Gaz pod patelnią – felieton ŁUKASZA WARZECHY

Wyobraźmy sobie, że pan Zenek (tylko bez skojarzeń proszę) przygotowuje sobie w swoim ponad stuletnim, eleganckim domku obiad. Domek może nie jest najwygodniejszy i najobszerniejszy, nawet tu i tam coś cieknie, schody skrzypią, ale ma zacną historię, mieszkało w nim kilka pokoleń rodziny i pełno w nim cennych pamiątek.

 

Nagle panu Zenkowi zaczyna się palić tłuszcz na patelni. Pan Zenek w panice zalewa tłuszcz wodą, wobec czego ogień bucha jeszcze wyżej. Zajmują się firanki w kuchni, obrus, szafki i po niedługim czasie płonie już cały budynek. Pan Zenek zdążył wybiec. Stoi przed domem i obserwuje, jak ten – mimo wysiłków straży pożarnej – zamienia się w zgliszcza. A kiedy już to następuje i przybywają poruszeni sąsiedzi, krewni oraz przyjaciele, załamując ręce nad tragedią, pan Zenek okazuje się w ogóle nie martwić. A w każdym razie tak się zachowuje. Powiada, że dom i tak go już denerwował, ciągle trzeba tam było coś naprawiać, w ścianach (drewnianych) zalęgły się korniki, a poza tym był brzydki. I że on i tak miał ubezpieczenie, więc sobie na tym miejscu postawi coś nowego – już nawet wybrał projekt, ładny taki, betonowy dworek z dużym garażem – a na razie przekima się pod mostem. Ludzie zaczynają na pana Zenka patrzeć jak na wariata. Przecież wszyscy wiedzą, że dom spłonął, bo pan Zenek był nieostrożny, a w dodatku zachował się w kluczowym momencie jak idiota. Wiedzą też, że wraz z domem poszło z dymem mnóstwo cymeliów, których żadne ubezpieczenie nie odkupi.

 

Tak się przedstawia sytuacja z Programem Trzecim Polskiego Radia. Mamy dzisiaj do czynienia z próbą racjonalizacji czegoś, co racjonalności w sobie nie ma żadnej. Tak jak pan Zenek próbuje sobie racjonalizować korzyści z pożaru swojego domu – nawet, jeśli w wielu sprawach ma rację, czyli dom był faktycznie kłopotliwy, przeciekał i wymagał dużych nakładów. Jako że jednak był zabytkiem i miał w sobie kawał historii, myślący i rozsądny właściciel postarałby się go wyremontować, zachowując jego charakter.

 

Próba przekonywania, że tak naprawdę nic wielkiego się z Trójką nie stało, bo to była strupieszała stacja, w której pracowali emeryci (niektórzy szczególnie wzmożeni dodają: esbecy) puszczający emerycką muzykę, a teraz wreszcie swoje miejsce na antenie znajdą masy młodych zdolnych – jest kpiną w żywe oczy. Owszem, stało się. I proszę mi pokazać w mediach publicznych miejsce, gdzie młodzi stworzyli w ciągu ostatnich pięciu lat jakąkolwiek dobrą, nową jakość. Ja niestety dostrzegam tylko żenujące przykłady serwilizmu. Powiedziałbym nawet, że im młodsi pracownicy mediów, tym gorzej.

 

Wszystko to nie oznacza, żeby z Trójką nie było problemu. Był. To, co stanowiło o wartości tej stacji, było zarazem jej obciążeniem. Historia trzeciego programu jest, jaka jest. Nie ma sensu zaprzeczać, że sensem jego powołania w latach 60. było stworzenie wentyla bezpieczeństwa, a więc była to wolność w eterze ściśle koncesjonowana. Nie było to oczywiście jedyne takie miejsce i jeśli ktoś dzisiaj twierdzi, że skutki oddziaływania takich tworów można kwalifikować na zasadzie zero-jedynkowej, to wygaduje bzdury. Podobnie koncesjonowanym tworem był choćby telewizyjny kabaret Olgi Lipińskiej, a jednak skutecznie ośmieszał władzę. To zawsze było balansowanie między cenzurą, utrzymaniem koncesji, opozycyjnością (autentyczną lub udawaną) i swoim kręgiem towarzyskim z jego poglądami i lojalnościami. Trójka była koncesjonowana, ale też była łącznikiem ze światem zachodniej muzyki przede wszystkim. Stwierdzenie, że była po prostu pożytecznym dla komunistów zaworem do upuszczania pary, jest zdecydowanie zbyt dużym uproszczeniem.

 

Specyfika tej stacji sprawiła, że jakaś część jej zespołu zżyła się ze słuchaczami znacznie bardziej niż ma to zwykle miejsce w stacjach radiowych, lecz zarazem poszło za tym rosnące przekonanie, że oni sami są właścicielami trzeciego programu publicznego radia i nikt nie ma prawa w żaden sposób mieszać się do jego wewnętrznych spraw. A już zwłaszcza ktoś, kto przychodziłby spoza radiowo-towarzysko-politycznego kręgu. To nie było zdrowe.

 

Mimo to Krzysztofowi Skowrońskiemu, który kierował Trójką za czasów pierwszego PiS i potem częściowo PO (2006-2009), udało się znaleźć z tamtejszym zespołem jakieś porozumienie. Może chwiejne, może niechętne, ale jednak. Inna sprawa, że Skowroński nie wprowadzał w zespole głębszych zmian. Tyle że był to jeszcze inny czas. Emocje były na niższym poziomie – mówimy przecież o okresie przed katastrofą smoleńską.

