Cyfrowe archiwa zastąpiły dzisiaj w większości te papierowe. Zaleta jest taka, że grzebiąc w starociach, nie pokrywamy sobie palców kurzem. No i łatwiej jest utrzymać porządek w wirtualnych teczkach za pomocą dat, tagów i tytułów. Jedno się nie zmieniło: nadal w starych tekstach, dokumentach czy fotografiach można natrafić na rzeczy ciekawe, nawet zaskakujące.
Szukając ostatnio czegoś całkiem innego w cyfrowych czeluściach dysków twardych mojego komputera, trafiłem na jedenaście zdjęć sprzed ponad 12 lat, umieszczonych w folderze „Debata Kaczyński-Tusk 2007”. Ta debata odbywała się 21 marca w redakcji „Faktu”, gdzie wówczas pracowałem. Prowadziłem ją wspólnie z ówczesnym redaktorem naczelnym Grzegorzem Jankowskim. Kto robił zdjęcia – nie wiem. Nazwisko nie jest zachowane w metadanych plików.
Debata zaplanowana była chyba – jak wskazywałyby godziny zrobienia zdjęć – na 16. Godziny zdjęć pokazują też, że Donald Tusk przyjechał trochę przed czasem, jednym samochodem. Towarzyszył mu tylko doradca do spraw wizerunku Maciej Grabowski (widać go na jednym ze zdjęć).
Jarosław Kaczyński natomiast chwilę się spóźnił. Był wtedy premierem, więc wizytę poprzedziła kontrola BOR, a konwój rządowych aut przyjechał do biurowca przy Domaniewskiej (tego samego, gdzie wciąż mieści się siedziba Ringier Axel Springer) na sygnale. Był z nim Jan Dziedziczak, wtedy rzecznik rządu (także jest na jednym ze zdjęć).
Rozmowa odbywała się w gabinecie naczelnego, jedynie w gronie czterech osób. Na stole kwiaty, filiżanki, ciasto, woda mineralna. No i dyktafony, na wszelki wypadek aż trzy. Goście usiedli na obszernej kanapie, ale w pewnym od siebie oddaleniu. My z Grześkiem na fotelach naprzeciwko.
Niestety, samego tekstu debaty w swoim komputerowym archiwum nie znalazłem. Prawdopodobnie spisywać ją musiał ktoś inny – w przeciwnym wypadku miałbym ten plik u siebie.
Na zdjęcia z tego wydarzenia trafiłem wkrótce po tym, gdy Grzegorz Schetyna ogłosił, że jest otwarty na debatę z Jarosławem Kaczyńskim. Takiej debaty oczywiście nie będzie – to jest zapewne dla wszystkich jasne. Kaczyński jej do niczego nie potrzebuje, mniejsi gracze natychmiast zgłosiliby pretensje, że ich w niej nie ma, a gdyby byli – debata zmieniłaby się przecież w bezsensowną wymianę krótkich przytyków. Nikt zresztą dzisiaj nawet specjalnie takiej debaty liderów obozów politycznych nie potrzebuje. Zwolennicy jednych i drugich są okopani na swoich pozycjach, media elektroniczne są w większości tak mocno po jednej lub drugiej stronie, że uzgodnienie wspólnych warunków spotkania – gdyby miało być transmitowane jednocześnie na kilku antenach – wydaje się niemożliwe. Gazety są w tej konkurencji w ogóle bez szans. Nie ma zapotrzebowania, atmosfery, możliwości, a ze strony Schetyny był to tylko rutynowy i w sumie mało istotny chwyt piarowy. Za brakiem odpowiedzi ze strony PiS nie poszło standardowe pokrzykiwanie, że „Kaczyński tchórzy”, bo nawet twardzi antypisowcy nie uznaliby przecież, że o to tu chodzi.
Zdjęcia z debaty „Faktu” sprzed 12 lat opisać by dziś można klasycznym tekstem, rozpoczynającym kolejne filmy z cyklu „Gwiezdnych wojen”: „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…”.
