszej debacie publicznej kontrowersje związane z sugestiami, aby walką z „mową nienawiści” objąć prywatność mieszkań i toczonych w nich rozmów rodzinnych czy koleżeńskich. Zdaniem krytyków możliwość wyłączenia sfery prywatności domowej z ustawodawstwa karnego została ukryta w liczącym ponad pół tysiąca stron opracowaniu komisji prawnej rządu brytyjskiego na temat „przestępstw z nienawiści” opublikowanym we wrześniu ub. roku. Prawodawcy od razu zaprzeczyli, ale środowiska broniące wolności wypowiedzi podtrzymują opinię, że objęcie domowych rozmów kontrolą pod kątem „mowy nienawiści” logicznie wynika z propozycji zmian w przepisach.

 

Zarzuty szermowania hasłami walki z „mową nienawiści” w celu prowadzenia walki politycznej pojawiły się również w sąsiedniej Irlandii. W grudniu 2020 r. minister sprawiedliwości Helen McEntee przedstawiła projekt nowych irlandzkich przepisów dotyczących tzw. przestępstw z nienawiści. Jakoś dziwnie nowe (i tradycyjnie mętne) przepisy o zwalczaniu „mowy nienawiści” zbiegają się ze wzrostem popularności prawicowej opozycji i tracenia popularności przez wstrząsaną skandalami korupcyjnymi, pedofilskimi i równymi innymi, koalicje rządzącą. Mamy więc kolejny przykład instrumentalnego sięgnięcia po prawo zaostrzające walkę z „mową nienawiści” przez polityków walczących z innymi politykami. Wenezuela, Etiopia, Irlandia – wszędzie oskarżenia o „mowę nienawiści” są pałką na inaczej myślących. Różnica bardziej ilościowa niż jakościowa.

 

Szwecja: wolność słowa przysługuje tym, których my wskazujemy

 

Do grona krajów sięgających po tę pałkę należy oczywiście również Szwecja. Władze tego kraju charakteryzują się przy tym fascynującą wręcz hipokryzją. Ale po kolei…

 

Szwedzkie organy ścigania, zapewne z nadmiaru wolnego czasu po tym jak zostały wypędzone ze stref „no-go” w miastach, w maju 2017 r. dokonały inwazji na siedemdziesięcioletnią kobietę z Dalarny, której przedstawiono zarzut dokonania zbrodni „mowy nienawiści”. A co zrobiła? Ano opisała na Facebooku co widziała, czyli migrantów defekujących na ulicach i podpalających samochody.

 

Według szwedzkiej prokuratury, kobieta „wyraziła na Facebooku lekceważący pogląd na temat uchodźców”. Została oskarżona o to, że na początku lipca 2015 roku weszła na stronę mediów społecznościowych, aby zamieścić „uwłaczający” post. Prokuratorzy stwierdzili, że wpis kobiety naruszał krajowe prawo o podżeganiu do nienawiści rasowej (Hets mot folkgrupp, HMF), przestępstwo, za które grozi kara do czterech lat pozbawienia wolności. Oskarżona przyznała się do napisania postu, ale zaprzeczyła, że popełniła jakikolwiek czyn karalny.

 

Aresztowanie emerytki wzburzyło wiele osób. Ludzie bronili jej, wskazując jednocześnie  jak daleko jest praktyka stosowania tego prawa od tego co było pierwotnym założeniem HMF. Intencją bowiem tych przepisów było „zapobieganie propagandzie politycznej na dużą skalę” skierowanej przeciwko grupom etnicznym. Ustawodawca miał na myśli tu zapobieganie sytuacjom podobnym do tego, co działo się w latach 30-tych w Niemczech. Tymczasem używa się tego do ścigania starszych pań narzekających na imigrantów robiących kupę na ulicy.

 

Zwracano uwagę na rażącą hipokryzję szwedzkiego wymiaru sprawiedliwości. Gdy bowiem szef policji w Göteborgu, Erik Nord, po ataku terrorystycznym islamistów w Sztokholmie zasugerował deportację radykalnych muzułmanów, którzy publicznie wypowiadają przekazy pełne nienawiści, szwedzki minister sprawiedliwości Morgan Johansson odrzucił taki pomysł powołując się na… wolność słowa. „Mamy w Szwecji wolność słowa. Oznacza to, że ludzie mają prawo do głoszenia odstręczających opinii” –  powiedział Johansson. Jednocześnie zasugerował, że Nord przekroczył granice wolności słowa, domagając się deportacji muzułmanów.

