MIKOŁAJ J. WACHOWICZ: Myślę, że chciał się pożegnać…

22 sierpnia bieżącego roku nad ranem nawiedził mnie sen: wespół z Jeanem-Paulem Belmondo (teraz około 40-tki) rabujemy jakiś dom towarowy – trudno powiedzieć: w filmie czy w realu?  Bierzemy kasę i towar, następnie się rozdzielamy. Potem z grupą ludzi w różnym wieku ulatuję balonem nad Krakowem. Starsza pani obawia się utraty sterowności i wzniesienia na zbyt dużą wysokość. Uspokajam ją i realizuję jakiś wariant lądowania. Trafiamy do miasteczka w Czechach, gdzie stoją dwie wyjątkowo wysokie wieże: kościelna i ratuszowa, obie nieco zrujnowane. Nocą Belmondo wkracza do miasta w przebraniu żebraka, okazując lipne dokumenty straży miejskiej. Ubolewa nad straconym łupem. Uspokajam go: kasę mam przy sobie.

 

Po przebudzeniu – a zawsze przywiązuję wagę do snów i ufam wiedzy intuicyjnej –  pojąłem, że sławny Aktor długo już nie pożyje. Zbyt często dotąd sny się sprawdzały, aby wątpić: wyśniłem nawet przyszłą żonę i jej górski dom, o czym wspominam zresztą w mojej książce, oraz uczelnię, w której obecnie piszę doktorat… 22 lata przed wstąpieniem w jej mury! Chcąc uniknąć zarzutów o wymyślenie snu post factum, zapisałem go w Dzienniku, opowiedziałem żonie i wysłałem esemes do znajomego ateisty, sceptycznie nastawionego względem snów profetycznych. Zatem, jeżeli dziś lub w najbliższych dniach usłyszysz o Belmondzie, będzie to znaczące – zakończyłem relację. 15 dni później Jean-Paul zmarł. Żonę jeszcze raz przekonałem o darze jasnowidzenia, ateista na razie milczy.

 

Jean-Paul Belmondo był moim ulubionym aktorem francuskim, a może nawet 1 z 10 najbardziej poważanych przeze mnie w całej historii kina. Już w l. 70-tych obejrzałem przynajmniej dwa obrazy z Jego udziałem: „Cenny łup” (1971) i „Człowieka z Rio” (1964). Twarz z nazwiskiem skojarzyłem jednak trwale dopiero w Sylwestrowy wieczór 1983, kiedy nadawali kryminał w stylu retro (tak właśnie zapisano w ramówce), czyli „Borsalino” (1970). Odtąd – marząc skrycie, by kiedyś zagrać u Jego boku jakiegoś policjanta czy rzezimieszka – polowałem na każdy film z Jeanem-Paulem. Nie tylko zresztą z Nim, gdyż lata 70-te i 80-te paradoksalnie bogate były w emisje filmów francuskich. Przez jakiś czas nadawano nawet w piątkowe wieczory w Dwójce cykle ze sławnymi odtwórcami ról. Tego typu filmy w czasach PRL-u ukazywały nam lepszy świat, Zachód już zasobny, lecz jeszcze normalny, nie zdegenerowany (propagandowe epitety komunistów o „zgniłym Zachodzie” wtedy przesadzone, dziś są już niestety adekwatne). Natomiast teraz utrwalone na taśmie obrazy pozwalają wrócić do tych czasów – cichszych, estetyczniejszych, z którymi łatwiej nam się utożsamić niżeli ze współczesnością. Często do pięknych krajobrazów, nie posiekanych jeszcze w tak strasznym stopniu autostradami i nie upstrzonych modernistyczną architekturą. Jest tam świeżość, bo nie powielano schematów, zaskakująca akcja. Wrócić do przygodówek (także historycznych), nie nasyconych ideologią i polityczną poprawnością, za to okraszonych szelmowskim, choć nie wulgarnym dowcipem, a nieraz i czarnym humorem, bądź nawet do kina noir, w których postacie wydają się normalniejsze i sympatyczniejsze niż współczesne dziwolągi.  Bohaterowie bywają owszem okrutni, jednak na pewno nie tak prymitywni, jak w teraźniejszych obrazach. Bohaterki zaś naturalne – bez przesadnego makijażu, operacji plastycznych i innych sztuczności.

 

Kino lat 60-tych i 70-tych, a na pewno kino francuskie, wzniosło się na wyżyny. Prawda, zawdzięczało to również reżyserom, którzy odeszli, jak np. Phillipe de Broca, Jacques Deray, Georges Lautner czy Henri Verneuil, czy nawet całym ekipom, potrafiącym wyczarować sugestywne wizje. Ale także aktorom tej klasy co J.-P. Belmondo, Alain Delon, Philippe Noiret, Georges Descrières czy Annie Girardot, by wymienić tylko tych z utalentowanego pokolenia lat 30-tych, którzy potrafili czasem zdominować swymi osobowościami cały film. Prawda, były w tych dziełach niekiedy sceny niezbyt pruderyjne, dzisiaj jednak wydają się niewinne wobec epatujących przemocą i pospolitym chamstwem obrazów, gdzie dopuszczalne granice wielekroć przekroczono. Zresztą – część z owych, wydawałoby się wyzwolonych aktorów, jak Delon czy Brigitte Bardot, z czasem przeszło na szczęście na pozycje skrajnie prawicowe.

 

Wychowaliśmy się na tym i do takiej starej Francji tęsknimy, choć na dobrą sprawę… nigdy jej nie ujrzeliśmy; konfrontacja z naszymi wyobrażeniami o Francji – na początku lat 90-tych przyniosła bolesne rozczarowanie. Wtedy bowiem wszystko zaczęło upadać: społeczeństwo i polityka, a wraz z nimi i poziom kinematografii. Pewnie już się nie podniesie – tak samo jak inne dziedziny życia – gdyż po prostu zabrakło właściwych ludzi. Epigoni – jak często bywa w historii – są tylko parodią swych przodków. A bohaterowie filmów naszego dzieciństwa, choć jeszcze nie tacy starzy, grali już wówczas coraz rzadziej.

 

Sam Belmondo imponował nie tylko bystrością, dowcipem, spontaniczną (wydawałoby się) grą, ale przede wszystkim sprawnością fizyczną. Miał gabaryty, z którymi każdy przeciętny facet mógł się utożsamiać: 176 cm, a nie 190 jak jakiś superbohater współczesnych produkcji, twarz charakterystyczną, a nie idealną, czasami ozdobioną krótkimi bokobrodami, później siwą brodą. Głos może trochę za wysoki, ale przenikliwy. Rzecz jasna, nie dorównałem Mu nigdy kaskaderską sprawnością (choć prowadziłem i nadal prowadzę sportowy tryb życia), inaczej niż mój syn – Albert Maksymilian. Jednak jego nie fascynują już aktorzy starsi odeń o dwa i pół pokolenia i nigdy pewnie nie pojmie klimatów tamtych filmów, ani tym bardziej do nich nie zatęskni. Ma po prostu inne doświadczenia. Dzieła Nowej Fali czy Kina Noir są dla niego tym, czym dla nas były filmy prezentowane w cyklu „W Starym Kinie”.

