Ignoranci i retorzy – MIKOŁAJ J. WACHOWICZ o błędach dziennikarzy

Dobry dziennikarz nie kompromituje się źle użytą retoryką; lepiej przekazać rzetelną informację w sposób mało efektowny, ale przystępny, niżeli epatować odbiorcę retorycznymi popisami.

 

Przedpołudnie 23 lipca 2021. Czytam newsy i dłuższe artykuły internetowe; a choć tematyka zaciekawia, lekturę psują niestety błędy językowe i bulwersujące zniekształcenia faktów. Nie jest to w żadnym razie profesjonalne dziennikarstwo. Autorzy piszą, co wiedzą, ale niekoniecznie wiedzą, co piszą. Czy jednak zawsze świadomie? Zacznijmy ten przegląd od spraw drastycznych z rodzimego podwórka.

 

Na Onecie już sam tytuł tekstu „34-letni elektryk okazał się seryjnym mordercą. Policja zignorowała ostrzeżenie” (zamieszczony 22 lipca o godz. 16.40) – ponieważ traktuje on o czynach zbrodniarza (Bogdana Arnolda) sprzed 55 lat – wskazuje, że autor nie zna realiów PRL-u. Inaczej mundurową formację porządkową nazwałby prawidłowo Milicją Obywatelską. Policję powołano dopiero w roku 1990. Autor (podpisany mt) zresztą brnie dalej i wszędzie konsekwentnie używa terminów policja, policjanci jeszcze 8 razy.

 

„64-letnia solenizantka rzuciła się na męża z tłuczkiem do mięsa. Mężczyzna trafił do szpitala” – czytamy również na Onecie (Źródło: KMP Lublin, RMF FM, 22 lipca godz. 9.23). Lecz dalej okazuje się, że chodziło nie o imprezę imieninową, a o urodzinową. Solenizant to przecież osoba obchodząca imieniny. Urodziny świętuje jubilat (znamy słówko jubileusz?) i tak właśnie było w przypadku krewkiej starszej pani.

 

„Jacek Jaworek nieuchwytny od 13 dni. Policja zmienia strategię”. Artykuł pod takim tytułem opracowała 23 lipca Magdalena Bojanowska na Gazeta.pl. No i dowiadujemy się o nowych nazwach opisujących relacje rodzinne sprawcy i ofiar:

Mężczyzna podejrzewany jest o to, że w leżących kilkadziesiąt kilometrów od Częstochowy Borowcach zamordował swojego brata, szwagierkę oraz ich 17-letniego syna. Z domu, w którym doszło do tragedii, udało się uciec tylko 13-latkowi, który schował się przed wujkiem, a potem uciekł przez okno.

 

Przede wszystkim – żona brata to (jak sama nazwa wskazuje) bratowa, choć niestety ignoranci coraz częściej nazywają ją szwagierką. Szwagierka to raczej siostra męża dla żony, siostra żony dla męża, ewentualnie – żona szwagra. Podobnie dla bratanka – chociażby ten nawet nazywał go nieprawidłowo „wujkiem” Jacek Jaworek pozostanie de factode iure stryjem. Wuj to wyłącznie brat matki, nie ojca, ewentualnie mąż ciotki (dawniej: pociot), ostatecznie kuzyn któregoś rodzica, choć na pewno nie brat stryjeczny ojca. Miejmy jednak wyrozumiałość dla dziennikarzy z licznych pism, którzy znajomością prawidłowych nazw relacji rodzinnej raczej nie grzeszą. Chociażby swego czasu Krzysztof Burnetko, który komentując proces przeciwko autorom monografii „Dalej jest noc”, pisał:

 

Pani Leszczyńska jest bratanicą (więc nie tak bliską w sumie krewną – co znowu może być znamienne) bohatera jednej z cytowanych w książce relacji. Jej wujek Edward Malinowski, sołtys wsi Malinowa, miał pomóc w 1942 r. uciekinierce z getta w Drohiczynie Esterze Drogickiej. Tyle że równocześnie ją ograbił, a na dodatek był „współwinny śmierci kilkudziesięciu Żydów, którzy ukrywali się w lesie i zostali wydani Niemcom”.