 

Czego nie rozumiecie w szwedzkiej dialektyce „wolności słowa” i „mowy nienawiści”?

 

Hejterka Safona

 

Ideologia walki z hejtem i „mową nienawiści”, jak o tym była mowa wcześniej ma tendencję do rozdymania pojęć. Przy mętnym, „wenezuelskich” definicjach prawnych i politycznym fanatyzmie zamienia się w brutalne zwalczanie nie tylko już przeciwników politycznych, ale w ogóle wszystkich mających niezależne spojrzenie i wygłaszających niewygodne poglądy, nawet tych z sercem po lewej stronie.

 

Ilustruje to przykład amerykańskiej prawniczki i działaczki Heather Lynn Mac Donald, która publicznie głosi, że protesty „Black Lives Matter” skłoniły policję do wycofania się z dzielnic o wysokiej przestępczości, a to doprowadziło do gwałtownego wzrostu liczby zabójstw w okolicach zamieszkałych przez czarnoskórych. Choć jej twierdzenia są poparte twardymi danymi, musiała w swoim czasie zostać ewakuowana z Claremont McKenna College w Kalifornii samochodem policyjnym. Wściekli protestujący twierdzili, że udzielenie jej głosu było aktem „przemocy”, który odmawiał „czarnym ludziom prawo do istnienia”. Z pewnością zabójcy w niebezpiecznych dzielnicach szanują prawo do istnienia tych ludzi.

 

Wielu radykałów twierdzi, że słowa są „przemocą”, jeśli oczerniają grupy znajdujące się w (ich zdaniem) niekorzystnej sytuacji. Niektórzy dodają, że każdy, kto pozwala wyrażać takie „obraźliwe” poglądy, aprobuje te poglądy. Prowadzi to do absurdalnych konfliktów i konfrontacji. Niedawno np. w Reed College w Portland, w stanie Oregon, została okrzyczana „antyczarną” lesbijska wykładowczyni Lucia Martinez Valdivia, za to, że cytowała Safonę, „białą poetkę”. „Faszystą” można być obecnie na amerykańskim kampusie nazwanym za cokolwiek. Nic dziwnego, że większość ludzi niechętnie wyraża swoje poglądy, a to co naprawdę myśli, zachowuje dla siebie, czyli wolność słowa jest dławiona, niczym w komunie, gdy poza zaufanym gronem pewnych rzeczy bezpieczniej było nie mówić.

 

W USA najniebezpieczniejszymi minami są kwestie rasowe. W Wielkiej Brytanii lepiej z kolei nie odzywać się na temat transseksualizmu. Nie tak dawno rada Miasta Leeds zabroniła Woman’s Place uk, grupie feministek, organizacji spotkania, ponieważ działacze organizacji rozmytych płciowo oskarżyli kobiety o „transfobię”, jedną z najstraszliwszych ( w rozumieniu hunwejbinów marksizmu kulturowego) form „mowy nienawiści” i „hejtu” jaką tylko niewolnicy poprawności politycznej mogą sobie wyobrazić. Feministki zgodnie ze zdrowym rozsądkiem nie uważają, że samo powiedzenie „jestem kobietą”, czyni biologicznego mężczyznę kobietą i daje mu np. prawo wstępu do miejsc przeznaczonych tylko dla kobiet, takich jak przebieralnie i schroniska ofiar gwałtów.

 

W krajach takich jak Wielka Brytania z „hejtem”, czyli niedostatecznie entuzjastycznymi wypowiedziami na temat przedstawicieli środowiska LGBTQ, walczy się już prawie tak samo surowo jak w Afryce – wkraczają organy państwa. Chyba, że jest się Martiną Navrátilovą, wtedy kończy się na kampanii hej… przepraszam, ta strona nie „hejtuje”, ona „wyraża uzasadnione oburzenie”.