 

Ile filmów z udziałem Belmonda obejrzałem? Na 91 wykazanych w bazie IMDB około 30, zatem nadal Belmondo może mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Przeważnie sprzed roku 1980. Obiektywnie powiem, że nie wszystkie specjalnie mi się podobały. Zachwytu nie wzbudził ani „Szalony Piotruś” (1965), ani „Stavisky” (1974). Natomiast „Mózg” (1969) czy trzy wspomniane na początku – mógłbym oglądać wielokrotnie. Czasami pisałem w Dzienniku sugestywne komentarze, na przykład:

 

sobota 3 lutego 2001

 

Rekomendowali dużo filmów na dziś wieczór, ukrywając ten najbardziej sensowny „W imię przyjaźni” (1987) z Belmondem o 22.00. Najważniejsze, że dowcipny mimo wyj. okrucieństwa adwersarza Belmonda, i nie za długi.

 

wtorek 14 maja 2002

 

23.40 ŚWIETNY FILM (1963 lub 1967 – różnie podają) z młodym Belmondem „Życie złodzieja”. SUGESTYWNA SCENA GILOTYNOWANIA NA 1 Z ULIC, której przygląda się ze zgrozą gł. bohater. GŁOWA WPADA DO KWADRATOWEGO, NIEWIELKIEGO KOSZYKA (pewnie ostatnie uczucie to KLAUSTROFOBIA).

 

Kiedy natomiast 20 lipca 1990 obejrzałem smutno kończącego się „Zawodowca” (1981), odczułem jakąś paralelę z klęską bohatera, gdyż parę dni wcześniej nie dostałem się na studia.

 

Z mojego pokolenia lewacka Vanessa Paradis miała szczęście zagrać z Belmondem i Delonem w „Dziewczynie dla dwóch” (1998). Ciekawe, czy uważa to za najwiekszy sukces swej kariery? Wątpię, choć może jestem w błędzie. Ja w podobnej sytuacji żadnej roli za zaszczytniejszą już bym nie uważał.

 

Belmondo wydawał się niezniszczalny. Mit ten prysł w sierpniu 2001, gdy w niejasnych okolicznościach doznał na Korsyce udaru. Rzecz znamienna: dowiedziałem się o tym na stacji benzynowej w drodze do Poitiers 13 sierpnia 2001. A dwa dni potem, podczas wieczornego koncertu organowego w Notre-Dame la Grande de Poitiers, takie myśli mnie nawiedziły, co utrwaliłem w Dzienniku:

 

PRZEMIJANIE. Ten świat, jego historia i budowle zwłaszcza, takie są pociągające, że trudno będzie się z nimi rozstać. CZY WSPOMNIENIEM POŚMIERTNYM BĘDZIE TYLKO ZAPOMNIENIE? PO TO TYLE ZWIEDZAMY, GROMADZIMY W PAMIĘCI, żeby w 1 CHWILI WSZYSTKO WYRZUCIĆ W NIEBYT?? CAŁE DOŚWIADCZENIE?! WSZELKIE WRAŻENIA?!

 

Dawniej mówiłem sobie: to dopiero za kilkadziesiąt lat, może za 100 nawet… Ale to nie ma sensu, bo „za 100” stanie się kiedyś „teraz”. Nie wiem, czy będę w stanie PRZYJĄĆ WIECZNOŚĆ, STANĄĆ PRZED OBLICZEM WIECZNOŚCI. Dawniej obawiałem się nieskończonego trwania, dziś raczej zmierzenia się z tym, co nieskończenie mnie przerasta. Za b. przyzwyczajam się do TEGO ŚWIATA i obawiam się po prostu radykalnej zmiany bez punktu zaczepienia. Tydzień temu taki niezniszczalny facet jak Belmondo, dostał wylewu. Inaczej patrzy się na film ze sprawnym bohaterem, o którym wiemy, że nadal jest znakomity. Inaczej popatrzymy teraz. (…)

 

Teraz – gdy Jean-Paul stanął przed obliczem Wieczności  – fragment ten nabrał nowego znaczenia.

 

Tydzień później sam omal nie umarłem na przełęczy w Pirenejach. Był 22 sierpnia 2001. Tego dnia Belmondo wyszedł ze szpitala. Równo 20 lat przed moją senną wizją.

 

Jednak nie „popatrzyliśmy inaczej”. Cały czas żyliśmy mitem ikony francuskiego kina, wierząc, że prędzej czy później powróci do dawnej kondycji i jeszcze nie raz czymś nas zaskoczy. Tak jednak się nie stało; po wylewie (czy raczej udarze) Belmondo zagrał już tylko w jednym obrazie „Un homme et son chien” (2008), którego zresztą nie oglądaliśmy. Pozostało nam delektować się dawnymi dziełami; w tym roku z sentymentem obejrzeliśmy dwa stare filmy „Kategoria: wielkie ryzyko” (1960) i „100 tysięcy dolarów w pełnym słońcu” (1963), gdzie w obu młody Belmondo partnerował charyzmatycznemu Lino Venturze.

 

Przypuszczam, że mój sen ma jakieś jeszcze inne sensy, choć wolę wszystkich nie odgadywać. Niewątpliwie balon w przestworzach zapowiadał rychłą podróż Mistrza w Zaświaty, a akcja – wyrażała tęsknotę do kina kręconego w malowniczych i zabytkowych sceneriach. Bóg zaś pozwolił aktorowi w specyficzny sposób pożegnać się ze swoim fanem. Dla mnie najważniejsze jest jednak, że spełniłem marzenie i zagrałem u boku Belmonda – to co, że w nieistniejącym filmie, wyświetlonym tylko we śnie?

 

 

Ignoranci i retorzy – MIKOŁAJ J. WACHOWICZ o błędach dziennikarzy

Dobry dziennikarz nie kompromituje się źle użytą retoryką; lepiej przekazać rzetelną informację w sposób mało efektowny, ale przystępny, niżeli epatować odbiorcę retorycznymi popisami.

 

Przedpołudnie 23 lipca 2021. Czytam newsy i dłuższe artykuły internetowe; a choć tematyka zaciekawia, lekturę psują niestety błędy językowe i bulwersujące zniekształcenia faktów. Nie jest to w żadnym razie profesjonalne dziennikarstwo. Autorzy piszą, co wiedzą, ale niekoniecznie wiedzą, co piszą. Czy jednak zawsze świadomie? Zacznijmy ten przegląd od spraw drastycznych z rodzimego podwórka.

