MIROSAŁW USIDUS: „Siła ciążenia” uratuje Facebooka

Z tego, co można ostatnio przeczytać w mediach na temat Facebooka, trudno wywnioskować, jaka będzie przyszłość niebieskiej platformy. Nie dlatego, że brakuje przepowiedni i prognoz, ale raczej z powodu ich nadmiaru.

 

Ton analiz rozciąga się od przekonania, że nic społecznościówce się nie stanie, bo Facebook jest zbyt wielki i opłacalny jako biznes, by miał upaść lub zostać zamknięty, do wieszczb niechybnego rozkładu gigantycznej platformy internetowej, już to z powodu odwrócenia się od niej użytkowników (w przypadku najmłodszych to już się dzieje), już to wskutek antymonopolowych postępowań, nie tylko w Stanach Zjednoczonych.

 

W mediach zapanowała nadzwyczajna ekscytacja z powodu zeznań w Kongresie „whistleblowerki” Frances Haugen, które zbiegły się w czasie z wielką awarią Facebooka. Rewelacje Haugen, która przy okazji została zidentyfikowana jako osoba skrajnie stronnicza w sensie politycznym, zostały całkiem przytomnie skontrowane przez Marka Zuckerberga i zastęp oficerów prasowych Facebooka.

 

Mniej głośne medialnie, ale równie ciekawe, były decyzje podejmowane w ostatnim czasie przez wymiar sprawiedliwości stanu Teksas. Potencjalnie mogą one w równie ciekawy sposób, co publikowane w mediach od września rewelacje, doprowadzić do ujawnienia mechanizmów funkcjonowania serwisu społecznościowego, zasad moderacji i cenzury politycznej, którą stosuje. Na mocy decyzji sędziego okręgowego z Austin, Roberta Pitmana, teksański prokurator generalny będzie mógł wejrzeć w wewnętrzne dane i dokumenty nie tylko Facebooka, ale również Google i Twittera. W tym przypadku firmy Big Tech same się o to prosiły. Zaskarżyły bowiem nowe prawo stanu Teksas zakazujące im zawieszania kont użytkowników z powodów politycznych, na co odpowiedzią była decyzja sądu. Jeśli rzeczywiście dojdzie do ujawnienia wewnętrznych materiałów na temat cenzury politycznej w firmach Big Tech, to może być dużo ciekawsze niż sensacje pani Haugen.

 

Cenzura, głupcze!

 

Wróćmy jednak do niej, bo media zrobiły wokół jej wystąpienia wiele szumu, co gdy się zna polityczne poglądy dziennikarzy amerykańskiego mainstreamu medialnego, nie dziwi. Była kierownik produktu najpierw ujawniła tajniki Facebooka jako anonimowe źródło „The Wall Street Journal”, o czym szeroko niedawno pisałem na portalu SDP, a potem już jawnie przez komisją Kongresu Stanów Zjednoczonych opowiadała o tym, co określała jako pozbawioną zahamowań gotowość korporacji do rozprzestrzeniania wszelkiego rodzaju szkodliwych dezinformacji, ponieważ napędza to zaangażowanie użytkowników i zyski reklamowe, choć dzieje się to z ogromną, rozpoznaną w badaniach szkodą dla młodzieży, społeczeństwa i demokracji.

 

Recepta Haugen, gdy została o nią zapytana, brzmiała mniej więcej tak: więcej nadzoru nad Facebookiem i nad treściami w nim publikowanymi. Czyli więcej jednostronnie politycznej cenzury, bo pani Haugen jest politycznie zaangażowana i to bardzo aktywnie, po lewicowej stronie. Jeśli mówi o dezinformacji to tylko o dezinformacji publikowanej przez „prawicę”, jeśli mówi o hejcie to tylko o mowie nienawiści ze strony prawicowych użytkowników. Dezinformacja  i hejt lewicy ma, jak należałoby to rozumieć, pozostawać poza zasięgiem tej najnowszej krucjaty.

