Fakty wpasowane do narracji – MIROSŁAW USIDUS o „kulturze oburzenia”, która niszczy media i wolność słowa

Płatki śniegu (snowflakes) nie spierają się, nie argumentują, nie trudzą się odpieraniem twierdzeń, z którymi się nie zgadzają. Nie umieją tego. Brak im wytrwałości lub wiedzy, albo obu tych rzeczy. Gdy temperatura dyskusji wzrasta, po prostu topią się. Uważają, że „hejt”, czyli wszystko to, z czym się nie zgadzają i czego nie akceptują, powinien zostać zakazany.

 

Termin „płatki śniegu” zrodził się z groteskowej i histerycznej kłótni studentów Yale z przedstawicielem władz uczelni na temat kostiumów halloweenowych. Cechy tej, obrażającej się natychmiastowo i „topniejącej” emocjonalnie z byle powodu formacji, opisała Claire Fox w książce „I Find That Offensive!”. Można się z tego śmiać i traktować nadwrażliwych z przymrużeniem oka, gdyby nie rosnąca w tym pokoleniu niechęć do wolności słowa w wymiarze bardziej ogólnym, w społeczeństwie, w którym funkcjonują, państwie, w którym głosują.

 

Prowadzi to w ich „kulturze oburzenia” do coraz chętniejszej akceptacji środków prawnych (a nawet siłowych) skierowanych przeciw osobom i wypowiedziom, obrażającym w ich mniemaniu, czy to mniejszości, czy inne naprawdę lub rzekomo chronione grupy oraz wartości, czy cokolwiek w końcu, co w danym momencie może przyczyniać się do topnienia „śnieżynki”. W tyle głowy trzeba mieć, że ci, tak mało odporni na opinie i poglądy inne – niż własne – ludzie, to przyszłość, bo to przeważnie młodzież szkolna czy studencka.

 

Podwykonawcy ideologicznych projektów

 

   Filozof i analityk polityki, Thomas Mitchelhill w serwisie „Medium” opublikował w marcu tego roku tekst mówiący o tym, jak ogarniająca media społecznościowe, a w ślad za nimi także tradycyjne środki przekazu „kultura oburzenia” niszczy dziennikarstwo i ogólniej mass media.

 

Dziennikarze nie próbują już docierać do obiektywnych prawd”, pisze Mitchelhill. „Platformy mediów społecznościowych, chęć pozyskiwania ruchu na stronach, kierowania uwagi, a ostatecznie pieniędzy, zamieniły dziennikarzy w podwykonawców ideologicznych projektów, opłacanych za przekształcenie informacji w narrację polityczną. Wszyscy są opętani ideologicznymi celami i gotowi zrobić wszystko, aby ‘fakty’ wpasować do narracji, której służą”.

 

Autor jako główny przykład podaje sprawę głośnej ulicznej konfrontacji młodzieży z Covington Catholic School z grupą starszych Indian. W ciągu kilku godzin, na podstawie zmontowanego filmiku, nie pokazującego całego przebiegu zajścia i kontekstu (całość materiału zmieniała wymowę wydarzeń), wszystkie liberalne media na czele z uchodzącymi za prestiżowe „The New York Times” i „Washington Post”, rzuciły się jak wygłodniałe hieny na grupę nastolatków. Odprawiano oszalały ideologiczny rytuał medialny z nieodłącznymi zarzutami „bigoterii”, „rasizmu” i „nietolerancji”. Znany pisarz Reza Aslan i celebrytka Kathy Griffin wręcz nawoływali do przemocy wobec chłopaków.

 

A teraz zapytajmy znienacka, co powie zwolennik wolności słowa na ten paroksyzm hejtu w wykonaniu mediów i środowisk lewicowych? Powie: „cóż, to ich wilcze prawo, koszty demokracji i wolności”. Uczniom wyrządzono krzywdę w oparach linczu, ale prawo do swobodnego wyrażania opinii jest wyższą wartością w demokracji niż ich samopoczucie.