 

Na Onecie już sam tytuł tekstu „34-letni elektryk okazał się seryjnym mordercą. Policja zignorowała ostrzeżenie” (zamieszczony 22 lipca o godz. 16.40) – ponieważ traktuje on o czynach zbrodniarza (Bogdana Arnolda) sprzed 55 lat – wskazuje, że autor nie zna realiów PRL-u. Inaczej mundurową formację porządkową nazwałby prawidłowo Milicją Obywatelską. Policję powołano dopiero w roku 1990. Autor (podpisany mt) zresztą brnie dalej i wszędzie konsekwentnie używa terminów policja, policjanci jeszcze 8 razy.

 

„64-letnia solenizantka rzuciła się na męża z tłuczkiem do mięsa. Mężczyzna trafił do szpitala” – czytamy również na Onecie (Źródło: KMP Lublin, RMF FM, 22 lipca godz. 9.23). Lecz dalej okazuje się, że chodziło nie o imprezę imieninową, a o urodzinową. Solenizant to przecież osoba obchodząca imieniny. Urodziny świętuje jubilat (znamy słówko jubileusz?) i tak właśnie było w przypadku krewkiej starszej pani.

 

„Jacek Jaworek nieuchwytny od 13 dni. Policja zmienia strategię”. Artykuł pod takim tytułem opracowała 23 lipca Magdalena Bojanowska na Gazeta.pl. No i dowiadujemy się o nowych nazwach opisujących relacje rodzinne sprawcy i ofiar:

Mężczyzna podejrzewany jest o to, że w leżących kilkadziesiąt kilometrów od Częstochowy Borowcach zamordował swojego brata, szwagierkę oraz ich 17-letniego syna. Z domu, w którym doszło do tragedii, udało się uciec tylko 13-latkowi, który schował się przed wujkiem, a potem uciekł przez okno.

 

Przede wszystkim – żona brata to (jak sama nazwa wskazuje) bratowa, choć niestety ignoranci coraz częściej nazywają ją szwagierką. Szwagierka to raczej siostra męża dla żony, siostra żony dla męża, ewentualnie – żona szwagra. Podobnie dla bratanka – chociażby ten nawet nazywał go nieprawidłowo „wujkiem” Jacek Jaworek pozostanie de factode iure stryjem. Wuj to wyłącznie brat matki, nie ojca, ewentualnie mąż ciotki (dawniej: pociot), ostatecznie kuzyn któregoś rodzica, choć na pewno nie brat stryjeczny ojca. Miejmy jednak wyrozumiałość dla dziennikarzy z licznych pism, którzy znajomością prawidłowych nazw relacji rodzinnej raczej nie grzeszą. Chociażby swego czasu Krzysztof Burnetko, który komentując proces przeciwko autorom monografii „Dalej jest noc”, pisał:

 

Pani Leszczyńska jest bratanicą (więc nie tak bliską w sumie krewną – co znowu może być znamienne) bohatera jednej z cytowanych w książce relacji. Jej wujek Edward Malinowski, sołtys wsi Malinowa, miał pomóc w 1942 r. uciekinierce z getta w Drohiczynie Esterze Drogickiej. Tyle że równocześnie ją ograbił, a na dodatek był „współwinny śmierci kilkudziesięciu Żydów, którzy ukrywali się w lesie i zostali wydani Niemcom”.

(Polityka, „Proces prawdę ci powie”, 23 lipca 2019)

 

Po pierwsze – skoro bratanica, to bratem jej ojca był nie wujek, lecz stryjek. Z innych źródeł medialnych wynika, że pani Filomena Leszczyńska stryjem właśnie, a nie wujem, nazywa zmarłego krewnego. Po drugie – jak można w ogóle bratanicę określić mianem „nie tak bliskiej w sumie krewnej”?! Nazwiska panieńskie bratanic brzmią przecież tak samo jak nazwiska stryjów. Według jakich kryteriów klasyfikuje Burnetko bliskość pokrewieństwa? Może zasugerował się – to w końcu absolwent prawa – kryteriami wyrażonymi w art. 177 Kodeksu postępowania karnego, gdzie określono ściśle kategorie osób najbliższych, którym przysługuje prawo odmowy zeznań? Tam faktycznie pominięto wujów i stryjów, siostrzeńcówbratanków etc. W praktyce kategoria bliskości jest względna – zależy nie od unormowań prawnych, lecz od faktycznych relacji społecznych. Zresztą w tradycyjnych polskich rodzinach bliscy krewni (może już nie w Wielkopolsce, ale na pewno jeszcze na Mazowszu, Podlasiu i w Galicji) to przynajmniej wszyscy potomkowie wspólnego pradziadka. Ciekawe, czy sam Krzysztof Burnetko swoich bratanków i siostrzeńców (jeśli ich ma) uważa również za „nie tak bliskich krewnych”?

 

Ale wracajmy na Onet. W artykule „Włoskie miasteczko na Sycylii sprzedaje domy po dwa euro” poznajemy przy okazji reinterpretację dziejów tej fascynującej wyspy: [Sambuca] Licząca 6 tys. mieszkańców miejscowość, położona koło Agrigento została założona przez Arabów w IX wieku wkrótce po ich przybyciu na Sycylię. Jego pierwotna nazwa brzmiała Zabuth od imienia emira, który kazał zbudować tam zamek. Ślady najstarszej architektury i pradawnych murów widać na każdym kroku. O początkach tej osady przypomina jedna z dzielnic, która od wieków nosi nazwę „arabskiej”.

Przybysze z Bliskiego Wschodu mieszkali tam do XIII w. Większość Arabów została zamordowana podczas podboju tego terytorium przez wojska króla Sycylii Fryderyka II. Ci, którzy pozostali, przeszli na chrześcijaństwo. (23 lipca 2021, godz. 7.28)

 

Treść artykułu sugeruje, że w IX wieku Arabowie przyjechali na Sycylię w pokojowych zamiarach jako osadnicy, lecz cesarz Fryderyk II nie dość, że zagarnął cudze terytorium, to jeszcze dokonał aktu ludobójstwa na potomkach osadników.