 

O pomysłach objęcia platform internetowych Big Tech ściślejszą państwową kontrolą, a nawet przejęcia ich przez państwo również pisałem. Jest takich koncepcji wiele. Jedne brzmią nie najlepiej, wręcz złowrogo, gdyż oznaczają wprowadzenie pełnej państwowej cenzury politycznej na wzór modelu chińskiego. Inne, takie jak opisana przez mnie kiedyś koncepcja profesora Jeffa Jarvisa z The City University of New York proponują cos w rodzaju umowy społecznej, jaką firma operująca w Internecie, wydawca i administrator serwisów, miałaby zawierać ze swoimi użytkownikami i z władzami, które stoją na straży obowiązującego w kraju prawa.

 

Przypomnę te idealistyczne założenia, mając pełną świadomość, że rządzącej obecnie w USA lewicy na pewno nie o to chodzi. A więc jak to wyobrażał sobie Jarvis, umowa taka zobowiązywałaby użytkowników serwisów, usług i platform do przestrzegania standardów społeczności, które definiują niepożądane i niechciane zachowania oraz treści. Przymierza tego rodzaju mogłyby się różnić w zależności od platform i państw. Ważne jest, by społeczność użytkowników miała równorzędną możliwość wpływania na kształt tej umowy, czyli, aby np. regulamin serwisu był także ich dziełem. Rolą zaś państwowych regulatorów byłoby dbanie o to, aby brzmienie „umowy społecznościowej” zgodne było z przepisami prawa krajowego. A zatem, z wyjątkiem poważnych spraw kryminalnych i przestępstw (np. groźby karalne, podżeganie do aktów terroru lub rozpowszechnianie pornografii dziecięcej), kiedy istnieje obowiązek reagowania z mocy prawa, zobowiązanie firmy administrującej platformą do reakcji na nielegalne treści lub zachowania powstawałby po powiadomieniu jej przez użytkowników serwisu lub władze. Po otrzymaniu powiadomienia, firma musiałaby podjąć działania i może zostać pociągnięta do odpowiedzialności w wypadku braku odpowiedniej reakcji. Oczywiście trzeba też założyć, że może działać z własnej inicjatywy powołując się na regulamin oparty na „umowie społecznościowej”, ale, co może być dla niej ważne, nie musi.

 

Zasadniczo reakcja na sprawy dotyczące możliwych naruszeń wcześniej uzgodnionego „przymierza” polegałaby na kierowaniu tych spraw do „internetowego sądu pokoju”, ciała istniejącego na mocy prawa krajowego ze specjalnie przeszkolonymi sędziami i wyposażonego w nowoczesne, oparte na sieci systemy komunikacji, które umożliwiają działanie z wymaganą szybkością i w odpowiedniej skali. Oczywiście, trzeba też przewidzieć taką możliwość, że administracja może działać bezpośrednio, powołując się na regulamin, który wypracowano wspólnie. Jednak użytkownik, którego dotyczy sankcja nałożona przez administrację, ma prawo odwołać się od tej decyzji do takiego właśnie sądu.

 

Zakładana w tej koncepcji szybkość podejmowania decyzji przez sąd internetowy, byłaby ogromną zaletą z punktu widzenia wszystkich stron. Obie strony mogą uczestniczyć w procedowaniu osobiście (czyli za pomocą tożsamości sieciowej) lub przez przedstawicieli. Decyzja takiego składu orzekającego przywracałaby np. w ciągu doby lub kilku dni usunięte wcześniej treści lub zdejmowałaby ban z użytkownika, albo też utrzymywała blokady nałożone przez przedstawicieli platformy. Oczywiście w państwie prawa, od decyzji sądu pierwszej instancji (czyli w tym przypadku „internetowego sądu pokoju”) przysługuje odwołanie. Jednak dalsza procedura odwoławcza, co wydaje się oczywiste, toczyłaby się już w tradycyjnych sądach, chociaż z drugiej strony, może warto dla typowo internetowych sporów rozszerzyć ten model również na kolejne instancje online.