(Polityka, „Proces prawdę ci powie”, 23 lipca 2019)

 

Po pierwsze – skoro bratanica, to bratem jej ojca był nie wujek, lecz stryjek. Z innych źródeł medialnych wynika, że pani Filomena Leszczyńska stryjem właśnie, a nie wujem, nazywa zmarłego krewnego. Po drugie – jak można w ogóle bratanicę określić mianem „nie tak bliskiej w sumie krewnej”?! Nazwiska panieńskie bratanic brzmią przecież tak samo jak nazwiska stryjów. Według jakich kryteriów klasyfikuje Burnetko bliskość pokrewieństwa? Może zasugerował się – to w końcu absolwent prawa – kryteriami wyrażonymi w art. 177 Kodeksu postępowania karnego, gdzie określono ściśle kategorie osób najbliższych, którym przysługuje prawo odmowy zeznań? Tam faktycznie pominięto wujów i stryjów, siostrzeńcówbratanków etc. W praktyce kategoria bliskości jest względna – zależy nie od unormowań prawnych, lecz od faktycznych relacji społecznych. Zresztą w tradycyjnych polskich rodzinach bliscy krewni (może już nie w Wielkopolsce, ale na pewno jeszcze na Mazowszu, Podlasiu i w Galicji) to przynajmniej wszyscy potomkowie wspólnego pradziadka. Ciekawe, czy sam Krzysztof Burnetko swoich bratanków i siostrzeńców (jeśli ich ma) uważa również za „nie tak bliskich krewnych”?

 

Ale wracajmy na Onet. W artykule „Włoskie miasteczko na Sycylii sprzedaje domy po dwa euro” poznajemy przy okazji reinterpretację dziejów tej fascynującej wyspy: [Sambuca] Licząca 6 tys. mieszkańców miejscowość, położona koło Agrigento została założona przez Arabów w IX wieku wkrótce po ich przybyciu na Sycylię. Jego pierwotna nazwa brzmiała Zabuth od imienia emira, który kazał zbudować tam zamek. Ślady najstarszej architektury i pradawnych murów widać na każdym kroku. O początkach tej osady przypomina jedna z dzielnic, która od wieków nosi nazwę „arabskiej”.

Przybysze z Bliskiego Wschodu mieszkali tam do XIII w. Większość Arabów została zamordowana podczas podboju tego terytorium przez wojska króla Sycylii Fryderyka II. Ci, którzy pozostali, przeszli na chrześcijaństwo. (23 lipca 2021, godz. 7.28)

 

Treść artykułu sugeruje, że w IX wieku Arabowie przyjechali na Sycylię w pokojowych zamiarach jako osadnicy, lecz cesarz Fryderyk II nie dość, że zagarnął cudze terytorium, to jeszcze dokonał aktu ludobójstwa na potomkach osadników.

 

Otóż sprawa miała się nieco inaczej i to w kilku punktach. W IX wieku (a dokładniej w roku 827) Arabów (zresztą nie z Bliskiego Wschodu, ale z Afryki) i Berberów zaprosił na Sycylię bizantyński zdrajca – uzurpator Eufemiusz w charakterze zbrojnych najemników. Rychło sytuacja wymknęła mu się spod kontroli i muzułmanie dokonali stopniowo brutalnego podboju wyspy, trwającego aż 75 lat. Tak odebrano szczęście, radość doczesną i wolność co najmniej 3 pokoleniom Sycylijczyków, których przodkowie cieszyli się spokojem i dobrobytem od przynajmniej 3 wieków!  Co gorsza – zawłaszczenie Sycylii umożliwiło później najeźdźcom usadowienie się na południu Półwyspu Apenińskiego i ustanowienie krótkotrwałego Emiratu Bari. Odzyskał Sycylię dla chrześcijaństwa w l. 1061 – 1092  nie cesarz Fryderyk II Hohenstauf (1194 – 1250), lecz jego pradziadek po kądzieli – normański hrabia Roger d’Hauteville (1031 – 1101), ojciec słynnego króla Rogera, którego rozsławił operą Karol Szymanowski. Natomiast Fryderyk – zafascynowany zresztą cywilizacją islamską, a przez papieży uważany za Antychrysta – zajął jedynie jakieś muzułmańskie twierdze górskie na Sycylii, zaś ich mieszkańców przesiedlił do Apulii. Jako dziedzic Sycylii nie musiał niczego podbijać, miał jednak prawo tam zrobić porządek.