 

Otóż sprawa miała się nieco inaczej i to w kilku punktach. W IX wieku (a dokładniej w roku 827) Arabów (zresztą nie z Bliskiego Wschodu, ale z Afryki) i Berberów zaprosił na Sycylię bizantyński zdrajca – uzurpator Eufemiusz w charakterze zbrojnych najemników. Rychło sytuacja wymknęła mu się spod kontroli i muzułmanie dokonali stopniowo brutalnego podboju wyspy, trwającego aż 75 lat. Tak odebrano szczęście, radość doczesną i wolność co najmniej 3 pokoleniom Sycylijczyków, których przodkowie cieszyli się spokojem i dobrobytem od przynajmniej 3 wieków!  Co gorsza – zawłaszczenie Sycylii umożliwiło później najeźdźcom usadowienie się na południu Półwyspu Apenińskiego i ustanowienie krótkotrwałego Emiratu Bari. Odzyskał Sycylię dla chrześcijaństwa w l. 1061 – 1092  nie cesarz Fryderyk II Hohenstauf (1194 – 1250), lecz jego pradziadek po kądzieli – normański hrabia Roger d’Hauteville (1031 – 1101), ojciec słynnego króla Rogera, którego rozsławił operą Karol Szymanowski. Natomiast Fryderyk – zafascynowany zresztą cywilizacją islamską, a przez papieży uważany za Antychrysta – zajął jedynie jakieś muzułmańskie twierdze górskie na Sycylii, zaś ich mieszkańców przesiedlił do Apulii. Jako dziedzic Sycylii nie musiał niczego podbijać, miał jednak prawo tam zrobić porządek.

 

Tyle można przeczytać chociażby w polskiej i angielskiej Wikipedii, gdzie obiektywne hasło Muslim conquest of Sicily szczegółowo relacjonuje dramatyczne zmagania. Włoska Wikipedia precyzuje, że położony na 364 m zamek w Sambuce już w czasach normańskich przeszedł w ręce chrześcijan, jednak nie wspomina w związku z tym o prześladowaniach Arabów, ponieważ ich nie było! Muzułmanom sprawiedliwość wymierzano wedle prawa Koranu w stosownie do tego powoływanych sądach, Grecy zaś podlegali prawu bizantyńskiemu. W meczetach muzułmanie bez przeszkód oddawali się praktykom religijnym. (…) Normanowie dokonali cudu – doprowadzili do harmonii różne elementy etniczne na Sycylii. (…) Surowe, paternalistyczne rządy Sycylijczycy przyjęli z radością, bowiem nastały dobrobyt i sprawiedliwość, jakim wyspiarze nie cieszyli się od pokoleń – pisał znakomity mediewista Steven Runciman w „Nieszporach sycylijskich” (Wydawnictwo „Książnica” 2007, s. 21 – 22). Dopiero w 1223 muzułmanie podnieśli bunt przeciwko polityce Fryderyka i zajęli zamek, co faktycznie wywołało reakcję władcy, słusznie obawiającego się reislamizacji wyspy, a skończyło masakrą po dwuletnich zmaganiach. Bez wątpienia długotrwałe oblężenie eskalowało furię i frustrację wojsk cesarskich, więc tragiczny finał nie zaskakuje. Ciekawe zresztą, jak postrzegają te wydarzenia współcześni mieszkańcy Sambuki?

 

Dodać należy, że buntowniczą ludność przesiedlono do Lucery i okolic na południu Italii, jednak wcale nie wiązało się to z koniecznością konwersji na chrześcijaństwo. Przesiedleńcy, których liczbę ocenia się na 60 tys., z czego aż 1/3 trafiło do samej Lucery, dostali w mieście nawet własny meczet, cieszyli się przywilejami, a znaczna część służyła w wojskach cesarskich. Żyli tam dość spokojnie aż do czasów andegaweńskich. Kto nie wierzy, niechaj sięgnie po „Nieszpory sycylijskie” czy choćby do hasła Muslim settlement of Lucera w Wikipedii angielskiej. A jeszcze więcej znajdzie w eseju Ferdynanda Gregoroviusa „Lucera. Saraceńska osada Hohenstaufów w Apulii”. („Wędrówki po Włoszech”, PIW 1990, t. II, s. 127 – 144). Włosi także opracowali to zagadnienie w swojej Wikipedii, natomiast w polskiej wciąż go brakuje, podobnie jak hasła Muzułmański podbój Sycylii.

 

Nie wiem, czy przekaz medialny na temat Arabów jest efektem podporządkowania się trendowi politycznej poprawności, czy też po prostu historycznej ignorancji ze strony autorki (a może to Onet skrócił i przeinaczył pierwotny tekst?). W każdym razie jest to przekaz bardzo szkodliwy, umniejszający winy muzułmanów, a wcale nie wyjaśniający powodów postępowania chrześcijan. 80 % czytelników (rozmyślnie nawiązuję do Zasady 80  na  20 Vilfredo Pareto) nie zna bowiem takich szczegółów historycznych. U części z nich spowoduje to dysonans poznawczy, a u nastawionych antychrześcijańsko – wzmocni fałszywe przekonanie o rzekomo pokojowym nastawieniu wyznawców Proroka i równie wiarygodnej agresji chrześcijan, a w szczególności krzyżowców. Nawet przy zachowaniu najdalej posuniętego obiektywizmu tekst powinien brzmieć mniej więcej tak:

Licząca 6 tys. mieszkańców miejscowość, położona koło Agrigento, została założona przez Arabów w IX wieku wkrótce po podbiciu przez nich Sycylii. (…) Potomkowie najeźdźcówAfryki – pomimo rewindykacji wyspy przez Normanów – mieszkali tam w dobrobycie do 1223 roku, kiedy wszczęli bunt przeciwko Fryderykowi II. Pewną część Arabów wymordowały po jego stłumieniu dwa lata później wojska królewskie, ale większość przesiedlono do Apulii, gdzie jednak zagwarantowano wolność wyznania i przywileje.

 

Ta narracja nie jest zresztą wyjątkiem. W dwutomowej monografii „The Cambridge History of the Byzantine Empire” z 2008 roku (przekład polski „Bizancjum ok. 500 – 1024” i „Bizancjum 1024 – 1492”, DIALOG 2012 i 2015) pod redakcją Jonathana Sheparda uderzyło mnie zdanie (w tej chwili nie podam strony) o bizantyjskich podbojach na Wschodzie, choć obiektywnie rzecz biorąc była to tylko rewindykacja utraconego terytorium. Także autorzy hasła Cesarstwo Bizantyńskie w polskiej Wikipedii w kilku miejscach używają na określenie działań tego państwa słowa podbój tam, gdzie stosowniejsze byłoby odzyskanie, odbicie, rewindykacja.

