Dlaczego „Strzyczkowscy” są nam niepotrzebni – komentarz ADAMA SOCHY

„To gdzie ja mam iść protestować pod Trójkę czy pod Radio Nowy Świat, bo już się pogubiłem” – skomentował jeden z Internautów komunikat o odwołaniu Kuby Strzyczkowskiego z szefa radiowej „Trójki”. Zdecydowanie pod „Trójkę” – podpowiem i wyjaśnię dlaczego.

 

Żeby zrozumieć co się stało w „Trójce”, trzeba przeczytać dwa komunikaty.

 

Komunikat chronologicznie pierwszy: „Sytuacja w Radio (…) jest taka, że z medium jakie wam obiecywałem, prosząc o sfinansowanie tego pomysłu, mającym być niezależnym, obiektywnym, prezentującym różnorodny obraz świata i otaczającej nas rzeczywistości, zapraszających komentatorów o różnych poglądach, staliśmy się skrzywionym ideologicznie medium, którego udziałowcy, zamiast sikać pod wiatr, robią pod siebie”.

 

Komunikat chronologicznie drugi: „Marzyłem o radiu, które aktywnie uczestniczy w ważnych polskich debatach, kreuje wydarzenia artystyczne ale i towarzyszy w codziennym życiu swoim wspaniałym słuchaczom. Chciałem być wierny mojej dziennikarskiej misji tworzenia przestrzeni, w której odnajdują się Polacy po wszystkich stronach toczących się sporów, w którym szanowani są ludzie o różnych poglądach i wrażliwościach. Nie udało się”.

 

Oba komunikaty praktycznie się nie różnią, obu autorom przyświecały te same idee i spotkał ich ten sam los.

 

Autorem pierwszego wpisu jest Piotr Jedliński, współtwórca Radia Nowy Świat i jego szef zmuszony do odejścia po oskarżeniu przez słuchaczy i patronów o „transfobię”. Autorem drugiego wpisu jest Kuba Strzyczkowski, zgilotynowany bez uprzedzenia po trzech miesiącach szefowania „Trójką”.

 

Dla takich dziennikarzy, którzy jeszcze wierzą, że media powinny być bezstronne i rzetelne, nie ma po prostu miejsca. W Polsce od lat trwa plemienna wojna i obie strony eliminują bezwzględnie „symetrystów”. Przypomnijcie tylko sobie, jak z „Wyborczej” wylatywali dziennikarze, którzy śmieli podważyć obowiązującą linię. Np. Roman Graczyk musiał w 2006 roku odejść, gdy ośmielił się jako historyk uznać materiały SB jako ważne źródło informacji o PRL. Po odejściu opowiedział portalowi PCh24.pl w jaki sposób wymusza się bezwzględny posłuch dziennikarzy, którzy próbowali się postawić w jakiejś sprawie. „Prędzej czy później i tak dokonywały samogwałtu na swoim sumieniu, ulegając autorytetowi Michnika – mówi Graczyk. – Zostają tylko osoby nadskakujące, które albo same wiedzą jak trzeba pisać, albo mówią im to szefowie.  Wchodzi pewien znany publicysta i pyta Michnika bez żenady: „Adam, powiedz co mam napisać?” – opowiada Roman Graczyk, który przyznał ze wstydem, że sam był pod tak ogromnym wpływem autorytetu Michnika, że przez lata nie reagował, gdy podlegające mu dziennikarki w oddziale krakowskim były zmuszane do ukrywania prawdy i manipulowania. Kiedy powstało Porozumienie Obywatelskie dziennikarka w relacji z wiecu w Krakowie musiała napisać, że przyszło mało ludzi, bo Michnik nadal był za Unią Wolności. Neutralny tekst Graczyka o PO nie został opublikowany. Jak dziennikarka w wywiadzie z działaczem węgierskim zadała pytania, które nie spodobały się Michnikowi, to wysłał do Krakowa Lesława Maleszkę, by „wytłumaczył” autorce, dlaczego zadała niewłaściwe pytania i jakie ma zadać.

 

Drugi mechanizm zniewalania umysłów w „Wyborczej”  został uruchomiony wtedy, gdy wydająca ją spółka Agora weszła na giełdę. Pracownicy dostali akcje, ale żeby je sprzedać trzeba było mieć zgodę kierownictwa. Raz na jakiś czas sporządzano oceny wszystkich pracowników „Gazety Wyborczej”. Od niej zależała zgoda na sprzedaż akcji. Wyrzucenie z pracy było równoznaczne z utratą akcji wartych ogromne pieniądze. Duże pieniądze wygenerowały konformizm. „Ludzie po prostu kładli uszy po sobie i pisali tak, jak trzeba było” – mówi Graczyk, który  zbuntował się po tym, jak ocenzurowano mu wywiad z prezesem IPN Januszem Kurtyką.

 

Jak widzimy, metody wymuszania posłuszeństwa są różne, ale tzw. efekt mrożący (ang. chilling effect), wywołujący autocenzurę wśród dziennikarzy, ten sam. W przypadku radiowej „Trójki” odbyło się to bezceremonialnie, brutalnie i publicznie. Kuba Strzyczkowski dowiedział się, że już nie jest szefem, gdy był poza rozgłośnią, a dziennikarze po przyjściu do pracy zastawali już inne osoby na swoim miejscu.