 

Jest pytanie o możliwość występowania do takiego sądu przez anonimowego, lub posługującego się inną niż prawdziwa tożsamością, użytkownika. Wydaje się, że nie ma możliwości rozpatrywania skarg anonimów przez sąd działający na mocy państwowego prawa. Jednak w określonych sytuacjach, gdy np. sprawa dotyczy aktywności pod dobrze znanym w Internecie pseudonimem, a rzecz dotyczy wyłącznie aktywności sieciowej związanej z tym pseudonimem, można chyba dopuścić sytuację, że sąd zweryfikuje prawdziwą tożsamość użytkownika, ale jej nie ujawni, podobnie jak druga strona.

 

Jak pisze Jarvis, sądy takie mogłyby być finansowane z opłat lub specjalnego „podatku” nakładanego na spółki działające w Internecie. Brzmi to tylko pozornie źle. Jeśli działalność „internetowych sądów pokoju” zmniejsza ryzyko prawne (i finansowe) działalności firm internetowych, czyli zdejmuje z nich groźbę pozwów użytkowników z jednej strony i przedstawicieli państwa – z drugiej, to rozwiązanie takie może okazać się dla nich całkiem atrakcyjne.

 

Przywołałem i przypomniałem szerzej ten pomysł, by skontrastować go z tym, co, moim zdaniem, lewicowe siły w USA i nie tylko tam mają ochotę zrobić z Facebookiem, a pewnie w konsekwencji z Twitterem i innymi platformami społecznościowymi. Google to trochę inna para kaloszy, ale administracja USA za pomocą postępowań antymonopolowych też zapewne będzie chciała zmusić tę firmę do większej „współpracy”. Podstawą wymuszania przez lewicę jeszcze silniejszego cenzorryzmu politycznego będą przygotowane w jej kręgach politycznych definicje niepożądanych osób i treści. Próbkę tego jednostronnego etykietowania widać np. stosowanym niedawno przez przedstawicieli administracji Bidena w odniesieniu do rodziców dzieci w szkołach epitecie – „terroryści”. Władze będą następnie egzekwować od firm Big Tech cenzurę i innego rodzaju prześladowania tak właśnie ideologicznie, dowolnie i wygodnie zdefiniowanych „ekstremistów”.

 

Zuckerberg: dlaczego cytujecie tylko niektóre badania

 

Możecie więc zapomnieć o „umowie społecznej” i równości podmiotów w internecie. Rządzący mają zupełnie inne plany. I to z czym wystąpiła pani Haugen jest dla nich doskonałym pretekstem. Sprzyja im ogólna irytacja, którą wzbudza w kręgach zarówno lewicowych jak i prawicowych serwis Zuckerberga. Jednak i temu ostatniemu nie brakuje argumentów wobec tego najnowszego ataku. Spisał je i opublikował na swoim blogu w reakcji na wystąpienie Haugen a także na wielką awarię. Jego argumenty są raczej chwalone za racjonalność i trafne zbijanie zarzutów byłej menedżerki, do której jednak w żadnym miejscu się nie odwołuje personalnie.

 

Wpis Marka Zuckerberga, o którym mowa, jest długi i przemyślany. Nie wymienia on z nazwiska Frances Haugen, ale pisząc o informacjach, które wyciekły za jej sprawą, szef Facebooka podkreśla, że zostały przeinaczone zarówno przez nią, jak i przez cytujące ją media.