 

Przedostaje się również ta narracja do beletrystyki. Świetny skądinąd francuski autor kryminałów Maxime Chattam wykorzystał emocje mieszkańców oblężonej w 1098 roku przez krzyżowców Antiochii jako paralelne do cierpień ofiar nowojorskiego mordercy:

Pod koniec XI wieku, podczas pierwszej wyprawy krzyżowej, miasto Antakya starożytna Antiochia – przez osiem miesięcy było oblegane przez chrześcijan. Muzułmanie bronili swoich dóbr, jak długo mogli. Krzyżowcy obcinali jeńcom głowy i wrzucali je za mury zarówno po to, żeby wzbudzić przerażenie, jak i po to, żeby rozprzestrzenić choroby. Zamknijmy na krótką chwilę oczy naszego życia i obudźmy się wśród tych murów, drżących pod naporem kamieni ciskanych przez katapulty wroga. Są tam mężczyźni, kobiety i dzieci, przyglądający się armii z Zachodu, która nadchodzi nocą. W migoczących płomieniach pochodni widać zbroje bez twarzy, machiny wojenne i kosze pełne odrąbanych głów. Forteca Antakya zaraz się podda, a wtedy nic już nie powstrzyma chrześcijan. Za chwilę zaleją ulice, niosąc śmierć pod płaszczami i w blasku krzywdzących mieczy. Mężczyźni czują, jak serca zamierają im w obliczu rzezi, kobietom krew ścina się w żyłach, dzieci zaś cicho płaczą. Wiedzą, że wkrótce zginą; ich łzy stają się bardziej gorzkie od strachu niż od nienawiści. Tysiące spojrzeń zastyga, podczas gdy taran uderza w bramę. Już po wszystkim. Śmierć zagląda do środka.

Tysiąc lat później, wśród gęstów oparów spowijających Brooklyn, na papierze fotograficznym zostało utrwalone na zawsze to samo intensywne spojrzenie, ta sama tępa, przepełniona przerażeniem rezygnacja.

(„W ciemnościach strachu”, Wydawnictwo Sonia Draga 2018,  początek rozdz. XI)

 

Gdyby Chattam przeczytał I tom „Dziejów wypraw krzyżowych” (PIW 1987) Runcimana, wiedziałby, że Antiochia i inne miasta syryjskie wpadły – podobnie jak Sycylia w ręce Arabów – pod jarzmo tureckie skutkiem zdrady jednostki, a zdecydowanie wbrew woli autochtonów. A w 1098 roku pozostawała pod nim dopiero od 13 lat. Mieszkająca tam większość ormiańska i grecka oczekiwała zachodnich łacinników z mieszanymi uczuciami, jednak ostatecznie przyłączyła się do rozprawy z niewiernym okupantem. A poza tym przekonałby się Francuz, że I krucjatę – międzynarodową koalicję ponad podziałami – zwołano przede wszystkim w celu odyskania terytoriów bizantyjskich na Wschodzie i pomocy tamtejszym chrześcijanom, tłamszonym przez tureckich najeźdźców. Nikt jednak na Zachodzie nie ruszyłby się z domu w celu obrony nieznanych sobie ludzi na nieznanym terytorium, toteż masy zmobilizowano hasłem „Odzyskania Grobu Świętego”. To już jednak materiał na inny artykuł.

 

W omawianych przypadkach autorów tekstów można podzielić na 2 grupy: ignorantów i retorów. Ignoranci (3 pierwsze przypadki) wykazali brak znajomości podstawowych pojęć określających relacje rodzinne i zwyczaje, użyli anachronicznych nazw historycznych. To jeszcze można im wybaczyć: teraz zapewne doczytają i poprawią się, będą też uważali na słowa w innych przypadkach. Zapraszam ich zresztą na korepetycje. Oczywiście odpłatne, zgodnie z żydowskim przysłowiem: „Lekarz, który nie bierze nic, nie wart nic”.

Burnetki, Wysockiej Chattama na korepetycje nie zaproszę; nie są bowiem ignorantami, lecz najwyraźniej znają prawidła retoryki, albowiem cytowane fragmenty ich tekstów trudno mi zaklasyfikować do informacji, opinii i analiz, wypełniają natomiast niewątpliwie znamiona perswazji, ocierając się o manipulacje, zatem perswazji nakłaniającej, którą Mirosław Korolko w „Sztuce retoryki” (Wiedza Powszechna 1990, s. 31) utożsamia z propagandą. Retoryki rozumianej bardziej jako sztuka perswazji, czyli przekonywania (a jeszcze lepiej: oddziaływania), gdzie etyka nie zawsze jest wartością pierwszoplanową, a mniej jako Ars bene dicendi (Sztuka dobrej mowy/wysławiania się) postulowana przez Kwintyliana.

 

Nie wiem natomiast, do której grupy zaklasyfikować polskich wikipedystów, bo pozostają zbyt anonimowi i trudno byłoby sprawdzić, kto z nich użył niefortunnego słowa podbój na określenie odzyskiwanej własności, jak również – dlaczego nie ma dotąd hasła o muzułmańskim podboju Sycylii.

 

Proponuję teraz krótką analizę retoryczną. Analizę – powtarzam – tylko powyższych fragmentów, które wzbudzają kontrowersje. Nie kwestionuję bowiem ani informacyjnych treści artykułu Wysockiej odnośnie do oferty władz sycylijskiego miasteczka, ani walorów powieści Chattama (po 10 rozdziałach frapującej lektury dygresja o Antiochii wywołała we mnie dysonans i niesmak, jednak potem zaciekawienie intrygą wciąż rosło); a choć z wywodem i tezami Burnetki po prostu się nie zgadzam, to przecież nie polemika z całością jest celem mojego tekstu. Burnetko próbował przekonać czytelników, że bratanica to niezbyt bliska krewna, a skoro tak, to chyba nie powinna ją obchodzić dobra sława stryja; Wysocka, że pokojowi muzułmanie zasiedlili Sycylię, lecz agresywni chrześcijanie pozbawili ich mienia, ojczyzny, a nawet życia; Chattam – że w Antiochii z dawien dawna mieszkali wyłącznie islamiści, a tamtejsze dobra były ich prawowitą własnością. W jaki sposób?

 

Wyżej wymienieni –  zgodnie z regułami kompozycyjnymi – kontrowersyjne twierdzenia (sui generis dygresje) wtopili w teksty. U Wysockiej jest to 6-te oraz 10-te, 11-te i 12-te zdanie. U Burnetki – dopiero 9-te i następne, zaś u Chattama – dwa początkowe akapity XI rozdziału. Dlatego niewprawny odbiorca nie zauważy tych mankamentów, gdyż będzie interesować go główny wątek, jednak być może podświadomie przejmie tę narrację i wzmocni swe przekonanie o opresywności chrześcijaństwa, pacyfizmie islamu, dalekim pokrewieństwie z wujami, zwłaszcza jeśli już wcześniej posiadł powierzchowną wiedzę na ten temat, bądź nie dysponuje żadną wiedzą, a owi autorzy i media są dlań niekwestionowanymi autorytetami. Ich wypowiedzi wzmacniają toposy inwencyjne – wypróbowane przez wieki środki oratorskie, a wśród nich toposy z podobieństwa, a zwłaszcza toposy z przeciwieństwa, czyli antytetyczne zestawienia rzeczy. Ale najciekawsze jest posłużenie się znaną od Starożytności amplifikacją, czyli środkiem stylistycznym, a zarazem techniką manipulacyjną, polegającą na celowym powiększeniu bądź pomniejszeniu faktów, osób czy pojęć poprzez uwypuklenie (wzrost), porównanie, domniemanie (rozumowanie), kumulację (nagromadzenie).