 

Niestety kręgi liberalno-lewicowe nie są skłonne do wzajemności w takim rozumieniu swobody wypowiedzi. W grupach, w których ideologia lewicowa ma silny wpływ lub wręcz dominuje, np. na amerykańskich uczelniach, narasta akceptacja dla cenzury a „kultura oburzenia”, która uczyniła z mediów pędzące za posoką ofiar ogary, w sprawie uczniów katolickiej szkoły staje się podłożem pomysłów zamykania ust ludziom o odmiennych poglądach.

 

Zamknąć usta, nawet przemocą

 

Szerokim echem w USA i na świecie odbiły się badania Pew Research Center z 2015 r. wykazujące, że 40 proc. amerykańskich tzw. millenialsów, czyli osób w wieku od 18 do 34 lat, uważa, że „władze powinny uniemożliwiać ludziom wypowiadanie obraźliwych opinii na temat grup mniejszościowych”. Wciąż większość (58 proc.), choć nie przytłaczająca, uznała, że wolność słowa powinna obejmować także takie obraźliwe wypowiedzi. Niewielkie w sumie różnice pomiędzy odsetkiem zwolenników państwowej cenzury a swobody wypowiedzi, były dla wielu szokujące i wywołały falę komentarzy.

 

Z tym samych badań wynikało, że starsze pokolenia Amerykanów wyraźnie bardziej cenią wolność słowa. Po połączeniu wszystkich grup wiekowych okazało się, iż za rządową cenzurą „obraźliwych” wypowiedzi jest 28 proc. Amerykanie jako całość wciąż wyróżniają się przywiązaniem do wolności słowa na tle innych. 67 proc. z nich uznaje swobodę wypowiedzi obrażających mniejszości w miejscach publicznych. To prawie dwa razy więcej niż 35-procentową mediana z 38 krajów, które badało Pew Research Center.

 

Rosnący odsetek zwolenników cenzury „obraźliwych” wypowiedzi wśród młodszych Amerykanów zafrapował badaczy, którzy postanowili wgłębić się w zjawisko. Przez kolejne lata pojawiały się kolejne raporty z badań ankietowych, dla zwolenników wolności słowa wręcz alarmujące. Na przykład Brookings Institution opublikowała we wrześniu 2017 wyniki sondy wśród studentów mówiące o 40 procentach twierdzących, że pierwsza poprawka nie obejmuje ochroną „mowy nienawiści”. 50 proc. w tym badaniu uznało, że właściwym sposobem radzenia sobie z wypowiedziami obraźliwymi jest ich zakaz i „zamknięcie ust” osobom je wypowiadającym, zaś 19 proc. akceptuje „zamknięcie ust” za pomocą przemocy fizycznej. Media komentowały poglądy studentów na wolność słowa jako „mrożące krew w żyłach”.

 

Nie wszyscy jednak są skłonni do alarmizmu. Nie brakuje opinii, że być może zadano w ankietach niewłaściwe pytania i zmanipulowano je eksponowaniem aspektów związanych z tzw. „mową nienawiści” czy obrażaniem grup mniejszościowych. Gdy kwestię przedstawia się jako typowy konflikt wartości w społeczeństwie demokratycznym, wyniki rozkładają się nieco inaczej.

 

Instytup Gallupa w badaniu przeprowadzonym w 2016 roku dla Knight Foundation i Instytutu Newseum zadał studentom pytanie nieco bardziej złożone. Sprowadzało się ono do postawienia przed ankietowanym alternatywy – co jest jego zdaniem ważniejsze – stworzenie pozytywnego środowiska do nauki dla wszystkich studentów przez zakazanie pewnych wypowiedzi, czy też wolne wyrażanie różnych punktów widzenia, także takich, które są obraźliwe lub stronnicze w stosunku do określonych grup ludzi. Przy tak postawionym problemie, w którym wyraźniej ukazuje się konfrontację wartości – wolności vs. ochrony przed negatywnymi wypowiedziami, zakaz „pewnych wypowiedzi lub wyrażania pewnych punktów widzenia” poparło jedynie 22 proc. badanych. Może więc nie jest tak źle, tylko trzeba uczciwie wyjaśnić, jakie są konsekwencje jednej i drugiej opcji.

