Reżimy i dyktatorzy muszą się jeszcze długo uczyć, by dojść do tego kunsztu i technicznego poziomu metod cenzorskich, które zna świat technologicznych gigantów.
Z jednej strony wydaje się, że to dobrze, że YouTube usunął dwa duże niemieckojęzyczne kanały informacyjne Russia Today, które siały kremlowską propagandę i dezinformację. Z drugiej – niełatwo solidaryzować się należącą do Google platformą, znaną tak samo jak Facebook lub Twitter z bezwzględnej, niesprawiedliwej i hipokryzją podszytej cenzury politycznej.
Swoją drogą, ciekawe jak się to starcie z YT skończy, bo Rosja w odpowiedzi na zdjęcie kanałów RT DE i DFP zagroziła wprowadzeniem całkowitego zakazu korzystania z platformy u siebie. Rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych nazwało posunięcie YouTube „aktem bezprecedensowej agresji informacyjnej” i „oczywistym przejawem cenzury i tłumienia wolności słowa”.
I tu jesteśmy u sedna problemu. Fala bezpardonowej walki politycznej i cenzury, w którą wdało się w Big Tech, z apogeum w trakcie kampanii prezydenckiej, gdy koalicja reprezentantów Krzemowej Doliny wzięła bezpośredni udział w walce politycznej jednoznacznie po stronie kandydata Demokratów Joe Bidena, powoduje, że niewielu ma ochotę stawać po stronie YouTube, Twittera lub Facebooka w tego rodzaju starciach z reżimami i politykami, nawet jeśli tych ostatnich nie kochamy. Zaczynamy raczej skłaniać się do opinii, że obie strony są „warte siebie”.
Rosja zresztą wini także niemieckie władze, które domagały się od YouTube cenzury tych treści. Ciekawe, że Niemcy domagają się wprowadzenia cenzury również od „nielewicowej” (w odróżnieniu od Facebooka czy Twittera) amerykańskiej platformy społecznościowej Gab, stawiając to jako warunek operacji w tym kraju. Gab na wprowadzenie cenzury nie godzi się, inaczej, jak widać, niż YouTube.
Australia? Zambia? Nie ma różnicy
W Australii pośród zamieszek i gwałtownych protestów przeciwników covidowych restrykcji pojawiły się pogłoski o blokowaniu internetu, zwłaszcza mediów społecznościowych, które po tym jak władze ograniczyły działalność mediów w rejonie starć z policją, stały się główną platformą dystrybucji relacji z miejsc zamieszek.
Pogłoski te nie zostały oficjalnie w żaden sposób potwierdzone. Jednak informacje o blokowaniu sieci, nawet gdy rzeczywiście dochodzi do tego, rzadko są potwierdzane przez tzw. „czynniki oficjalne” w krajach, które takie rzeczy praktykują. Na przykład w afrykańskiej Zambii również nie było oficjalnych potwierdzeń pogłosek na temat cenzury i blokowania serwisów społecznościowych, gdy odnotowano problemy z ich funkcjonowaniem przy okazji niedawnej kampanii wyborczej. Czy władze Myanmaru w sposób otwarty przyznają, że blokują internet? Nie słyszałem.
Stanowisko sieciowych cenzorów w różnych krajach, od Rosji, przez USA po Zambię czy Australię, gdy blokuje się i banuje pod dziesiątkami pretekstów, dobrze opisuje staropolski zwrot „rżnięcie głupa”. Rzeczonego „głupa” rżną obie strony zgodnie udające, że nie cenzurują i oburzające się, gdy Big Tech cenzuruje nie po ich politycznej myśli, władze państw jak też platformy internetowe, które cokolwiek robią, robią to zawsze „dla dobra użytkowników”. W tej zgrai hipokrytów żadnych pozytywnych bohaterów nie widzę.