 

Tak więc Burnetko, zamiast prawidłowo nazwać zniesławionego Edwarda Malinowskiego stryjem, wybrał coraz częściej używany, lecz błędny, synonim na określenie brata ojca: wuj. W ostatnich dekadach nastąpiła deprecjacja wuja poprzez rozszerzenie pola semantycznego tego pojęcia: wuj to już nie tylko brat matki, ale i ojca, kuzyn rodziców, mąż ciotki, cioteczny bądź stryjeczny dziadek, jakiś starszy kuzyn, którego ze względu na wiek wypada tak nazywać, wreszcie znajomy rodziców albo nawet konkubent matki – co wyśmiewałem 26 lat temu w żartobliwym felietonie „Kim jest wujek?”, zamieszczonym  w niszowym periodyku „Nihil Obstat”. Stryj natomiast w omawianym przypadku brzmiałby zbyt dostojnie i uroczyście. Burnetko zatem – świadomy tej nieznajomości wśród mas – dopuścił się pomniejszenia rangi pokrewieństwa, używając nawet zdrobnienia wujek, akceptowalnego w tekstach literackich, lecz przecież nie w opracowaniach naukowych i w poważnych artykułach, a osłabiając je dodatkowo domniemaniem, jakoby była to nie tak bliska w sumie krewna. Dalej jest już tylko gorzej: wujek Edward to ponoć grabieżca, donosiciel, współsprawca śmierci oto chwyt polegający na odwołaniu się do negatywnej kategorii pojęć. Jak już wiemy, te pomówienia powstały z pomieszania postaci sołtysa  z innym Edwardem Malinowskim. Gdyby autorzy „Dalej jest noc” mieli (tak jak ja) praktykę genealogiczną, ustaliliby najpierw filiację i fakty metrykalne wszystkich Edwardów Malinowskich w okolicy, przez co uniknęliby procesu, a Burnetko nie musiałby się silić na retorykę.

 

Wysocka posłużyła się toposami z przeciwieństwa i negatywnymi pojęciami, przy okazji pomijając w historii Sambuco to, co niewygodne, niepasujące do idyllicznego obrazu muzułmańskiej społeczności wyspy. Zatem Arabowie to przybysze, budujący zamek, zakładający osadę (niemal architekci), gdy tymczasem wojska Fryderyka podbijają, mordują (czyli są mordercami) i – w domyśle – zmuszają muzułmanów do przejścia na chrześcijaństwo. W ramach amplifikacji – powiększono zasługi muzułmanów, umniejszono zaś chrześcijan. I odwrotnie: powiększono zbrodnie chrześcijan – a zbrodnie muzułmańskie pominięto milczeniem (kolejny chwyt retoryczny). W dodatku zrobienie z antypapieskiego cesarza (uwielbianego przez Gregoroviusa, a nie cierpianego przez Runcimana) jakiegoś szczególnego wroga islamu zakrawa na kpinę z inteligencji odbiorcy. Z tekstu zresztą nie wiadomo, czy większość Arabów zamordowano na całym terytorium podbitym przez Fryderyka, czy tylko w Sambuco.

 

Jeszcze dalej posunął się Chattam. Nie tylko zniekształcił obraz dziejów Bliskiego Wschodu w Średniowieczu, nie tylko przeinaczył szczegóły zdobycia Antiochii (żaden taran nic nie wskórał, lecz kluczową wieżę udostępnił ormiański renegat), ale nagromadził negatywne kategorie odnośnie do chrześcijan: krzyżowcy nie dość, że oblegają cudze miasto, to ścinają głowy, budzą przerażenie, rozprzestrzeniają choroby, niosą śmierć. W przeciwieństwie do konkretniejszych – pełnych uczuć – muzułmańskich mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy tylko bronią swej własności (tak naprawdę 13 lat wcześniej zrabowanej Grekom i Ormianom) – chrześcijanie są zdepersonalizowani: nadchodzą nocą (w domyśle – niczym jakieś upiory), noszą zbroje bez twarzy i krzywdzące miecze. Nie mają żadnych ludzkich uczuć, inaczej niż muzułmanie, którym autor przypisał cały katalog afektów perswazyjnych: strach, płacz, zamieranie serc, ścinanie krwi w żyłach. I tylko trochę nienawiści. Topos z podobieństwa wyraża się oczywiście w zestawieniu wspólnych emocji ofiar średniowiecznych krzyżowców i nowojorskiego mordercy:  to samo intensywne spojrzenie, ta sama tępa, przepełniona przerażeniem rezygnacja.

 

Wystarczy. Czy chcemy takiego dziennikarstwa, takiej literatury, takich haseł? Przemycania antychrześcijańskich czy antyrodzinnych treści mimochodem, podczas poruszania innych tematów? Widać zobojętnieliśmy, skoro brakuje reakcji. Dlaczego od wydawców nie oczekujemy stosownych przypisów, kiedy dygresje autorów idą w niebezpiecznych kierunkach? – Takiego przypisu zabrakło przecież w powieści Chattama, choć jeszcze jakieś 20 lat temu często opatrywano komentarzami także literaturę piękną.

 

Bez poprawnej znajomości historii lepiej pominąć dziejowe analogie w powieściach. Bez niej nie ma też profesjonalnego dziennikarstwa. Dobry dziennikarz korzysta ze słowników, jeśli nie zna prawidłowych znaczeń wyrazów – w dobie Internetu nie musi w tym celu wychodzić do biblioteki, ani nawet sięgać do półki. Dobry dziennikarz nie kompromituje się źle użytą retoryką; lepiej przekazać rzetelną informację w sposób mało efektowny, ale przystępny, niżeli epatować odbiorcę retorycznymi popisami. A gdy chce jawnie opowiedzieć się po stronie sporu, powinien czynić to dyskretnie – przynajmniej sine irae (bo o et studio już wówczas trudno). A nade wszystko – dziennikarz, naukowiec czy powieściopisarz – podejmuje wysiłek dotarcia do źródeł pierwotnych (np. ksiąg metrykalnych) albo przynajmniej do poważnych opracowań naukowych.

MIKOŁAJ JULIUSZ WACHOWICZ: Eskapizm w przeszłość

We wrześniu zapowiadałem podjęcie problemu eskapizmu w przeszłość, a rozmaite wydarzenia i komentarze utwierdziły mnie w słuszności tego postanowienia.

 

Adam Szustak, którego cenię za dowcip, bezpośredniość i syntetyczne Wstawaki, nader często (np. w odcinku 648 z 28 października 2020) przestrzega przed życiem tym, co się dawno skończyło. Oczywiście nie neguje on doświadczeń i widzę wyraźnie, że chodzi mu głównie o to, aby iść naprzód bez obciążeń. Czy jednak aby na pewno ma rację? Czy zawsze i w każdej sytuacji jest to właściwe? Przecież istnieją również konstruktywne formy życia przeszłością, np. kiedy odtwarzamy dzieje rodzin i ich genealogię, czyniąc z tego zarazem pasję, a nawet zawód.

