Esemesowość Roku – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Plebiscyty nie zawsze muszą się dobrze kojarzyć. Ot choćby ten na Górnym Śląsku. Czy do tych niechlubnych, dołączy głosowanie w ramach grupy Polska Press?

 

Nie wiem czy jesteście na fejsbukach, ale kilka tygodni temu, niektórzy z moich znajomych informowali, że zostali nominowani w kategorii Osobowość Roku. Komunikowali przy tym, że są wzruszeni, zaszczyceni i coś w tym stylu. I jeszcze bardziej będą pracować ku chwale Ojczyzny. Musi to być niezwykle miłe, bo przecież nominacje kojarzą się bardziej z tymi do Oscarów, niż z nominacjami do wyjścia z domu Wielkiego Brata. Jeśli ktoś jeszcze pamięta ten  barakowy show.

 

Szansa, że takich bliskich gdzieś macie, jest całkiem spora. Bo grupa Polska Press nominowała jakieś 13 tysięcy obywateli. Skąd ich, aż tylu wzięto trudno powiedzieć. Jest to też bardzo budujące, że w kraju nad Wisłą, tyle osobistości czy tam osobowości pomieszkuje.

 

A jakie to musi być smutne, dla nie nominowanych. Pomyślcie sobie, kilkanaście tysięcy osób, a mniej w tej wybitnej czeredzie nie ma? I nie będę zaproszona/zaproszony na galę wręczenia statuetki? Nie pozdrowię ze sceny rodziny, bliskich, znajomych? Jakaś „ścianka” przepadnie? Jak to mawiali w kultowym filmie: „Za parę dni, proszę pana, to się dopiero zacznie. Wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy”. I tego nie będzie? Ehhh.

 

Oprócz prestiżu dla gazet i zwycięzców, nie da się pominąć efektu finansowego. W dawnych czasach jak były tego typu konkursy, np. na Sportowca Roku, to się kupowało, wycinało i wysyłało zgłoszenie. Znam taką sportsmenkę, której dość majętny partner, wykupywał nakład tysiącami. Afera z „Fryzjerem” też pokazała, jak to działacze „Amiki kupowali wyniki”, a piłkarze byli zmuszani wysyłać kupony plebiscytowe na siebie. Ciekawe, ile się da z tego wycisnąć? Choć pewnie tych smsów jest mniej, niż w tych męczących konkursach znanych stacji radiowych. Niech tylko każda z nominowanych postaci, odda choćby z jeden głos na siebie, to się powinno trochę uzbierać. Na rynku prasowym przecież każdy sms się liczy. Grosz do grosza, a będzie…

 

Najciekawsze w tym wszystkim okazały się jednak protesty i rezygnacje. Kilkoro osób nominowanych przez „Gazetę Wrocławską” zrezygnowało z udziału, zarzucając dziennikowi „eskalowanie ksenofobicznych nastrojów”. No i oczywiście jak trudno nie zgadnąć: „przejęcie wydawnictwa przez znanego biznesmena z Orlenu”. I jeszcze ten nowy naczelny „Gazety Krakowskiej”. Z taką przeszłością. „Gniazdowy” kibic fanatyk, jednego z najstarszych krakowskich klubów.

 

A jak smsy szły do niemieckiego właściciela to było lepiej, niż do tego, co to należy do Skarbu Państwa? Na tych stacjach przecież wiadomo, korzystamy tylko z toalet. Ewentualnie kupujemy „gorące psy” w wersji wege.

 

Jeszcze słówko o wykluczeniu. Dr Zbigniew Martyka wyleciał z kategorii nauka, za przewinienia, jakimi były „ważne przyczyny społeczne”. Znaczy się dla lekarza „negacjonisty”, który w pandemię nie wierzy, a w sprawie szczepień ma wątpliwości, nie ma tu miejsca. Tak czy owak, osobnikom którzy są wywrotowcami i szkodnikami w nauce, należy się osobna rozprawka.

 

Jednak najbardziej w tym wszystkim dziwnym jest w ogóle istnienie kategorii „nauka”. Skąd ten biedny czytelnik kupujący „Nowiny” w Rzeszowie czy „Echo Dnia” w Kielcach ma się na niej znać. Znaczy się kojarzyć i oceniać dokonania, tzw. „pracowników nauki”. Gdzie ma się dowiedzieć, ile dany naukowiec ma cytowań i czy publikuje w prestiżowych czasopismach naukowych na świecie?

 

Czy statystyczny zjadacz chleba i czytelnik regionalnej gazety, zapoznał się ze świetnym tekstem, opublikowanym kilka lat temu, przez wybitnego socjologa prof. Tomasza Szlendaka pt. „Manufaktury makulatury”? Pozwólmy sobie na rzeczony fragmencik: „Uczelnie wyższe (…) to wielkie wytwórnie papierów, bynajmniej nie wartościowych. Sterta produkowanych tu (…) doktoratów i habilitacji posłuży nam w przyszłości do wytarcia nosa lub – co gorsza – innej części ciała w znacznie bardziej intymnych sytuacjach. Tylko bowiem w takiej – przemielonej na poczciwe chusteczki higieniczne, serwetki i papier toaletowy – postaci wiele spośród dzieł akademików nadaje się do użycia. Nie ma większego sensu, by 90% uniwersyteckiej (nad)produkcji umysłowej zalegało biblioteczne magazyny. Nikt, prócz katalogujących te dzieła bibliotekarzy, nigdy do nich nie zajrzy, niczego z nich się nie dowie i nic nie uzyska (…). Krótko rzecz ujmując: większość papierowej produkcji uniwersytetów i innych uczelni wyższych (…) niewiele jest warta”.

 

Co prawda, całkiem ekologicznie, przechodzimy powoli z papieru, na wersje elaboratów elektronicznych. Lecz sam przekaz o przeważającej bezsensowności, jest niezwykle jasny i aktualny.

 

A może chodzi o tzw. profesorów medialnych? Czytelnik czy widz ich kojarzy, bo zdalnie nie wychodzą z łamów prasy, radia i telewizji. Znany politolog prof. Mirosław Karwat, o swoich koleżankach i kolegach z branży tak pisze: „W mediach politolodzy „politykują” w sposób niewiele różniący się od dawnych wzorców „kawiarnianej polityki”, czyli komentując rozmaite sensacje, snując przypuszczenia i domysły, dzieląc się swymi wrażeniami, ewentualnie formułując oceny różnych występów na scenie politycznej na podobnej zasadzie, jak ma to miejsce w telewizyjnych turniejach tańca, śpiewu czy dowcipu”. O tak, niektórzy pozazdrościli showmeństwa światkowi artystów, choć jury w którym zasiadają, jest z trochę innej medialno – rozrywkowej bajki.

 

Krzysztof Prendecki

 

P.S. To pisałem ja. Nominowany w plebiscycie Osobowość Roku. Może w przepływie próżności oddam na siebie głos? Kto wie. Będę miał przynajmniej jeden.