Decyzje osób, niemających oparcia we własnej wiedzy czy doświadczeniu, muszą się odbijać na jakości tworzonych przez nie mediów.
Media bliskie władzy mają problem: coraz więcej podmiotów do obsadzenia, a ludzi o odpowiednich umiejętnościach coraz mniej. Nie tylko dlatego, że w ogóle jest ich niewielu, ale też dlatego, że część z tych, którzy takie umiejętności mieli, została już przemielona przez system i się nie sprawdziła, a ci, których można by jeszcze wykorzystać, nie wszyscy zostali poddani należytemu recyklingowi, żeby objąć kolejną „odpowiedzialną” posadę. Obserwuję takie historie nieustannie: oto pan X był dyrektorem państwowej stacji, następnie został ze stanowiska wyrzucony za połączone ze sobą nieudolność oraz niedostatecznie mocne poddanie się odpowiedniej narracji i zniknął mi z horyzontu; oto nagle odnajduje się jako szef państwowej agencji informacyjnej, o czym bym zapewne nie wiedział, gdyby właśnie nie zwolnił z pracy korespondenta z kilkudziesięcioletnim stażem.
Pan X przeszedł recykling i mógł zostać obsadzony ponownie, ale wielu jeszcze nie przeszło. Największy zaś kłopot jest w tych miejscach, skąd się kadry bierze i gdzie te kadry, przynajmniej teoretycznie, powinny dojrzewać przez dobrych kilka lat, aby nabyć choćby jakich takich umiejętności. Ludzie wyciągani w różne miejsca, gdzie jest paląca potrzeba, zostawiają puste posady, które ktoś przecież musi objąć. Z takim problemem zmaga się TV Republika. To tam niedawno dyrektorem programowym został Witold Newelicz. W jego sprawie są dwa wątki, które w dużej mierze niesłusznie zostały wymieszane, przede wszystkim zresztą przez drugą stronę politycznego i medialnego sporu.
Na Twitterze miała miejsce taka oto wymiana uprzejmości. Roman Imielski, zastępca naczelnego „Gazety Wyborczej” napisał: „Telewizja Republika ma nowego dyrektora programowego. Produkował twarde narkotyki, napadł na policjanta, kilka lat siedział w więzieniu. Doświadczenie medialne? Redakcja gazetki w zakładzie karnym”. Na co odpowiedział mu Wiktor Świetlik, były dyrektor Trójki o najdłuższym stażu w czasie rządów PiS, dziś felietonista Interii: „Facet lata temu był uzależniony. Odsiedział swoje i wyszedł z nałogu. Ma piękną kartę opozycyjną. Tak wygląda całe to gazetowyborcze pieprzenie o resocjalizacjach, drugiej szansie i wszystkim innym, w praktyce…”. Imielski wymieszał dwie kwestie, a Świetlik odpowiedział obok istoty problemu.
Sprawa burzliwego życiorysu Newelicza jest z prawnego punktu widzenia jasna: popełnił kilka przestępstw, został skazany, siedział, wyszedł, nie miał nowych konfliktów z prawem, z prawnego punktu widzenia jest niekarany, jako że skazanie się zatarło zgodnie z art. 107 kodeksu karnego. Oczywiście zatarcie skazania nie sprawia, że z życiorysu znika kilka lat życia i popełnione czyny.
Tymczasem obrońcy tej nominacji podkreślają właśnie aspekt powrotu na drogę praworządności i „dawaniem szansy” tłumaczą nominację na dyrektora programowego. Neweliczowi należy się szacunek za wykonaną nad sobą pracę, ale to nie ma żadnego związku z jego nowym stanowiskiem. Wywody obrońców, wśród których Świetlik jest jeszcze bardzo umiarkowany, zadziwiają. Mówiąc o dawaniu szansy, przypominają oni na przykład, że w TV Republice pracował niepijący alkoholik Rafał Porzeziński. Tyle że Porzeziński – który zresztą w swoich programach dawał wspaniałe świadectwo trzeźwości i najpewniej uratował tym iluś ludzi od stoczenia się w przepaść – jest zawodowym dziennikarzem z pokaźnym doświadczeniem. I był nim, zanim ową „szansę” dostał. Jego zasobem nie jest zwycięska walka z nałogiem, ale fachowa wiedza i umiejętności.
Inna karkołomna próba obrony to twierdzenie, że Newelicz popadł w konflikt z prawem, bo był ofiarą reform Balcerowicza. Tak powiadał Marcin Mamoń, kolega z działalności opozycyjnej. Miłosiernie nie skomentuję tej linii argumentacji.
A przecież problem z nominacją Newelicza w ogromnej części nie dotyczy tego, czy siedział i za co. Owszem, można by sobie zadawać pytanie, czy na pewno dyrektorem programowym powinien być ktoś, kto złamał prawo jednak nie w drobnej kwestii, lecz nie powinno to mieć znaczenia po zatarciu skazania, gdybyśmy mówili o osobie takiej jak Porzeziński, czyli z doświadczeniem i fachową wiedzą. Newelicz ich po prostu nie ma, a wypowiedzi osób takich jak Piotr Lisiewicz nie pozostawiają wątpliwości, że zatrudnienie go na ważnym stanowisku jest skutkiem towarzyskich koneksji, a nie kompetencji. Witek to kumpel z opozycji, lojalny politycznie, więc niech ma.
Oczywiście TV Republika to stacja prywatna i jeśli jej właściciele sobie życzą oraz są gotowi żyć z konsekwencjami takiego wyboru, mogą zatrudnić na stanowisku redaktora naczelnego nawet speleologa albo rzeźnika, których jedyny dotychczasowy kontakt z mediami polegał na włączeniu telewizora na serwis informacyjny. Nie znaczy to jednak, że nie ma ogólnego problemu kompetencji w mediach, również prywatnych. Z mojego doświadczenia i wiedzy wynika, że taki problem objawiał się często w wielkich strukturach, gdzie ludzie odpowiadający za biznes uznawali się za kompetentnych również w sferze tego, jak powinna funkcjonować ta czy inna redakcja. Stąd zresztą częściowo wzięły się drastyczne redukcje, jakie zaczęto w różnych miejscach wprowadzać trochę ponad dekadę temu, skutkujące ostrym spadkiem jakości.
Lecz ci, którzy na ważnych dla mediów miejscach, już w samych redakcjach, instalują osoby po linii towarzyskiej czy lojalnościowej (tak jak niedawna nominacja nowego prezesa Radia Łódź), są współodpowiedzialni za dalszą degradację mediów jako całości, co dotyka nas wszystkich – dziennikarzy. W tym sensie te nominacje, także w prywatnych mediach, nie są jednak sprawą całkowicie prywatną ich właścicieli. Decyzje takich osób, siłą rzeczy niemających oparcia we własnej wiedzy czy doświadczeniu, muszą się odbijać na jakości tworzonych przez nie mediów. A to z kolei wpływa na ich ogólną wiarygodność i przyczynia się do postrzegania zawodu dziennikarskiego jako po prostu przedłużenia polityki. To absolutnie fatalna tendencja.
Łukasz Warzecha