 

Tyle można przeczytać chociażby w polskiej i angielskiej Wikipedii, gdzie obiektywne hasło Muslim conquest of Sicily szczegółowo relacjonuje dramatyczne zmagania. Włoska Wikipedia precyzuje, że położony na 364 m zamek w Sambuce już w czasach normańskich przeszedł w ręce chrześcijan, jednak nie wspomina w związku z tym o prześladowaniach Arabów, ponieważ ich nie było! Muzułmanom sprawiedliwość wymierzano wedle prawa Koranu w stosownie do tego powoływanych sądach, Grecy zaś podlegali prawu bizantyńskiemu. W meczetach muzułmanie bez przeszkód oddawali się praktykom religijnym. (…) Normanowie dokonali cudu – doprowadzili do harmonii różne elementy etniczne na Sycylii. (…) Surowe, paternalistyczne rządy Sycylijczycy przyjęli z radością, bowiem nastały dobrobyt i sprawiedliwość, jakim wyspiarze nie cieszyli się od pokoleń – pisał znakomity mediewista Steven Runciman w „Nieszporach sycylijskich” (Wydawnictwo „Książnica” 2007, s. 21 – 22). Dopiero w 1223 muzułmanie podnieśli bunt przeciwko polityce Fryderyka i zajęli zamek, co faktycznie wywołało reakcję władcy, słusznie obawiającego się reislamizacji wyspy, a skończyło masakrą po dwuletnich zmaganiach. Bez wątpienia długotrwałe oblężenie eskalowało furię i frustrację wojsk cesarskich, więc tragiczny finał nie zaskakuje. Ciekawe zresztą, jak postrzegają te wydarzenia współcześni mieszkańcy Sambuki?

 

Dodać należy, że buntowniczą ludność przesiedlono do Lucery i okolic na południu Italii, jednak wcale nie wiązało się to z koniecznością konwersji na chrześcijaństwo. Przesiedleńcy, których liczbę ocenia się na 60 tys., z czego aż 1/3 trafiło do samej Lucery, dostali w mieście nawet własny meczet, cieszyli się przywilejami, a znaczna część służyła w wojskach cesarskich. Żyli tam dość spokojnie aż do czasów andegaweńskich. Kto nie wierzy, niechaj sięgnie po „Nieszpory sycylijskie” czy choćby do hasła Muslim settlement of Lucera w Wikipedii angielskiej. A jeszcze więcej znajdzie w eseju Ferdynanda Gregoroviusa „Lucera. Saraceńska osada Hohenstaufów w Apulii”. („Wędrówki po Włoszech”, PIW 1990, t. II, s. 127 – 144). Włosi także opracowali to zagadnienie w swojej Wikipedii, natomiast w polskiej wciąż go brakuje, podobnie jak hasła Muzułmański podbój Sycylii.