Wróćmy na chwilę do przykładu Zambii, gdzie przez lata problemy z internetem raportowała pozarządowa organizacja Zambian Watchdog, sama zresztą niejeden raz blokowana w sieci przez władze tego kraju. W 2016 roku przeprowadzono tam pomiary sieci w celu zbadania dostępności stron internetowych i aplikacji. Nie znaleziono wówczas żadnych niezbitych dowodów na cenzurę internetu w czasie wyborów powszechnych w Zambii, choć odnotowano przypadki restrykcji wobec tradycyjnych mediów. Temat powrócił w sierpniu tego roku, po tym jak kilka innych krajów afrykańskich postanowiło zablokować społecznościówki na czas wyborów, co było, jak wspominałem, pokłosiem ingerencji Facebooka i Twittera w procesy wyborcze w USA.
Cenzura polityczna, na którą sobie pozwoliły firmy z grupy Big Tech podczas wyborów w Stanach Zjednoczonych, gdy np. Twitter poświęcił 20 proc. ruchu w swoim serwisie, aby wycinać treści nieprawomyślne, niezgodne z lewicową linią szefów platformy, w sposób wyraźny zachęciła miłośników zamykania ust inaczej myślącym na całym świecie. Mieli świetny pretekst i wymówkę a argumenty walczących z praktykami dyktatorów platform społecznościowych o „blokowaniu wolności słowa” ociekały groteskową hipokryzją w świetle tego, co same zrobiły w USA.
W Afryce politycznie motywowane blokowanie sieci jest dość często spotykane. Robiły to władze Sudanu, gdy groziły zamieszki, niedawno też Konga, gdy oskarżono rząd o fałszowanie wyborów, oraz Czadu, w którym to państwie prezydent zamierza rządzić (ma się rozumieć niezbyt zgodnie z prawem) do 2033 roku. Takie rzeczy spotyka się również na innych kontynentach i to coraz bardziej nagminnie. Np. rząd Indii regularnie blokuje internet w spornym Kaszmirze.
Sprawy nie zawsze mają czarno-biały charakter. Rząd Etiopii z premierem Abiyem Ahmedem zliberalizował w ostatnich latach rynek mediów. Dziennikarze odbywający kary więzienia zostali uwolnieni, a setki stron internetowych, blogów i kanałów telewizji satelitarnej zostało odblokowanych. Jednak wkrótce pojawiły się wątpliwości. Wolne media oznaczały zarazem wolność słowa dla podżegaczy do waśni na tle etnicznym. Prawie trzy miliony Etiopczyków zostało wypędzonych w ostatnim czasie ze swoich domów, wskutek walk pomiędzy nienawidzącymi się plemionami. Wielu Etiopczyków uważało, że rząd powinien zająć się w pierwszej kolejności nawołującymi do przemocy i ich uciszyć. Ostatecznie skończyło się na uciszeniu wszystkich Etiopczyków. W planie jest uznanie „mowy nienawiści” za przestępstwo, co, zdaniem obserwatorów doprowadzi do masowej inwigilacji i ścisłego monitorowania mediów społecznościowych przez policję.
Jak wspominałem Twitter dostał bana np. podczas wyborów powszechnych w Ugandzie w 2021 r. Aplikacje społecznościowe blokowane były także w trakcie wyborów powszechnych w Tanzanii w 2020 r. Przeciwnicy cenzury po tych wydarzeniach zażądali od władz Zambii, by nie robiły tego w tym kraju a prezydent Lungu zobowiązał się, że nie będzie cenzury. Jednak później rząd zagroził, że zamknie internet, jeśli obywatele będą go używać do „wprowadzania w błąd i dezinformowania” wyborców (jak wiadomo, to pod tymi hasłami Google, Facebook, Twitter i Amazon cenzurują w najlepsze na swoich platformach).
W dniu wyborów, 12 sierpnia 2021 r., pojawiły się liczne doniesienia o zablokowaniu WhatsAppa i innych internetowych serwisów społecznościowych w Zambii. Zostało to potwierdzone przez rzecznika Facebooka, który poinformował również, że „wyłączenie mediów społecznościowych w Zambii miało wpływ na ich aplikacje i inne, takie jak Twitter”.