 

„Niemal niemożliwe jest przeprowadzenie swobodnej debaty. Nigdy czegoś takiego nie widziałam” – komentowała Ruth Serwotka, współzałożycielka Woman’s Place uk. Jej organizacja zwołuje spotkania z zaledwie kilkugodzinnym wyprzedzeniem, aby unikać agresji ze strony LGBTQ. Feministki, które kwestionują „samoidentyfikację płci” narażają się na groźby gwałtu lub śmierci. Niektóre były ofiarami zorganizowanych kampanii mających na celu wyrzucenie ich z pracy, pozbawienie dostępu do Twittera lub aresztowanie. W marcu, na przykład, Caroline Farrow, katolicka dziennikarka, została przesłuchana przez brytyjską policję po tym, jak ktoś skarżył się, że użyła złego zaimka do opisania transseksualnej dziewczyny. Inna feministka, 60-letnia Maria MacLachlan, została pobita przez transseksualną aktywistkę w Speakers’ Corner w Londynie, miejscu, które symbolizuje wolność słowa.

 

Destrukcja

 

Prezydent USA George Washington powiedział kiedyś: „…wolność słowa może zostać nam odebrana, a my, niemi i milczący, możemy być prowadzeni, jak owce, na rzeź”. Bez wolności słowa nie można być naprawdę wolnym. Wolność słowa istnieje po to, by chronić mniejszość przed tyranią większości.

 

Sama koncepcja „przestępstwa z nienawiści” wydaje się pustosłowiem. Kradzieże, napady, zabijanie ludzi, to zło niezależnie od tego, co myśli o ofierze dokonujący przestępczego czynu. Dlaczego mamy karać za pobicie surowiej dlatego, że ofiara jest homoseksualistą, Murzynem, białym mężczyzną hetero, muzułmanką czy zakonnicą katolicką. To kłóci się z wpisaną w demokratyczne konstytucje zasadą równości. Nienawiść jest emocją. Złą emocją. Ale ludzie znają wiele innych złych emocji, np. zazdrość. Czy kara za zabójstwo powinna być surowsza, bo zabił np. zazdrosny o żonę mąż?

 

Zagrożenie dla wolności słowa, jakie wynika z szaleństw lewicowej cenzury i instrumentalizowania „mowy nienawiści”, dostrzeli nawet tradycyjnie lewicowi lub „liberalni” intelektualiści, którzy zatrwożeni bezmyślnością i totalitarnymi zapędami agresywnych neomarksistów opublikowali kilkanaście miesięcy temu na łamach „Harper’s Magazine” list w obronie wolności słowa. Na liście sygnatariuszy takie nazwiska jak Noam Chomsky, Wynton Marsalis, J.K. Rowling, Salman Rushdie, Francis Fukuyama, Garry Kasparov, Anne Applebaum.

 

Obecny na tej liście Chomsky pisał kiedyś: „Jeśli nie wierzymy w wolność słowa dla ludzi, którymi gardzimy, nie wierzymy w nią w ogóle”. Zasada wolności słowa chroni opinie niepopularne, głos mniejszości. Tak ją należy rozumieć. Jeśli lewicowi przeciwnicy wolności nie przyjmują do wiadomości, że wcale nie „reprezentują uciśnionych mniejszości”, lecz przez swoją przewagę w opiniotwórczych kręgach i mediach są raczej większością, to ta zasada i tak nie traci na aktualności. Nie chodzi tu o zwalczanie czegokolwiek, ale o ochronę swobodnej wypowiedzi dla każdego.

 

Pisałem wyżej o instrumentalnym traktowaniu pojęcia „mowy nienawiści” przez różnego rodzaju reżimy w celu przysposobienia go do walki z politycznymi przeciwnikami. Ostatecznie działania te jak również rozciąganie definicji na cokolwiek co nie pasuje zachodnim neomarksistom, skończy się ośmieszeniem walki z prawdziwą „mową nienawiści”. Podobnie jak walka z wolnością słowa prowadzona przez Facebooka, Twittera, Google’a i Amazona, już zaczyna prowadzić do tego, że przeróżni kacykowie blokują internet w imię walki z cenzurą Big Tech, często pod hasłami walki o wolność słowa.