 

Nie wiem, czy przekaz medialny na temat Arabów jest efektem podporządkowania się trendowi politycznej poprawności, czy też po prostu historycznej ignorancji ze strony autorki (a może to Onet skrócił i przeinaczył pierwotny tekst?). W każdym razie jest to przekaz bardzo szkodliwy, umniejszający winy muzułmanów, a wcale nie wyjaśniający powodów postępowania chrześcijan. 80 % czytelników (rozmyślnie nawiązuję do Zasady 80  na  20 Vilfredo Pareto) nie zna bowiem takich szczegółów historycznych. U części z nich spowoduje to dysonans poznawczy, a u nastawionych antychrześcijańsko – wzmocni fałszywe przekonanie o rzekomo pokojowym nastawieniu wyznawców Proroka i równie wiarygodnej agresji chrześcijan, a w szczególności krzyżowców. Nawet przy zachowaniu najdalej posuniętego obiektywizmu tekst powinien brzmieć mniej więcej tak:

Licząca 6 tys. mieszkańców miejscowość, położona koło Agrigento, została założona przez Arabów w IX wieku wkrótce po podbiciu przez nich Sycylii. (…) Potomkowie najeźdźcówAfryki – pomimo rewindykacji wyspy przez Normanów – mieszkali tam w dobrobycie do 1223 roku, kiedy wszczęli bunt przeciwko Fryderykowi II. Pewną część Arabów wymordowały po jego stłumieniu dwa lata później wojska królewskie, ale większość przesiedlono do Apulii, gdzie jednak zagwarantowano wolność wyznania i przywileje.

 

Ta narracja nie jest zresztą wyjątkiem. W dwutomowej monografii „The Cambridge History of the Byzantine Empire” z 2008 roku (przekład polski „Bizancjum ok. 500 – 1024” i „Bizancjum 1024 – 1492”, DIALOG 2012 i 2015) pod redakcją Jonathana Sheparda uderzyło mnie zdanie (w tej chwili nie podam strony) o bizantyjskich podbojach na Wschodzie, choć obiektywnie rzecz biorąc była to tylko rewindykacja utraconego terytorium. Także autorzy hasła Cesarstwo Bizantyńskie w polskiej Wikipedii w kilku miejscach używają na określenie działań tego państwa słowa podbój tam, gdzie stosowniejsze byłoby odzyskanie, odbicie, rewindykacja.

 

Przedostaje się również ta narracja do beletrystyki. Świetny skądinąd francuski autor kryminałów Maxime Chattam wykorzystał emocje mieszkańców oblężonej w 1098 roku przez krzyżowców Antiochii jako paralelne do cierpień ofiar nowojorskiego mordercy:

Pod koniec XI wieku, podczas pierwszej wyprawy krzyżowej, miasto Antakya starożytna Antiochia – przez osiem miesięcy było oblegane przez chrześcijan. Muzułmanie bronili swoich dóbr, jak długo mogli. Krzyżowcy obcinali jeńcom głowy i wrzucali je za mury zarówno po to, żeby wzbudzić przerażenie, jak i po to, żeby rozprzestrzenić choroby. Zamknijmy na krótką chwilę oczy naszego życia i obudźmy się wśród tych murów, drżących pod naporem kamieni ciskanych przez katapulty wroga. Są tam mężczyźni, kobiety i dzieci, przyglądający się armii z Zachodu, która nadchodzi nocą. W migoczących płomieniach pochodni widać zbroje bez twarzy, machiny wojenne i kosze pełne odrąbanych głów. Forteca Antakya zaraz się podda, a wtedy nic już nie powstrzyma chrześcijan. Za chwilę zaleją ulice, niosąc śmierć pod płaszczami i w blasku krzywdzących mieczy. Mężczyźni czują, jak serca zamierają im w obliczu rzezi, kobietom krew ścina się w żyłach, dzieci zaś cicho płaczą. Wiedzą, że wkrótce zginą; ich łzy stają się bardziej gorzkie od strachu niż od nienawiści. Tysiące spojrzeń zastyga, podczas gdy taran uderza w bramę. Już po wszystkim. Śmierć zagląda do środka.

Tysiąc lat później, wśród gęstów oparów spowijających Brooklyn, na papierze fotograficznym zostało utrwalone na zawsze to samo intensywne spojrzenie, ta sama tępa, przepełniona przerażeniem rezygnacja.