Hipokryzja firm Big Tech, które same stosują coraz ostrzejszą cenzurę, na tym etapie już całkowicie polityczną i jednostronną, np. tak jak w przypadku Twittera blokującego niedawno informacje na temat audytu wyborów prezydenckich w Arizonie, idzie w parze często ze zwykłym tchórzostwem potentatów technologicznych. Bo czym innym jak nie tchórzostwem jest bezwzględność wobec słabych, gdy zgina się kornie kark w obliczu silnych. Apple i Google szybko „pękły”, gdy władze Rosji przy okazji niedawnych wyborów zażądały usunięcia ze sklepów z aplikacjami aplikacji służącej do komunikacji i walki protestującym przeciw Kremlowi. Apka była dziełem zwolenników Aleksieja Nawalnego a jej celem miało być ujawnianie korupcji w otoczeniu Władimira Putina oraz zachęcanie do głosowania przeciwko kandydatom partii Jedna Rosja w wyborach parlamentarnych. Po tym jak posłusznie wobec moskiewskiego reżimu postąpiły wielkie korporacje z Krzemowej Doliny tym bardziej warto obserwować starcie Rosji z YouTube, gdyż, z tego co wiem, w Rosji zablokowanie tej platformy jest technicznie wykonalne, zatem groźba Kremla brzmi realnie.
Jednocześnie ci sami, którzy kulą ogony przed Putinem, głośno atakują Zambię, Ugandę i inne kraje, za cenzurę. Twitter próbował rozkręcić kampanię walki o „wolność słowa” przy okazji blokady w Ugandzie. Jednak z tonu większości komentarzy wynikało, że internauci uznali pełne frazesów o „wolności słowa” oświadczenia administracji tej platformy za dość kiepski żart.
Nowy wspaniały „splinternet”
Wyłączanie czy blokowanie całości lub części internetu nie jest dziś sprawą prostą do przeprowadzenia. Trzeba pamiętać, że nawet w uboższych krajach spora część gospodarki i państwa zależna jest od działania sieci. W wielu krajach jednak opracowuje się i ćwiczy różne techniki, warianty blokowania sieci, jeśli nie „wyłączania”, to nadzorowanego „odgrodzenia” sieci krajowej od reszty cyberprzestrzeni z zachowaniem kontroli nad ruchem przychodzącym i wychodzącym. Nad technikami takimi intensywnie pracowały m. in. Rosja i Iran, zaś Chiny są stale odgrodzone swoją „wielką zaporą ogniową”, która nie pozwala funkcjonować wielu znanym serwisom i usługom w kraju środka, m. in. Google’owi i Facebookowi. Tendencja do wydzielania lokalnych sieci i odgradzania się od reszty sieci nazywana jest „splinternetem”. To szerszy temat, do omówienia przy innej okazji.
Po raz pierwszy techniki wyłączania internetu na wielką skalę ćwiczono podczas „Arabskiej Wiosny” na początku ubiegłej dekady. Ruchy protestacyjne powstawały w grupach na Facebooku, były nagłaśniane na Twitterze i relacjonowane w serwisie YouTube. Można było swobodnie oglądać na rozlicznych nagraniach wideo brutalność reżimów broniących swojej władzy.
W styczniu 2011 roku, dwa dni po tym, jak protestujący zaczęli gromadzić się na placu Tahrir w Kairze, egipski prezydent Hosni Mubarak odłączył kraj z sieci i blokował usługi przez pięć dni. W Libii pułkownik Kaddafi poszedł w jego ślady, reagując na rodzące się powstanie serią zakłóceń w dostępie do Internetu, których kulminacją było czterodniowe zamknięcie sieci w marcu 2011 roku. Posunięcie to spotkało się z międzynarodowym potępieniem i skłoniło Organizację Narodów Zjednoczonych do wystąpienia przeciwko tłumieniu wolności słowa.
Według wielu opinii, tamte blokady były grubym błędem dyktatorów. Jared Cohen, były pracownik Departamentu Stanu USA, który dołączył do Google’owego think tanku Google Ideas i był w Egipcie podczas rewolucji, powiedział w wywiadzie opublikowanym w 2011 roku, że decyzja Mubaraka zmotywowała wielu młodych Egipcjan, którzy w przeciwnym razie być może nigdy nie przyłączyliby się do protestów.