 

Jeśli położy się na szali „twoją wolność” i „ochronę innych przez obrażaniem” w sposób jasny i zrównoważony, to do millenialsa też zaczyna coś docierać i potrafi wyjść poza swoją „kulturę oburzenia” i bezkompromisową chęć walki z hejtem. Całkiem ładnie koreluje to z mentalnością „płatków śniegu”. Bo wprawdzie „topi” je tak łatwo „mowa nienawiści”, to jednak rząd „idący po ich wolność słowa” również gwałtownie podnosi temperaturę.

 

   Wolność słowa przestaje być abstrakcją, gdy jest odbierana „mnie” a nie komuś innemu, społeczeństwu czy nawet mediom. Wybitny amerykański prawnik Jonathan Turley, gdy przeprowadza gościnne wykłady na uczelniach, ma zwyczaj pytać studentów, czy byliby skłonni sprzedać mu swoją wolność słowa za 150 tys. dolarów. Zwykle około połowa sali podnosi rękę. Turley tłumaczy tak duży odsetek nisko ceniących swobodę wypowiedzi nie tyle cynizmem młodzieży i ich niepohamowanym materializmem, lecz brakiem zrozumienia samego pojęcia i jego abstrakcyjnością.Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił…” można by powiedzieć, trawestując wieszcza, o niedocenianej wolności słowa.

 

Oczywiste jest, że wolność słowa nigdy i nigdzie nie była absolutna. Nawet w kraju, w którym gwarantowana jest przez pierwszą poprawkę do konstytucji wprowadzono szereg ograniczeń. Np. zgodnie z orzeczeniem amerykańskiego Sądu Najwyższego w sprawie Schenck przeciwko Stanom Zjednoczonym w 1919 r., wolność wypowiedzi nie obejmuje przypadków, które stanowią „wyraźne i rzeczywiste zagrożenie” dla społeczeństwa. Na przykład, nie wolno bezkarnie krzyczeć „ogień!” w zatłoczonym teatrze, ponieważ nie wzbogaca to w żaden sposób idei dyskutowanych w społeczeństwie, zaś ryzyko ofiar obrażeń jest wysokie. Z drugiej strony zdaniem najwyższej władzy sądowniczej np. rasistowskie wystąpienia liderów Ku Klux Klanu, powinny być chronione zasadą wolności słowa, chyba że bezpośrednio podżegają do przemocy.

 

Kwestia wolności słowa w USA rozebrana została (nomen omen) w filmie „People vs. Larry Flynt” (u nas jako „Skandalista Larry Flynt”), w którym przedstawiono bój prawny pornografa o możliwość swobodnego publikowania swoich treści. Wynikający z tego obrazu tok rozumowania, opierający się na regule, że wolność dotyczy nawet „najgorszego” z obywateli i „najniższych treści” warto zawsze przypominać współczesnym miłośnikom cenzury „obraźliwych” treści. A to dlatego, że zwykle widzą oni problem jedynie w treściach o charakterze konserwatywnym i prawicowym. Ukazanie, jak działa zasada wolności słowa na przykładzie Flynta, odwrotnym politycznie, drażniącym konserwatystów, może obnażyć hipokryzję lewicowych miłośników cenzury, albo… zmusić ich do myślenia. Nie wykluczam tego.

 

Nocnik Słonimskiego

 

Przenosząc tę problematykę na polskie poletko, mógłbym skupić się na tym, co proponują lub przynajmniej zdają się proponować u nas środowiska LGBT w dziedzinie zwalczania „mowy nienawiści”, „nietolerancji” i „obrażania mniejszości” i ich do również podpartej u nas konstytucyjnie reguły wolności słowa. Z dostępnych publicznie wypowiedzi zwolenników tej formacji przebija podobna jednostronność, niekonsekwencja i wręcz hipokryzja, jaką widać w opisywanych wyżej lewicowych środowiskach uniwersyteckich w USA. Ujmując ich podwójny język w skrócie – „my korzystamy z wolności – a oni obrażają”.

 

Jednak nie bardzo mi się chce nad tym pochylać. To bardzo gorący, polityczny i kampanijny temat. Wejście w kwestię LGBT nie sprzyja rozważaniom z zachowaniem dystansu. Dlatego wolę napisać o nie mniej ciekawych przypadkach konfliktu wolności słowa recenzentów utworów i wydarzeń kulturalnych z reprezentantami naszej „kultury oburzenia” i płatkami śniegu, które nie znoszą krytyki swoich artystycznych dokonań.