Co było wtedy inaczej? Dlaczego wtedy takie spotkanie było możliwe, a dzisiaj nie jest?
Można by o tym napisać długi esej. W największym skrócie zaś przyczyny są następujące.
Po pierwsze – istniało wtedy naturalne oczekiwanie, że przywódcy najważniejszych partii się spotkają i będą rozmawiać. Tak po prostu, bez wyborczego pretekstu, bo przecież był to dopiero marzec i nikt sobie nie wyobrażał, że na jesieni dojdzie do przyspieszonych wyborów, których skutkiem będzie przejęcie władzy przez Platformę na bite osiem lat. Organizowania takich spotkań oczekiwano oczywiście od mediów.
Po drugie – „Fakt” jako miejsce spotkania był do zaakceptowania dla obu stron. Dziś ten dziennik jest traktowany przez PiS jak wróg (jak zresztą właściwie każde medium niebędące jednoznacznie po stronie obecnej władzy), ale wtedy Kaczyński miał na świeżo w pamięci, że to właśnie „Fakt” (o czym pisałem jakiś czas temu na portalu SDP) rozbił monopol „Gazety Wyborczej” i choć bywał dla pierwszego rządu PiS trudny, to zarazem nie był uznawany za medium wrogie.
Tusk z kolei rozumiał, że to dobry do rozmowy, neutralny grunt, a w dodatku gazeta, której ogromnej liczby czytelników nie można lekceważyć.
Po trzecie – i to jest być może najważniejsze – nie był to jeszcze czas, gdy w polityce chodziło o to, żeby się pozabijać. Oczywiście nie dosłownie, ale symbolicznie. Owszem, minęły wtedy dopiero dwa lata od momentu spektakularnego upadku koncepcji PO-PiS, ale wciąż poziom wzajemnych negatywnych emocji był kilkakrotnie niższy niż dzisiaj. Co oczywiście przekładało się na media i ich sytuację w tym konflikcie.
Można oczywiście skończyć w tym miejscu i poprzestać na zwykłym opisie sytuacji: kiedyś było tak, teraz jest inaczej; kiedyś się dało, dzisiaj się nie da. Tak po prostu jest.
A jednak to byłoby niepostawienie kropki na „i”. Żeby ją postawić, trzeba napisać, że wtedy było, jak było, ale było normalniej. Stanem normalnym jest to, że niepałający do siebie sympatią, nawet niemający do siebie zaufania dwaj liderzy polityczni są w stanie spotkać się w redakcji gazety, której żaden z nich nie uważa za przyjazną sobie – i w tej redakcji rozmawiać o tym, co uważają za istotne.
To, co dzieje się dzisiaj – brak chęci do jakiejkolwiek rozmowy, brak oczekiwania, że do niej dojdzie, traktowanie mediów jako pasów przekaźnikowych dla partyjnych przekazów – to jest nienormalne.
A jednak jest iskra nadziei. Co ciekawe – z tego samego źródła, o którym wspominam na początku. Oto bowiem „Fakt” coraz wyraźniej powraca do swoich dawnych tradycji zderzania ze sobą różnych poglądów i dawania im pola do dyskusji. Zaproszenie do współpracy Tomasza Lisa z jednej strony, a Rafała Ziemkiewicza z drugiej jest wyłomem w jednostronnym (w wariancie awersu i rewersu) krajobrazie medialnym. Dwaj koryfeusze dwóch skrajnie różnych spojrzeń na Polskę obecni na jednych łamach – a prócz tego wielu innych ciekawych publicystów, w tym nieoczywistych. Projektowi odbudowy przez nową naczelną dziennika, Katarzynę Kozłowską, otwartej agory, jaką był przez wiele lat dział Opinii „Faktu”, bardzo kibicuję. Nie tylko dlatego, że takich miejsc jest dziś bardzo niewiele, ale też dlatego, że to przypomnienie, na czym polega debata. Oraz pokazanie, że wbrew wszystkiemu można dla niej wciąż znaleźć miejsce.
Łukasz Warzecha