 

Zuckerberg zwraca między innymi uwagę na to, że wiele zarzutów i oskarżeń wobec Facebooka nie ma logicznego sensu. „Gdybyśmy chcieli ignorować badania, to nie tworzylibyśmy ekosystemu badawczego w celu lepszego rozumienia zjawisk” – pisze na blogu. „Jeśli nie zależy nam na walce ze szkodliwymi treściami, to dlaczego zatrudniamy o wiele więcej osób poświęconych temu niż jakakolwiek inna firma w tej branży, nawet te większe od nas? (…) A jeśli media społecznościowe są tak odpowiedzialne za polaryzację społeczeństwa, jak twierdzą niektórzy, to dlaczego widzimy wzrost polaryzacji w USA, zaś w innych krajach nie ma tego wzrostu albo nawet da się zauważyć spadek, przy tak samo intensywnym wykorzystaniu mediów społecznościowych?”.

 

„Argument, że celowo promujemy treści, które denerwują ludzi, dla zysku, jest głęboko nielogiczny” – ciągnie szef Fejsa. „Zarabiamy na reklamach, a reklamodawcy nieustannie mówią nam, że nie chcą reklam obok treści szkodliwych lub pełnych gniewu. I nie znam żadnej firmy technologicznej, której chodziłoby o wywołujące depresję produkty. Wszystko, argumenty zarówno etyczne jak i biznesowe, przemawiają raczej za dążeniem w przeciwnym kierunku”.

 

Mark zwrócił też uwagę na wybiórczość oskarżycieli w traktowaniu badań wpływu Instagrama na nastolatków i dzieci. Bo choć z jednej strony rzeczywiście pewna część młodych ludzi ma związane z tą aplikacją problemy z samooceną, to z drugiej strony wśród zarzutów pominięto również wychodzący z badań pozytywny wpływ social media na samopoczucie i relacje wielu nastolatków.

 

Komentatorzy nieco bardziej zdystansowani zwracają uwagę, że w całym tym zgiełku najmniej zwrócono uwagę na najbardziej chyba niewygodny dla Facebooka zarzut Frances Haugen, dotyczący  ukrywania przez niego spadku liczby młodych amerykańskich użytkowników. Ujawniła wewnątrzfirmowe prognozy, że spadek zaangażowania nastolatków może prowadzić do ogólnego spadku amerykańskich użytkowników 45 proc. w ciągu najbliższych dwóch lat. Jeśli zostanie to potwierdzone, to oznacza to wprowadzanie reklamodawców w błąd, co podważyłoby źródło 99 proc. przychodów Facebooka ale także potencjalnie złamałoby prawo. Zuckerberg również temu zaprzecza, ale nie pozwala sobie na figury retoryczne przy tej okazji.

 

Prawne karty przeciwników Facebooka nie są wcale tak mocne jak to się być może niektórym wydaje. Politycy grożą, że rozbiją firmę na kawałki, ale, jak się zauważa, wymierzony przeciw niemu proces antymonopolowy jest wadliwy. Twierdzenie Departamentu Sprawiedliwości, że Facebook jest monopolistą, opiera się na zdefiniowaniu rynku w taki sposób, aby wykluczyć większość innych sieci społecznościowych. Monopolowi w pewnym sensie przeczy to, co działo się podczas niedawnej awarii. Użytkownicy bez większych problemów przeszli do aplikacji takich jak Telegram, TikTok czy Twitter. Gdyby to był prawdziwy monopol, to korzystanie z konkurencyjnych produktów nie byłoby tak łatwe. Postepowania antymonopolowego bardziej więc powinien obawiać się Google a nie serwis Zucekrberga.

 

Siła ciążenia

 

Eksperci uważają, że mimo wcale nie tak silnych podstaw do ataku na Facebooka, samo nagromadzenie negatywnych zjawisk, zarzutów i problemów, może platformę Zuckerberga sprowadzić do tak niskiego poziomu reputacji, że już się z tego dołka nie wydostanie. Nawet przedstawienie racjonalnych i całkiem sensownych odpowiedzi, jak te które padły na zarzuty pani Haugen, może na tak niskim poziomie wiarygodności nic nie pomóc. Często przywoływane porównanie do koncernów tytoniowych oznacza, że nikt nie ma ochoty wyciągnąć ręki do firmy, która upadła tak nisko. Z drugiej strony firmy produkujące papierosy wciąż funkcjonują i sprzedają, więc upadek w sensie biznesowym nie musi nastąpić, przynajmniej nie od razu. Raczej długotrwała wegetacja w cieszącej się coraz gorszą opinią piwnicy internetowej, okraszona być może kosztownymi pozwami zbiorowymi