Access Now, organizacja zajmująca się prawami cyfrowymi, założona w 2009 roku, od lat rejestruje liczbę przypadków wyłączeń internetu lub jego segmentów. I tak w 2016 roku organizacja odnotowała na świecie siedemdziesiąt wyłączeń, w 2017 roku – 106, w 2018 roku – 198, a w 2019 roku – 213. W 2020 roku, po raz pierwszy od pół dekady, odnotowano spadek w stosunku do roku poprzedniego, do 155 wyłączeń internetu w 29 krajach. Uznaje się, że na pewien spadek liczby blokad miała wpływ pandemia i wzrost roli sieci w życiu i pracy ludzi na całym świecie.
Wzrost liczby potwierdzonych wyłączeń może być, nawiasem mówiąc, częściowo konsekwencją wzrostu świadomości społecznej i liczby doniesień. Obserwatorzy uważają jednak, że wyłączanie internetu staje się coraz powszechniejszą polityką w wielu państwach. „To jest prawdziwy kryzys dla wolności słowa, pod wieloma względami. W dodatku ten kryzys rozszerza się na cały świat,” mówił podczas jednej z konferencji David Kaye, profesor prawa na Uniwersytecie Kalifornijskim w Irvine i specjalny sprawozdawca ONZ ds. wolności słowa w latach 2014-2020. „Co gorsza, wyłączanie internetu staje się praktyką znormalizowaną, nawet w takich miejscach, gdzie wydaje się, że mamy rządy prawa”.
Według danych Access Now, Indie, kraj nazywany „największą demokracją na świecie”, odpowiadały za aż 109 wyłączeń sieci w całym 2020 roku. Te działania są tam przeprowadzane na poziomie lokalnym, np. w spornych regionach Dżammu i Kaszmir, gdzie nie było dostępu do sieci przez półtora roku. Niedaleko Indii jest niedemokratyczny Myanmar, gdzie praktyka wyłączania dostępu do sieci przez rządzących wojskowych to praktycznie norma.
Cenzorskie know-how
Z raportów Access Now wynika wyraźnie, o czym była już mowa, że większość rządów nie przyznaje oficjalnie, że trwa wyłączenie, zrzucając winę za zakłócenia na problemy techniczne lub ataki cybernetyczne, albo po prostu kłamiąc. Jeśli podawane jest uzasadnienie, to wyłączenia są opisywane jako działania ostatniej szansy w celu zapobieżenia przemocy, w obronie bezpieczeństwa narodowego i, coraz częściej, w celu powstrzymania „rozprzestrzeniania się dezinformacji”. I tu znów wracamy do przykładu jaki nieuchronnie musi dawać dyktatorom Big Tech, którego cenzura wprowadzana jest w ostatnim okresie głównie pod tym hasłem.
Wielu ekspertów sądziło, że po katastrofach w Egipcie i Libii całkowite wyłączenia zostaną zastąpione subtelniejszymi, mniej destrukcyjnymi strategiami – cenzurą, blokowaniem, celowym usuwaniem stron internetowych. Jednak wiele z krajów, które wprowadzają wyłączenia, nie ma doświadczenia, ani know-how, by działać bardziej elegancko. W 2011 roku Birma miała niewiele ponad 495 tys. użytkowników internetu, teraz ma ich ponad 20 mln. W całej Afryce odsetek osób podłączonych do sieci wzrósł niemal trzykrotnie od 2010 do 2019 roku. Sytuację komplikuje coraz częstsze korzystanie przez użytkowników z zaszyfrowanych komunikatorów, VPN-ów i innych narzędzi do omijania ograniczeń sieciowych. I to także skłania rządy do podejmowania akcji „po całości”.
