Dziennikarze i epidemia: jak żyć?… – analiza PIOTRA KOŚCIŃSKIEGO

Pandemia koronawirusa stworzyła duże zagrożenie dla dziennikarzy. I nie chodzi tu o niełatwe relacjonowanie wydarzeń ze szpitali, o pracę w niebezpiecznych warunkach, z możliwością zarażenia – to trochę jak bycie korespondentem wojennym, kiedy niebezpieczeństwa są oczywiste. Nie; problemem jest sama praca dziennikarska, a mówiąc ściśle – jej utrzymanie.

 

Teoretycznie rzecz biorąc, najlepiej mają etatowcy. Ale jak pokazały pierwsze tygodnie epidemii, koronawirus prowadzi do zwolnień także wśród dziennikarzy. Wzrasta więc liczba freelancerów, a ci stają przed pytaniem: gdzie publikować, żeby zarobić na życie?

 

Amerykanie zwalniają

 

Paradoksalnie, łatwiej znaleźć informacje o problemach mediów w świecie, niż w Polsce – być może dlatego, że narasta liczba informacji o rosnących kłopotach gospodarki w ogóle. Stają wielkie fabryki i małe firmy, a zamknięcie centrów handlowych, hoteli czy kin grozi drastycznym wzrostem bezrobocia. Wydaje się, że dziennikarze takich problemów nie mają. Ba! Przecież siedząc w domu więcej niż zwykle oglądamy telewizję czy przeglądamy strony internetowe gazet i czasopism. Ale to tylko pozór.

 

Chyba najlepiej widać jak kłopoty dotknęły media amerykańskie, przede wszystkim te mniejsze. Sara Rubin, szefowa niewielkiego tygodnika „Monterey County Weekly” poinformowała, że jej pismo, „niezależny tygodnik, z przykrością informuje o zwolnieniu jednej trzeciej personelu”. „Dokumentujemy życie naszej społeczności i jeśli nikt inny nie donosi o naszym życiu w izolacji, wydaje się, jakby zapadły ciemności…” – pisała.

 

Dziennikarze niewielkiego pisma „Vashon-Maury Island Beachcomber” w stanie Waszygnton dostali szokującą informację: redakcja gazety zostanie zredukowana do minimum. Podobnie stało się z innymi mediami należącymi do macierzystej spółki Sound Publishing, ważnego wydawcy w tym stanie. Zapowiedziano druk dwóch kolejnych numerów tygodnika, ale kolejne stanęły pod znakiem zapytania. Tymczasem Sound Publishing poinformowała, że funkcjonowanie wydawanych przez nią pism zależą od przychodów z reklam, które gwałtownie spadły w ostatnich tygodniach.

 

Jak powiedziała niedawno Mi-Ai Parrish, była szefowa pism „The Arizona Republic” and „The Kansas City Star”, wszyscy piszą o koronowirusie. Wszyscy się nim zajmują. Ale nikt nie dostaje za to pieniędzy. I na tym polega problem.

 

Sytuacja musi być naprawdę trudna także i na naszym kontynencie, skoro Europejska Federacja Dziennikarzy (EFJ) wydała specjalne oświadczenie, w którym stwierdziła iż „jest głęboko zaniepokojona sposobami przeprowadzania redukcji kosztów (obniżki wynagrodzeń, jednostronne obniżenie warunków pracy itp.) narzuconymi dziennikarzom i pracownikom mediów przez niektóre firmy medialne. EFJ uważa, że ​​środki te są niesprawiedliwe i przynoszą efekt przeciwny do zamierzonego”.

 

Jak podała EFJ, firmy medialne w Europie zaczęły wprowadzać jednostronne skrócenie czasu pracy (a więc i pensji) lub w ogóle obniżki wynagrodzeń dla swych pracowników. A wielu freelancerów, zwłaszcza pracujących w sektorze sportowym lub kulturalnym, nie otrzymuje zamówień od mediów i straciło wszystkie źródła dochodów.