(„W ciemnościach strachu”, Wydawnictwo Sonia Draga 2018,  początek rozdz. XI)

 

Gdyby Chattam przeczytał I tom „Dziejów wypraw krzyżowych” (PIW 1987) Runcimana, wiedziałby, że Antiochia i inne miasta syryjskie wpadły – podobnie jak Sycylia w ręce Arabów – pod jarzmo tureckie skutkiem zdrady jednostki, a zdecydowanie wbrew woli autochtonów. A w 1098 roku pozostawała pod nim dopiero od 13 lat. Mieszkająca tam większość ormiańska i grecka oczekiwała zachodnich łacinników z mieszanymi uczuciami, jednak ostatecznie przyłączyła się do rozprawy z niewiernym okupantem. A poza tym przekonałby się Francuz, że I krucjatę – międzynarodową koalicję ponad podziałami – zwołano przede wszystkim w celu odyskania terytoriów bizantyjskich na Wschodzie i pomocy tamtejszym chrześcijanom, tłamszonym przez tureckich najeźdźców. Nikt jednak na Zachodzie nie ruszyłby się z domu w celu obrony nieznanych sobie ludzi na nieznanym terytorium, toteż masy zmobilizowano hasłem „Odzyskania Grobu Świętego”. To już jednak materiał na inny artykuł.

 

W omawianych przypadkach autorów tekstów można podzielić na 2 grupy: ignorantów i retorów. Ignoranci (3 pierwsze przypadki) wykazali brak znajomości podstawowych pojęć określających relacje rodzinne i zwyczaje, użyli anachronicznych nazw historycznych. To jeszcze można im wybaczyć: teraz zapewne doczytają i poprawią się, będą też uważali na słowa w innych przypadkach. Zapraszam ich zresztą na korepetycje. Oczywiście odpłatne, zgodnie z żydowskim przysłowiem: „Lekarz, który nie bierze nic, nie wart nic”.

Burnetki, Wysockiej Chattama na korepetycje nie zaproszę; nie są bowiem ignorantami, lecz najwyraźniej znają prawidła retoryki, albowiem cytowane fragmenty ich tekstów trudno mi zaklasyfikować do informacji, opinii i analiz, wypełniają natomiast niewątpliwie znamiona perswazji, ocierając się o manipulacje, zatem perswazji nakłaniającej, którą Mirosław Korolko w „Sztuce retoryki” (Wiedza Powszechna 1990, s. 31) utożsamia z propagandą. Retoryki rozumianej bardziej jako sztuka perswazji, czyli przekonywania (a jeszcze lepiej: oddziaływania), gdzie etyka nie zawsze jest wartością pierwszoplanową, a mniej jako Ars bene dicendi (Sztuka dobrej mowy/wysławiania się) postulowana przez Kwintyliana.

 

Nie wiem natomiast, do której grupy zaklasyfikować polskich wikipedystów, bo pozostają zbyt anonimowi i trudno byłoby sprawdzić, kto z nich użył niefortunnego słowa podbój na określenie odzyskiwanej własności, jak również – dlaczego nie ma dotąd hasła o muzułmańskim podboju Sycylii.

 

Proponuję teraz krótką analizę retoryczną. Analizę – powtarzam – tylko powyższych fragmentów, które wzbudzają kontrowersje. Nie kwestionuję bowiem ani informacyjnych treści artykułu Wysockiej odnośnie do oferty władz sycylijskiego miasteczka, ani walorów powieści Chattama (po 10 rozdziałach frapującej lektury dygresja o Antiochii wywołała we mnie dysonans i niesmak, jednak potem zaciekawienie intrygą wciąż rosło); a choć z wywodem i tezami Burnetki po prostu się nie zgadzam, to przecież nie polemika z całością jest celem mojego tekstu. Burnetko próbował przekonać czytelników, że bratanica to niezbyt bliska krewna, a skoro tak, to chyba nie powinna ją obchodzić dobra sława stryja; Wysocka, że pokojowi muzułmanie zasiedlili Sycylię, lecz agresywni chrześcijanie pozbawili ich mienia, ojczyzny, a nawet życia; Chattam – że w Antiochii z dawien dawna mieszkali wyłącznie islamiści, a tamtejsze dobra były ich prawowitą własnością. W jaki sposób?