 

Sytuacja po 2015 roku w mediach publicznych, także w Trójce, była już całkiem inna. I inne były oczekiwania w stosunku do kolejnych dyrektorów programu trzeciego, zresztą stopniowane. Rok 2016 czy nawet 2017 to co innego niż 2019 czy obecny. Zespół, podzielający w większości poglądy mało entuzjastyczne wobec nowego politycznego rozdania, czuł się coraz bardziej osaczony, a zarazem oczekiwania medialnych dysponentów ze strony władzy były coraz większe i domagano się, aby „zrobić porządek”.

 

Można się zgodzić, że Trójka potrzebowała reformy i unowocześnienia, choć zarazem nie sposób uznać, że w swojej trwającej od dawna postaci była po prostu do wyrzucenia. Tak może twierdzić tylko medialny ignorant, który nie rozumie, że odbiorców stracić bardzo łatwo, ale ich odzyskanie jest piekielnie trudne. Trójka była wartością dla mediów publicznych, przy całej swojej specyficznej historii i chimerycznym zespole – i tę wartość należało zachować. Choćby naśladując częściowo politykę z czasów Peerelu i czyniąc z niej swoisty wentyl bezpieczeństwa. Ale to wymagałoby myślenia znacznie bardziej makiawelicznego niż to, na jakie stać – jak się okazuje – obecnie władających mediami państwowymi.

 

Dobre zarządzanie pozwalałoby na spokojną, stopniową zmianę. Można było trójkowy zespół stopniowo odświeżać, niekoniecznie poprzez wrzucanie do niego tępych komisarzy politycznych. Wystarczyło znaleźć ludzi, którzy potrafiliby forsować własne pomysły muzyczne, całkowicie abstrahując od polityki. W końcu muzyka to jeden z najważniejszych wyznaczników specyfiki Trójki. Ale znów – do tego potrzeba by subtelności i sprytu, a nie machania maczetą.

 

Czas, gdy Trójką zarządzał Wiktor Świetlik, był ostatnim momentem na dokonanie takich zmian. Ale Wiktor dokonać ich już nie mógł, miał bowiem z jednej strony coraz bardziej wrogo nastawiony zespół, a z drugiej – kierujących radiem i mediami państwowymi ludzi, którym jakakolwiek subtelność myślenia czy choćby spryt w działaniu wydają się kompletnie obce. Świetlik mógł jedynie starać się konserwować chwiejne status quo i to robił, jak długo się dało. Gdy uznał, że już się nie da – odszedł. Przypuszczam, że dziś wielu tych, którzy w proteście Trójkę opuścili, przynajmniej po cichu wspomina go ciepło i docenia, jak starał się balansować między Scyllą a Charybdą.

 

Cała ta burzliwa historia nie powinna jednak i nie może zmieniać oceny tego, co spowodowało ostateczny eksodus starego zespołu Trójki (a nawet niektórych osób z całkiem świeżego składu, takich jak dr Tomasz Rożek czy krytyk filmowy Łukasz Adamski). Było to bowiem – by sięgnąć po słynne słowa Charlesa-Maurice’a de Talleyranda – coś gorszego niż głupota: to był błąd. Serwilistyczna nadgorliwość, która kazała wycofać z listy przebojów piosenkę Kazika wywołała wizerunkową katastrofę – na własne życzenie. „Mój ból jest większy niż twój” pozostałby marginalną ciekawostką z okresu kampanii, gdyby nie rewolucyjna nadgorliwość kilku osób. Wszystkie późniejsze próby obrony przez zawiadujących radiem – od dyrektora Kowalczewskiego począwszy, poprzez prezes Kamińską (na konferencji zachęcającą „rozrywkowych dziennikarzy”, żeby zgłaszali się do pracy w Trójce, a w Senacie odczytującą internetowe opinie o stacji), na szefie Rady Mediów Narodowych Krzysztofie Czabańskim skończywszy – tylko dopełniły obrazu nieudolności i żenady. Rozważania o tym, czy głosy zostały właściwie przeliczone albo zapowiedzi jakiegoś „audytu” LPT są zwyczajnie żałosne w kontekście skali blamażu. Wracając do opowieści o panu Zenku – to tak, jakby stojąc na zgliszczach spalonego domu zastanawiać się, czy w trakcie smażenia pan Zenek nie podkręcił za bardzo gazu pod patelnią. Mało tego – gdyby faktycznie uznać za poważne klecone naprędce tłumaczenia, że z LPT było coś bardzo, ale to bardzo nie tak, znaczyłoby to, że mieliśmy do czynienia z systemową patologią, dziejącą się pod nosem powołanych przez obecną władzę dyrekcji Trójki, której te nie dostrzegały, a która wyszła na jaw dopiero przypadkiem, w następstwie kryzysu, wywołanego przez ostatnią z tych dyrekcji (choć była ona najprawdopodobniej jedynie wykonawcą poleceń).

 

Mogę ten tekst zakończyć jedynie tradycyjnym wezwaniem, powtarzanym przeze mnie na portalu SDP od dawna (zaczynam się z tym czuć jak Katon Starszy ze swoim ceterum censeo Carthaginem esse delendam): dziennikarze, którzy zachowali odrobinę zdrowego rozsądku i którym leży na sercu dobro mediów publicznych (publicznych, nie państwowych czy rządowych) powinni już teraz zacząć się zastanawiać na konkretnymi rozwiązaniami, pozwalającymi odseparować je w miarę możliwości od przynajmniej bezpośredniego wpływu politycznego. To naprawdę ostatni moment, bo jeszcze jedna, dwie akcje takie jak z Trójką, a kononowiczowy w duchu postulat Rafała Trzaskowskiego, żeby nie naprawiać, ale likwidować, zacznie się jawić większości obywateli jako najrozsądniejsze rozwiązanie.

 

Łukasz Warzecha