 

Wydaje się, że niemal wszyscy ludzie zbytnio koncentrują się na teraźniejszości i stąd mają problemy. Owszem, zapewne wielu chciałoby o przeszłości zapomnieć. Jedni, bo stanowi to dla nich destrukcyjny balast. Drudzy, ponieważ pochodzenie i curriculum vitae nie są mile widziane w środowiskach, w które chcieliby wkroczyć. Jeszcze innych uwiera przeszłość nie tyle osobista czy rodzinna, ile historyczna. Znam i takich, którym ongiś nieźle się wiodło, lecz dziś są nieszczęśliwi i nie tylko nie potrafią siebie z tego stanu wydobyć, ale nawet nie umieją podbudować się wspomnieniem. Gdyby zaś filozoficznie podchodzili do zagadnienia, skonstatowaliby, że po prostu spotkała ich równowaga. Szczęście i powodzenie na ziemi trwać wiecznie nie mogą. Księga Koheleta i opowieść o Pierścieniu Polikratesa mówią o tym najwymowniej. O równowadze życiowej jednak będzie kiedy indziej.

 

Od zawsze uciekałem w przeszłość: historyczną, rodzinną i swoją własną. Nigdy nie byłem zachwycony epoką, w której przyszło mi żyć, a teraz – kiedy cywilizowany świat przechodzi w fazę degeneracji – tym bardziej nie jestem nią zachwycony. Pewnie tak mają wszyscy świadomi faktu, że ich przodkom wiodło się znacznie lepiej. Ludzie bez przeszłości, z awansu – siłą rzeczy myślą odwrotnie i nie należy ich za to potępiać. My – z fortunniejszymi przodkami i barwnymi życiorysami – patrzymy inaczej i staramy się dobrze to wykorzystać. W ponurych latach 80-tych, kiedy nie mogłem jeszcze do końca decydować o sobie, uciekałem do barwnych wspomnień z kolorowszych i stabilniejszych lat 70-tych, w opowieści rodzinne i w dzieje odległe, przede wszystkim w Cesarstwo Rzymskie. Słuchałem dawnej muzyki, która mnie hipnotyzowała i działała na wyobraźnię. Mieszkając na ponurym, warszawskim osiedlu, z rzadka kontaktując się z prawdziwą przyrodą czy autentycznymi zabytkami, odpływałem w czasy, gdy miasta nie były jeszcze tak potwornie rozbudowane, a ludność tak okropnie stłoczona. Marzyłem o zamieszkaniu w XIX-wiecznej kamienicy, w małym, historycznym miasteczku (zatem w takiej przeszłości w teraźniejszości), którego opuszczenie zajmuje nie więcej niż 10 minut jazdy rowerem albo 20 minut szybkiego marszu, choćby nawet w Kępnie Wielkopolskim, gdzie żyli moi lwowscy dziadkowie. A najlepiej na wsi. I z rozkoszą wspominałem przeszłość, kiedy podróżowałem więcej niż 4 tygodnie rocznie. Te klimaty, takie postrzeganie rzeczywistości, uciekanie w marzenia, w przeszłość i w głąb siebie świetnie opisał zresztą mój przyjaciel Andrzej Pilipiuk w początkowych rozdziałach „Raportu z północy”, albowiem jego doświadczenia są podobne. Nie wątpię, że owa autoterapia uchroniła  mnie przed stoczeniem się w używki i nałogi, przed popadnięciem w depresję. Ilu jednak nie uchroniła, skoro nie znali tej prostej, dostępnej każdemu metody?

 

Gdy jednak w roku 1987 zaczęło się wreszcie coś zmieniać na lepsze – trochę w kraju, a więcej w mym życiu – jąłem znów żyć teraźniejszością, a ciekawsze sprawy zapisywać w Dzienniku, gromadząc kapitał, który – stawszy się przeszłością – zacznie procentować. I tak już zostało: notatki prowadzę dotąd nieprzerwanie. Mój gigantyczny projekt życiopisania trwa 34-ty rok! – podsumowałem 20 kwietnia br.  Dla historyka życia codziennego materiał to bezcenny. Ale i dla mnie, gdyż wyciągi z Dzienników pomagają mi często stworzyć dobry artykuł, na przykład wspomnieniowy, jak chociażby o ks. Janie Twardowskim na 100-lecie Jego urodzin. Albo skompilować kronikę podróży. W mojej książce o Jarosławie Zielińskim i pokoleniu 1971, wydanej 3 lata temu, wykorzystałem fragmenty Dzienników z lat 1989 – 90 i 1992. Co więcej, ponieważ Zieliński też w tym czasie prowadził tego typu zapiski (zwał je Notesem), nadarzyła się okazja porównania tego samego okresu z różnych punktów widzenia, stylów, a nawet tych samych wydarzeń, w których braliśmy udział. Tak więc być może teraz przygotowuję materiał do kilku książek – również fabularnych, bo kto wie, czy nie przerobię kiedyś tego na beletrystykę? Żyłem dotąd niebanalnie i ciekawych ludzi spotkałem, dziwnych spraw i wielu niebezpieczeństw doświadczyłem, więc jest z czego wybierać. Przyszłość zaś w obecnej sytuacji pandemicznej to jedna wielka niewiadoma. Dlatego należy się śpieszyć i nie odkładać tego, co zaniedbywaliśmy przez wiele, wiele lat.

 

Fragmenty krążą też w obiegu prywatnym, gdyż wielu bohaterom przypominam, co ongiś robiliśmy. „Ale fajne wspomnienia!” – zawołała artystka-malarka, koleżanka z licealnej klasy, gdy przysłałem jej miesiąc temu opis wycieczki w Pieniny z maja 1987.

 

Okres pandemii ograniczył moją (i nie tylko moją) normalną aktywność. Przebywając w górskim refugium, postanowiłem przepisać wybrane tomy wspomnień. Natomiast notatki bieżące wysłałem na konkurs „Dziennik Pandemiczny” Instytutu Literatury w Krakowie. Powrót do dawnych wydarzeń pozwolił doświadczyć czegoś niezwykłego:

 

18 kwietnia sobota – 20 DZIEŃ

 

(…) ZACZYNAM PRZEPISYWAĆ rok 2001. Myślałem, że się zdołuję. Owszem, codzienność urzędnika ministerialnego była wredna, lecz opisy wyjazdów – pełne czystości, wrażliwości, piękna przyrody. NIE MOGĄC TERAZ WYJŚĆ NA SZLAKI, POWRÓCIŁEM NA NIE WYRAZIŚCIE DZIĘKI OBRAZOM Z III 2001. Nagle zacząłem postrzegać ten czas (19 lat) jako WYJĄTKOWO ODLEGŁY. Dotychczas bowiem całą ZAPRZESZŁOŚĆ ustawiałem przed r. 2000. I tak doszedłem aż do 17 III 2001 – przełom stron 8 i 9. NIEWIELE, ALE KONKRETNIE. (…)

 

24 maja niedziela – 56 DZIEŃ – zatem jestem tu już 8 tygodni.