 

Niewykluczone jednak, że ten upadek może być szybszy, zważywszy, że starzejąca się, coraz mniej atrakcyjna dla reklamodawców, społeczność użytkowników, niekoniecznie będzie trzymać się nieatrakcyjnej już dla młodych platformy. Jeśli wypali inicjatywa Donalda Trumpa Truth Social, prawdopodobnie co bardziej konserwatywnie nastawieni użytkownicy odejdą bez żalu tam gdzie nie czeka ich niechęć i cenzura (Facebook bez litości tnie zasięgi nielewicowym serwisom informacyjnym, co również wyszło w niedawno ujawnionych wewnętrznych dokumentach).

 

Rozpatruje się wiele scenariuszy spodziewanej przyszłości Facebooka, w tym rozbicie antymonopolowe (wątpliwa sprawa, o czym wyżej), przejęcie przez państwo/polityków (to w zasadzie nie byłaby prawdziwa zmiana, raczej ewentualnie ilościowe wahnięcie, gdyż Facebook już jest we władaniu lewicy), albo nawet rychły koniec platformy z powodu odejścia reklamodawców niechętnych reklamowaniu się na serwisie o coraz niższej reputacji. To ostatnie w świetle ujawnionych niedawno informacji o reklamowej zmowie cenowej Facebooka z Google’m rysuje się jako nieco bardziej prawdopodobne, a dodać do tego trzeba oczywiście dochodzenie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.

 

Moim skromnym zdaniem, w najbliższym czasie nie stanie się nic szczególnego, jeśli chodzi o Facebooka, choć może wiele rzeczy jeszcze zostanie powiedzianych, padną kolejne oskarżenia, a nawet otwarte nowe procesy, i rozdarte zostaną kolejne szaty obrońców prywatności, młodzieży i politycznego pokoju w społeczeństwie.

 

Kluczem do trwania, względnej niezmienności pozycji i znaczenia błękitnego serwisu jest inercja, czy też może „siła ciążenia” sieci społecznościowych. Okazuje się, że grawitacja ziemska zmuszająca nas do budowy potężnych rakiet, by oderwać się od naszej planety choćby na niską orbitę, jest niczym przy niutonach uwikłania społecznościowego. Przekonałem się o tym blisko rok temu na własnym przykładzie.

 

Gdy, zdegustowany represyjną, ingerującą nawet treści prywatnej komunikacji cenzurą polityczną, próbowałem namówić znajomych w sieci społecznościowej do odejścia, to choć wszyscy się zgadzali, że tak, to skandal i jak ten Facebook może tak cenzurować, nikt nie kwapił się do zakończenia swojej przygody z tą platformą. Także i ja w tej sytuacji nie pożegnałem się panem Zuckerbergiem. Okazało się, że ta „siła ciążenia”, która nie pozwoliła mojej społeczności oderwać się od Facebooka, także i mnie przytrzymała, choć niby uruchomiłem silniki i zapraszałem do swojej rakiety.

 

Grawitacja jak wiadomo ma związek z masą. Masą tą są sieci połączeń, kontaktów, gigantyczne zasoby danych. Niedawno przeczytałem, że Facebook jest największym repozytorium danych w historii świata. To tak masa stabilizuje platformę i wiąże jej użytkowników w taki sposób, że nawet jeśli mają ochotę to trudno im odejść. Z tego też powodu nie wierzę w prawdziwą chęć zniszczenia Facebooka przez polityków. Takiego bogactwa nie niszczy się. Wierzę jednak w chęć ściślejszej i dokładniejszej kontroli nad tą skarbnicą.

 

Mirosław Usidus