 

Wyżej wymienieni –  zgodnie z regułami kompozycyjnymi – kontrowersyjne twierdzenia (sui generis dygresje) wtopili w teksty. U Wysockiej jest to 6-te oraz 10-te, 11-te i 12-te zdanie. U Burnetki – dopiero 9-te i następne, zaś u Chattama – dwa początkowe akapity XI rozdziału. Dlatego niewprawny odbiorca nie zauważy tych mankamentów, gdyż będzie interesować go główny wątek, jednak być może podświadomie przejmie tę narrację i wzmocni swe przekonanie o opresywności chrześcijaństwa, pacyfizmie islamu, dalekim pokrewieństwie z wujami, zwłaszcza jeśli już wcześniej posiadł powierzchowną wiedzę na ten temat, bądź nie dysponuje żadną wiedzą, a owi autorzy i media są dlań niekwestionowanymi autorytetami. Ich wypowiedzi wzmacniają toposy inwencyjne – wypróbowane przez wieki środki oratorskie, a wśród nich toposy z podobieństwa, a zwłaszcza toposy z przeciwieństwa, czyli antytetyczne zestawienia rzeczy. Ale najciekawsze jest posłużenie się znaną od Starożytności amplifikacją, czyli środkiem stylistycznym, a zarazem techniką manipulacyjną, polegającą na celowym powiększeniu bądź pomniejszeniu faktów, osób czy pojęć poprzez uwypuklenie (wzrost), porównanie, domniemanie (rozumowanie), kumulację (nagromadzenie).

 

Tak więc Burnetko, zamiast prawidłowo nazwać zniesławionego Edwarda Malinowskiego stryjem, wybrał coraz częściej używany, lecz błędny, synonim na określenie brata ojca: wuj. W ostatnich dekadach nastąpiła deprecjacja wuja poprzez rozszerzenie pola semantycznego tego pojęcia: wuj to już nie tylko brat matki, ale i ojca, kuzyn rodziców, mąż ciotki, cioteczny bądź stryjeczny dziadek, jakiś starszy kuzyn, którego ze względu na wiek wypada tak nazywać, wreszcie znajomy rodziców albo nawet konkubent matki – co wyśmiewałem 26 lat temu w żartobliwym felietonie „Kim jest wujek?”, zamieszczonym  w niszowym periodyku „Nihil Obstat”. Stryj natomiast w omawianym przypadku brzmiałby zbyt dostojnie i uroczyście. Burnetko zatem – świadomy tej nieznajomości wśród mas – dopuścił się pomniejszenia rangi pokrewieństwa, używając nawet zdrobnienia wujek, akceptowalnego w tekstach literackich, lecz przecież nie w opracowaniach naukowych i w poważnych artykułach, a osłabiając je dodatkowo domniemaniem, jakoby była to nie tak bliska w sumie krewna. Dalej jest już tylko gorzej: wujek Edward to ponoć grabieżca, donosiciel, współsprawca śmierci oto chwyt polegający na odwołaniu się do negatywnej kategorii pojęć. Jak już wiemy, te pomówienia powstały z pomieszania postaci sołtysa  z innym Edwardem Malinowskim. Gdyby autorzy „Dalej jest noc” mieli (tak jak ja) praktykę genealogiczną, ustaliliby najpierw filiację i fakty metrykalne wszystkich Edwardów Malinowskich w okolicy, przez co uniknęliby procesu, a Burnetko nie musiałby się silić na retorykę.