 

Polskie redakcje zawieszają druk

 

W naszym kraju jest podobnie. Chyba jako pierwszy rezygnację z wydania papierowego ogłosił tygodnik „Wprost”. „Press” cytował Marcina Dzierżanowskiego, redaktora naczelnego tego pisma: „nie będziemy wydawać papierowego numeru, stawiamy na e-wydanie”. Dzierżanowski zapowiedział wznowienie wydania papierowego, jeśli punkty dystrybucji będą działać. Inna rzecz, że w styczniu nakład sprzedany „Wprost” wyniósł tylko 13 tys. egz. (Ostatecznie, 30 marca ukazał się ostatni drukowany numer „Wprost” – przyp. red.).

 

Pojawiły się też informacje, że podobnie stanie się z tygodnikiem „Do Rzeczy”. – Jak powiedział Mark Twain widząc w jednej z gazet swój nekrolog: „pogłoski o mojej śmierci są przesadzone”. Ja to samo mogę powiedzieć o fałszywkach, które pojawiły się w pewnym momencie w mediach społecznościowych, jakoby tygodnik „Do Rzeczy” przestał wychodzić. To jest nie tylko przesadzona informacja, ale wprost – nieprawdziwa. Czyli krótko mówiąc kompletny fejk – mówił Łukasz Warzecha.

 

Kilka tytułów zmniejszyło swoje nakłady, zawieszone zostało też wydawanie miesięcznika „Podróże”, a „Tygodnik Podhalański” zmniejszył objętość i zawiesił współpracę z felietonistami. Prawdziwy dramat przeżywały natomiast pisma katolickie. Zdecydowana większość ich nakładów rozchodziła się w kościołach. Gdy ograniczono liczbę wiernych, mogących uczestniczyć w mszach, wydawało się jeszcze, że sprzedaż choćby ograniczonej liczby egzemplarzy, będzie jednak możliwa. Jednak po drastycznym zmniejszeniu udziału ludzi w mszach, dystrybucja poprzez parafie stała się po prostu niemożliwa. Tygodnik „Idziemy” zawiesił wydanie drukowane, pozostając wyłącznie przy wersji elektronicznej, którą można zaprenumerować. (Ostatnio wznowił już wydawanie wersji drukowanej – przyp. red.). Redakcja chce także rozwijając portal idziemy.pl. Podobnie uczynił „Przewodnik Katolicki”. „Gość Niedzielny” i „Niedziela” usiłują kontynuować wydania drukowane.

 

Co to oznacza w praktyce? Po pierwsze, przejście na wydania online to drastyczny spadek przychodów. Strony internetowe polskich mediów, zwłaszcza tych mniejszych, zarabiają niewiele. Sprzedaż e-wydań też dotąd była dość słaba. Trudno dotrzeć do potencjalnych czytelników z apelem, by je kupowali. Tygodnik „Idziemy” ma 7 tys. lajków na FB, ale jest mało realne, by wszyscy zaprenumerowali wydanie online; „Gość Niedzielny” ma ich 132 tys., czy jednak przełoży się to na wzrost prenumeraty?

 

A brak pieniędzy oznacza brak możliwości wypłat pensji i nawet honorariów. Zmniejszane są zespoły redakcyjne (czyli, mówiąc wprost, zwalniani są dziennikarze), likwiduje się lub przynajmniej obcina wierszówkę. To oznacza, że etatowcy z dnia na dzień stają się freelancerami, a freelancerzy stracili wiele możliwych miejsc publikowania swoich tekstów.

 

Przyszłość bardzo niepewna

 

Dziennikarze niechętnie mówią o swojej sytuacji, a jeśli już się wypowiadają, to proszą o zachowanie anonimowości.