 

Na przykład muzykowi i prowadzącemu telewizyjne „Koło fortuny”, Rafałowi Brzozowskiemu, nie spodobała się recenzja jego płyty. Postanowił dochodzić naruszenia swoich dóbr osobistych w sądzie. Dobra te, zdaniem artysty, naruszały dwie recenzje napisane przez dziennikarza muzycznego Pawła Walińskiego, w których recenzent o Brzozowskim pisze m. in. „jest ładny, ma ciepły głos, pisze piosenki proste, łatwe i przyjemne. Gładki jest jak galaretka i podobnie do niej oślizły”, nazywając go w innym fragmencie „beztalenciem”.

 

To sprawa nowsza. Głośniejsza była ta sprzed kilku lat, gdy w publikacji w serwisie społecznościowym Tomasz Raczek porównał film „Kac WAWA”. do „nowotworu złośliwego”. Producent nie wytrzymał i pozwał krytyka. Ta głośna swego czasu historia jest trochę „snowflejkowa” w swoim charakterze ale nie bardziej niż to, co wydarzyło się w 2012 roku, gdy reżyserka dzieła „Big love”, Barbara Białowąs, postanowiła „skonfrontować się” z recenzentem Michałem Walkiewiczem.

 

W jego recenzji filmu czytamy m. in. „Opowiedziany językiem, którym wstyd już opowiadać, prawiący banały, których nie sposób już słuchać. Stawiający w centrum nie bohaterów, ale jakieś koszmarne klisze z prasy młodzieżowej, i to tej z czasów raczkującej demokracji. (…) Finał, w którym bohaterka zwraca się bezpośrednio do widza i zachęca go, by ‘wyluzował’, jest gwoździem do trumny całego przedsięwzięcia”.

 

   Białowąs zadzwoniła do redakcji i umówiła się na spotkanie z recenzentem. W siedzibie serwisu Filmweb odbyła się rozmowa twórczyni filmu z krytykiem, w której ta pierwsza próbowała mu wyjaśnić, że się myli, bo „jego interpretacja poszła nie w tym kierunku” a „ona jest przedstawicielką postmodernizmu”. Cóż, przynajmniej Walkiewicz uniknął procesu, ale zachowanie Białowąs wpisuje się w kanon śnieżynkowych zachowań – kompletnego braku przygotowania na krytykę i niepozytywne opinie.

 

Ciekawe czy dzisiejsze płatki śniegu z artystycznymi pretensjami zniosłyby Antoniego Słonimskiego i jego złośliwe recenzje. Pisał np. (w 1934 r.) o jednym z przedstawień warszawskich – „Simona kocha Tony’ego, Andrzej Salicel kocha Simonę, Simona nie kocha Andrzeja Salicela, a Tony kocha Simonę. Potem Tony już nie kocha Simony, Simona kocha Andrzeja, a Andrzej kocha Simonę. Ta wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i błyskotliwością, jaką odznacza się stary nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie sposób”. W czasach Słonimskiego w dobrym tonie było na podobną złośliwość odpowiedzieć błyskotliwie i… równie złośliwie. W śnieżynkowej „kulturze oburzenia” nie ma na to miejsca, pomijając już prosty fakt, że nikt w tym pokoleniu nie jest zdolny do wymyślenia czegoś dorównującego dowcipem i wyrafinowaną kąśliwością Słonimskiemu.

 

Jeśli wolność słowa w ogóle coś oznacza, to oznacza prawo do mówienia ludziom tego, czego nie chcą słyszeć”, powiedział kiedyś George Orwell. Jak daleko jesteśmy dziś od tej zasady? Jak daleko jesteśmy od znanej maksymy – „nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale po kres moich dni będę bronił twego prawa do ich głoszenia”, której, wbrew obiegowemu przekonaniu, autorem nie jest Wolter, lecz jego autorka jego biografi, Evelyn Beatrice Hall?

 

Trudno nie mieć wrażenia, że coraz dalej. Dziś zdaje się rodzić nowa wersja owej „wolterowskiej” maksymy – „nie zgadzam się z twoimi poglądami, więc są one hejtem, z którym walczyć ma prawo i państwo, po kres dni moich, twoich, i tego państwa”.

 

Mirosław Usidus