 

Wysocka posłużyła się toposami z przeciwieństwa i negatywnymi pojęciami, przy okazji pomijając w historii Sambuco to, co niewygodne, niepasujące do idyllicznego obrazu muzułmańskiej społeczności wyspy. Zatem Arabowie to przybysze, budujący zamek, zakładający osadę (niemal architekci), gdy tymczasem wojska Fryderyka podbijają, mordują (czyli są mordercami) i – w domyśle – zmuszają muzułmanów do przejścia na chrześcijaństwo. W ramach amplifikacji – powiększono zasługi muzułmanów, umniejszono zaś chrześcijan. I odwrotnie: powiększono zbrodnie chrześcijan – a zbrodnie muzułmańskie pominięto milczeniem (kolejny chwyt retoryczny). W dodatku zrobienie z antypapieskiego cesarza (uwielbianego przez Gregoroviusa, a nie cierpianego przez Runcimana) jakiegoś szczególnego wroga islamu zakrawa na kpinę z inteligencji odbiorcy. Z tekstu zresztą nie wiadomo, czy większość Arabów zamordowano na całym terytorium podbitym przez Fryderyka, czy tylko w Sambuco.

 

Jeszcze dalej posunął się Chattam. Nie tylko zniekształcił obraz dziejów Bliskiego Wschodu w Średniowieczu, nie tylko przeinaczył szczegóły zdobycia Antiochii (żaden taran nic nie wskórał, lecz kluczową wieżę udostępnił ormiański renegat), ale nagromadził negatywne kategorie odnośnie do chrześcijan: krzyżowcy nie dość, że oblegają cudze miasto, to ścinają głowy, budzą przerażenie, rozprzestrzeniają choroby, niosą śmierć. W przeciwieństwie do konkretniejszych – pełnych uczuć – muzułmańskich mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy tylko bronią swej własności (tak naprawdę 13 lat wcześniej zrabowanej Grekom i Ormianom) – chrześcijanie są zdepersonalizowani: nadchodzą nocą (w domyśle – niczym jakieś upiory), noszą zbroje bez twarzy i krzywdzące miecze. Nie mają żadnych ludzkich uczuć, inaczej niż muzułmanie, którym autor przypisał cały katalog afektów perswazyjnych: strach, płacz, zamieranie serc, ścinanie krwi w żyłach. I tylko trochę nienawiści. Topos z podobieństwa wyraża się oczywiście w zestawieniu wspólnych emocji ofiar średniowiecznych krzyżowców i nowojorskiego mordercy:  to samo intensywne spojrzenie, ta sama tępa, przepełniona przerażeniem rezygnacja.

 

Wystarczy. Czy chcemy takiego dziennikarstwa, takiej literatury, takich haseł? Przemycania antychrześcijańskich czy antyrodzinnych treści mimochodem, podczas poruszania innych tematów? Widać zobojętnieliśmy, skoro brakuje reakcji. Dlaczego od wydawców nie oczekujemy stosownych przypisów, kiedy dygresje autorów idą w niebezpiecznych kierunkach? – Takiego przypisu zabrakło przecież w powieści Chattama, choć jeszcze jakieś 20 lat temu często opatrywano komentarzami także literaturę piękną.

 

Bez poprawnej znajomości historii lepiej pominąć dziejowe analogie w powieściach. Bez niej nie ma też profesjonalnego dziennikarstwa. Dobry dziennikarz korzysta ze słowników, jeśli nie zna prawidłowych znaczeń wyrazów – w dobie Internetu nie musi w tym celu wychodzić do biblioteki, ani nawet sięgać do półki. Dobry dziennikarz nie kompromituje się źle użytą retoryką; lepiej przekazać rzetelną informację w sposób mało efektowny, ale przystępny, niżeli epatować odbiorcę retorycznymi popisami. A gdy chce jawnie opowiedzieć się po stronie sporu, powinien czynić to dyskretnie – przynajmniej sine irae (bo o et studio już wówczas trudno). A nade wszystko – dziennikarz, naukowiec czy powieściopisarz – podejmuje wysiłek dotarcia do źródeł pierwotnych (np. ksiąg metrykalnych) albo przynajmniej do poważnych opracowań naukowych.