 

– Ja niestety nie widzę w tej sytuacji możliwości zarobkowania jako dziennikarka w obszarze moich dotychczasowych zainteresowań. Tygodnik, z którym byłam związana, zlikwidował rubryki, które na stałe prowadziłam, a za większe materiały nie ma z czego płacić – słyszę opowieść. – Reportaż, do którego materiały zebrałam przed epidemią próbuję, opublikować gdzie indziej, ale bezskutecznie. Mam wrażenie, że walcząc  o przetrwanie, gazety dają teraz pierwszeństwo publikacji stałym współpracownikom – co zrozumiałe. Mogę próbować sił w pisaniu książek, ale w tym przypadku nie ma mowy o stałych dochodach. Zmuszona jestem przekwalifikować się i zatrudnić w branży, której kryzys jeszcze nie dotknął. Brakuje mi pisania. Po raz kolejny przyłapuję się na tym, że zaciekawia mnie coś, w czym widzę materiał na artykuł, a potem refleksja: nie da się go zrealizować ‘zza biurka’, i nie ma gdzie opublikować – dodaje.

 

– Ja nie mam wyjścia, muszę dalej pisać, by z czegoś żyć, chyba, że zostanę robotnikiem. Na to jednak chyba jestem za stary – mówi inny dziennikarz. – Niestety, pismo, do którego dawałem teksty, nie płaci teraz wierszówek. Inne są oblegane, bo w podobnej jak ja sytuacji znalazło się wielu moich kolegów. Mogą więc bez problemu przebierać w propozycjach. I dopóki epidemia nie ustanie, sytuacja się nie zmieni, a raczej będzie się pogarszać – podkreśla. I wskazuje, że będzie mniej ogłoszeń. – Pierwsze, które je wycofywały, były firmy turystyczne. W miarę pogorszenia się sytuacji gospodarczej, liczba ogłoszeń spadnie jeszcze bardziej, bo jeśli przedsiębiorstwa dokonują cięć, to marketing na pewno znajduje się na pierwszym miejscu. A skoro tak, gazety i czasopisma będą mieć coraz mniejsze przychody.

 

W ciemnych kolorach widzi sytuację znany dziennikarz Piotr Zaremba. – Ciężko będzie dziennikarzom, to oczywiste, a może najciężej tym niepodwiązanym pod żaden układ polityczno- towarzyski, bo ich media słabną najszybciej – wskazuje w rozmowie z „Forum”. – Współpracuję z sześcioma tytułami i jak pytałem sam siebie, czy przetrwają trzy-pięć lat, to dziś nie mam odwagi pytać. Jeden podziękował mi w tydzień po ogłoszeniu blokady granic jako autorowi zewnętrznemu, czekam na podobne decyzje innych, nie podyktowane przecież oceną tekstów, a cięciem kosztów. Osłabnie kontrola obywatelska – i nad rządzącymi i nad opozycją – podkreśla.

 

Trzeba znaleźć receptę

 

Wirus „trafił” w dziennikarzy w czasie, gdy trwa rewolucja medialna. Spadek nakładów prasy drukowanej, poza Indiami czy Chinami, obserwujemy już od lat. Wstrząs spowodowany epidemią tylko ten proces przyśpieszył. Niestety, Internet wciąż nie przynosi takich pieniędzy, jak papier – ogłoszenia są tanie, a poza tym każdy ma już na swoim komputerze jakiś program blokujący reklamy. I na dodatek wszyscy przyzwyczaili się, że w Internecie wszystko czyta się za darmo.

 

Trudno oczekiwać na pomoc państwa, które musi nie tylko walczyć z epidemią, ale i wspierać padającą gospodarkę. Trzeba pilnie szukać sposobów na dobre rozwiązanie problemu – bo inaczej dziennikarze będą się musieli szybko przebranżowić. A, jak słusznie zauważył Piotr Zaremba, straci też społeczeństwo, bo politycy, administracja, urzędy, nie będą już kontrolowane przez „czwartą władzę”. Kto poszuka takich sposobów?

 

Piotr Kościński

 

Autor jest wykładowcą na AFiB Vistula i współpracownikiem tygodnika „Idziemy”, fot. AFiB Vistula

 

Artykuł ukazał się w „Forum Dziennikarzy”.
Cały numer 2/2020  można przeczytać
tutaj.