Jedną z najbardziej rudymentarnych metod wymuszenia wyłączenia jest tzw. manipulacja BGP. BGP, czyli Border Gateway Protocol, w skrócie to system, który pozwala pakietowi informacji znaleźć drogę z punktu A do punktu B poprzez plątaninę węzłów i połączeń tworzących Internet. Dzięki BGP każdy węzeł w sieci, reprezentujący punkt wejścia dla grupy adresów internetowych, które z kolei reprezentują użytkowników, stale ogłasza, do których adresów ma dostęp. Rządy mogą nakazać temu, kto odpowiada za węzły ogłaszające wejście do klastra adresów – zazwyczaj jest to dostawca usług internetowych lub firma telekomunikacyjna – aby wycofał te ogłoszenia, skutecznie wymazując tych użytkowników z mapy globalnego Internetu. Wycofywanie tras BGP jest o tyle wygodne, że umożliwia wybranym grupom adresów, np. tym należącym do urzędników państwowych, zachować połączenie z Internetem, podczas gdy wszyscy inni przebywają w sieciowym blackoucie. Konfigurowanie BGP jest pożądaną przez władze alternatywą dla prymitywnych metod egzekucji wyłączeń, czyli fizycznego odcinania całej sieci co może odciąć całkowicie kraj od komunikacji usług, których władze sobie życzą. Wadą tego rozwiązania jest to, że zabiegi BGP dość łatwo jest wykryć.
Bardziej znane medialnie firewalle, czyli systemy zdolne do filtrowania ruchu przychodzącego i wychodzącego, zazwyczaj buduje się przez instalację na kablach sieciowych urządzeń zwanych middleboxami. Sprzęt ten może być zaprogramowany tak, aby blokować cały ruch zmierzający do konkretnego adresu docelowego lub pochodzący z konkretnego adresu źródłowego, albo też całe protokoły internetowe lub klasy treści, takie jak wideo, głos lub e-mail. To bardzo skuteczna metoda, gdy się chce zablokować jednorodne adresowo platformy, takie jak Facebook czy Twitter. Ściany ogniowe tego typu wymagają jednak znaczących zasobów obliczeniowych.
Do perfekcji sztukę odcinania się od globalnego Internetu przy jednoczesnym zachowaniu wewnętrznej łączności opanował Iran. Istnieje tam coś o nazwie National Information Network, ogólnokrajowy intranet, który pozwala na wykonywanie codziennych czynności w stosunkowo niezakłócony sposób na irańskich aplikacjach, jednocześnie uciszając wszelkie niepożądane treści i serwisy. Sieć została wystawiona na próbę podczas tygodniowego wyłączenia w listopadzie 2019 r. przy okazji fali demonstracji i zamieszek. Według doniesień, pomimo całkowitego odłączenia od internetu z zewnątrz, krajowe usługi sieciowe w Iranie działały normalnie. Podobną sieć krajową opracowała Rosja, ale przetestowała ją jedynie doświadczalnie, bez „startu ostrego”.
Niedoścignionym wzorcem skuteczności dla wszystkich miłośników cenzury politycznej jest chiński internetowy firewall. Zresztą ChRL już eksportuje swoje cenzorskie hi-tech do innych krajów. W listopadzie 2020 r. amerykański Departament Skarbu nałożył sankcje na chińskiego producenta elektroniki CEIEC za sprzedaż skomercjalizowanej wersji chińskiej „sieciowej zapory ogniowej” Wenezueli. W maju pojawiły się informacje, że także junta wojskowa w Myanmarze planuje stworzenie krajowego „intranetu”.
Niedoścignionymi mistrzami najbardziej wyrafinowanej technicznie cenzury internetowej nie są jednak Chiny, ale Google, Facebook, Twitter lub Amazon. Wyszukiwarka, o czym pisał w serii demaskatorskich publikacji, dziennik „The Wall Street Journal” wykorzystuje najbardziej zaawansowany algorytm w historii do ukrywania tego co chce ukryć i eksponowania tego, co chce eksponować. W efekcie widzisz w internecie nie ten świat, którego szukasz, lecz ten, który chce ci pokazać Google. Facebook i Twitter mogą cię tak „shadowbanować”, że nawet nie wiesz, że jesteś cenzurowany i blokowany. Zaś Amazon, którego serwery zechciałbyś wykorzystać może podpatrzyć twój pomysł na biznes, skopiować go a ciebie „zdeplatformować” pod byle pretekstem, głosząc np., że uprawiasz dezinformację.
Reżimy i dyktatorzy, którzy powołują się na działania Big Tech, muszą się jeszcze długo uczyć, by dojść do tego kunsztu i technicznego poziomu metod cenzorskich, które zna świat technologicznych gigantów.
Mirosław Usidus