 

Kuba i dziennikarze, którzy mu zaufali mówią dzisiaj, że zostali „oszukani”, bo uwierzyli trzy miesiące temu, że politycy pozwolą im robić bezstronne politycznie radio. To tylko może świadczyć o ich braku znajomości politycznych realiów i wielkiej naiwności, ale też o zachowaniu szlachetnego idealizmu.

 

Za „pierwszego PiS-u” dostałem propozycję objęcia funkcji prezesa Radia Olsztyn od przyjaciela, działacza tej partii, z którym wspólnie robiliśmy pismo w podziemiu. Później nasze drogi się rozeszły, on poszedł w politykę, ja pozostałem dziennikarzem. Grzecznie podziękowałem, tłumacząc, że nie nadaję się do robienia partyjnego radia. Później znajomi mówili, że jestem ciężkim idiotą, bo odwoływani prezesi dostawali taką odprawę, że kupowali sobie domy.

 

Zrobiłem jeszcze eksperyment za rządów PO i wystartowałem w „konkursie” na prezesa Radia Olsztyn. Przedłożyłem rekomendacje moich byłych szefów, Grzegorza Lindenberga (twórcy i szefa „Super Expressu”) i Juliana Becka (byłego redaktora naczelnego „Dziennika Łódzkiego”, którego byłem zastępcą). Gwarantowali prezesowi Janowi Dworakowi, iż jestem świetnym menadżerem i będę robił radio bezstronne i rzetelne. Lindenberg napisał: „Powiem tak: jeśli na stanowisko dyrektora radia publicznego w Olsztynie jest lepszy niż Adam kandydat to nie powinien marnować się na tym stanowisku lecz natychmiast zastąpić Adama Siezieniewskiego w roli prezesa Polskiego Radia. Tak czy tak, szefem Radia w Olsztynie powinien być Adam Socha”.

 

Oczywiście panowie Jan Dworak i Krzysztof Luft, którzy byli w komisji konkursowej wybrali dziennikarza, który nie spełniał podstawowego warunku, nie miał doświadczenia na stanowisku kierowniczym, ale gwarantował partii ślepe posłuszeństwo. „Drugi PiS” już nawet nie dbał o zachowanie pozorów i bez konkursów poobsadzał media publiczne swoimi nominatami.

 

Powtarzam jeszcze raz, żadna ze stron wojny polsko-polskiej nie potrzebuje „Strzyczkowskich” czy „Jedlińskich”, potrzebuje „Czuchnowskich”, „Kurskich” i „Wierników”, którzy bez wahania wykonają każdą „mokrą robotę”. Tym bardziej, że walka zaostrza się w miarę wygrywania kolejnych wyborów przez PiS.

 

Jednak rządzącej od 2015 roku Zjednoczonej Prawicy nie może to służyć za argument, że „oni robią to samo”, gdyż to na rządzących spoczywa odpowiedzialność za kształt debaty publicznej, jako dysponencie mediów publicznych.

 

Polska pilnie potrzebuje odbudowy wspólnoty politycznej. To jest racja stanu państwa w obliczu globalnej wojny pomiędzy USA i Chinami, narastającego zagrożenia ze strony Rosji oraz rewolucji kulturowej. „Do jej odbudowy konieczne są wiarygodne media publiczne tworzące przestrzeń dla uczciwej  debaty na temat państwa” – napisał prof. Zbigniew Stawrowski w artykule „Krajobraz po niedoszłej bitwie” („Plus Minus” z 22 sierpnia). „Argument, że w telewizjach >sprywatyzowanych< znajdziemy niemniej manipulacji i propagandy (choć z pewnością nie tak przaśnej i bardziej dostosowanej do estetycznej wrażliwości swojego widza), że to nie dziennikarze TVP wyrzucają z programu zaproszonych gości, nie pozwalając dojść im do słowa, w żaden sposób nie usprawiedliwia tego, że programy informacyjne TVP w okresie kampanii wyborczej łączyły propagandę sukcesu w stylu epoki Gierka z nagonką na kandydata opozycji i >praniem mózgów< poprzez wielokrotne powtarzanie o nim tych samych negatywnych informacji. Telewizja publiczna nie jest przecież od tego, by budować wsparcie obozu sprawującego władzę i być ocenianą wedle jednego kryterium: czy jest wystarczająco skuteczna (…). Telewizja publiczna, która zasługuje na swoje miano, ma natomiast inne zadanie – ma być przede wszystkim wzorcotwórcza i budująca kulturę. W tym zawiera się także szczególna troska o rzetelność podawanych informacji oraz o poziom i sposób prowadzenia politycznej debaty”.

 

Jak dotąd Prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu nie włączył się instynkt samozachowawczy. Przeciwnie, podziękował Jackowi Kurskiemu za dobrze wykonaną robotę ogromną wiązanką kwiatów na ślubie swojego pupila, na którym Kurski po raz drugi przysięgał „wierność małżeńską” i „że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Następnie świeżo upieczony małżonek został ponownie wybrany na prezesa TVP. Teraz kontynuację dotychczasowego kursu w mediach publicznych potwierdzono czystką w „Trójce”.

 

Jeśli rząd ZP nie wykorzysta szansy, którą dostał dzięki zwycięstwu Andrzeja Dudy, jeśli zgubi >złoty róg< – konkluduje prof. Stawrowski – to w następnych wyborach parlamentarnych zostanie zmieciony ze sceny politycznej”.

 

I w Warszawie będziemy mieli nie drugi Budapeszt, a drugą Białoruś.

 

Adam Socha