(…)

Do 19.54 przepisałem ok. 10 stron Dziennika 2002. Aż do 2-go dnia pielgrzymki kanonizacyjnej Escrivy (5 X). W REZULTACIE – PRZEŻYŁEM TO RAZ JESZCZE. CZY CI, KTÓRZY NIE PISZĄ DZIENNIKÓW, BĄDŹ W INNY SPOSÓB NIE REJESTRUJĄ DOKŁADNIEJ ZDARZEŃ – SĄ POZBAWIENI NA ZAWSZE MOŻLIWOŚCI DOZNANIA TEGO STANU? PRZEPISYWANIE i PRZEŻYWANIE POWTÓRNE to RODZAJ AUTOTERAPII: POWODUJE ZUPEŁNE NIEMAL WYŁĄCZENIE się z RZECZYWISTOŚCI i PRZENIESIENIE w INNY CZAS.

 

Skoro ten felieton nabiera struktury szkatułkowej, zajrzyjmy do owej soboty 5 października 2002:

 

Granicę unijną (gdzie wybudowali w „pasie niczyim” różne „rozrywki” typu zgon samolotu, zielona hala podświetlona, smok) przejeżdżamy jeszcze szybciej. NIGDZIE NIE DOSTALIŚMY STEMPLI, więc NIE UDOWODNILIŚMY ISTNIENIA TEJ PODRÓŻY! Ok. 2.00 lub później wreszcie drzemię z h czy 1,5.

 

Budzę się gdzieś w Tyrolu pośród ściany lasu i mam wrażenie, iż to jakaś opadająca dolina. Potem zaczynają się tunele i mgła. Postój jeszcze przed Klagenfurtem. Znów drzemię i oto wyłaniają się BLADYM ŚWITEM BAJKOWE MASYWY ALPEJSKIE. (Od wielu dni nastawiałem się na ten widok! Dlatego też szkoda mi było pieniędzy na samolot – dodaję w przypisie). Ostre lub poszarpane, przyprószone śniegiem, przymglone. Koło Villach rozpoznaję dolinę, w której obudziliśmy się 7 LAT TEMU – trakcja kolejowa biegnie równolegle. Wtedy urwiska wydawały się wyższe. Dziś realnie oceniam je na 1.000 m wysokości względnej. To jedziemy doliną, to kolejne przecinamy. Mnóstwo tuneli. Towarzyszy nam znowu kamieniste, szerokie koryto wyschniętej (lub osuszonej) rzeki. W pewnej chwili na lewo liściaste, brązowo-złote zbocze, a na prawo mleczno-szare, nagie skały posępne. Ok. 8.00 wjeżdżamy na równinę.

 

Jak często, gdy nie ma czasu notować na bieżąco, relacja urywa się nagle, a dalej brakuje również dni 3 i 4. Póki nie sięgnę do zdjęć i innych materiałów, których aktualnie nie mam przy sobie, muszę zadowolić się takim zakończeniem, odtworzonym z pamięci:

 

[Robert też stopniowo się budzi i o różnych rzeczach rozmawiamy. Także przeszedł grypę żołądkową – źródło zakażenia pewnie więc było wspólne (czyli na zebraniu przedpielgrzymkowym – trzeba dodać w przypisie). Ale jako wyższy o 10 cm i masywniejszy – znacznie łagodniej. Wyłączyło go tylko na cały dzień. Pił wódkę z colą i to mu pomogło. Z lekarzem się nie konsultował. Gadamy też o filmach naszego dzieciństwa, w tym  o „Stawce większej niż życie”. O zaroście – latem R. zapuścił go na 2 tygodnie i okazało się, że połowę włosów ma już siwych. A przecież dopiero skończył 35 lat! Z pewnością śpiewamy Godzinki i inne modlitwy. W końcu informują, że czeka nas rejs po Wenecji.]

 

Badania podobno wykazały (czytałem to w jakimś w artykule naukowym, którego teraz nie potrafię wskazać, toteż zacytuję uogólnienie, zawarte w tekście A. Gajowiak „Rola pamięci autobiograficznej” na portalu Party), że dawniejsze wspomnienia magazynowane są w postaci schematycznej, natomiast te, które nie sięgają w przeszłość dalej niż 2 lata charakteryzują się dużą obrazowością (dominują w nich dane abstrakcyjne). Moje doświadczenie temu przeczy. A może i nie tylko moje… Jeżeli więc ktoś – dziś zdołowany Pandemią Koronawirusa – przeżył ongiś coś pomyślnego albo nawet serię pomyślnych wydarzeń, niechaj – zachowując równowagę między wspomnieniami a bieżącym staraniem i rozsądnym planowaniem przyszłości – tak jak ja poeksperymentuje.

 

Kariotyp Margota – felieton MIKOŁAJA JULIUSZA WACHOWICZA

– Pisz o tym, co cię bulwersuje i z czym się nie zgadzasz – radził mi swego czasu znany tłumacz literatury fantastycznej i doktor cybernetyki Piotr Staniewski.

 

Ostatnio więc bulwersuje mnie zachowanie Michała Sz., znanego jako Margot. Od razu zastrzegam: nie będę o tej osobie pisał ONA. Michał Sz. – z tego, co wiadomo ze źródeł medialnych – formalnie i także faktycznie jest mężczyzną. Nazywanie go kobietą byłoby równie uzasadnione, co tytułowanie mnie „Panem Hrabią” w przypadku, gdybym się nim ogłosił – postępując zresztą w myśl hasła środowisk LGBT: „Masz prawo być tym, kim chcesz!”

 

Tak więc Michał Sz. przybrał sobie pseudonim Margot vel Małgorzata. Już samo to dowodzi, że nie jest zbyt kreatywny. Gdyby takim był, zmieniłby formę imienia na Michalina albo wybrał intrygujące miano z historii typu: Mandane – matka Cyrusa Wielkiego; Messalina – żona cesarza Klaudiusza; Marcja – ulubienica cesarza Kommodusa; Mariniana – krewna cesarza Galiena; Maksymilla – córka cesarza Galeriusza, a zarazem żona uzurpatora Maksencjusza; Maksencja – potencjalna córka tejże pary. Albo Mansweta czy Mamertyna, względnie Medarda bądź Manfreda. W każdym razie coś oryginalnego, a nie banalną w sumie Małgorzatę. Chyba że chodzi mu o  skojarzenie go z Tolkienowskim Morgothem. A to już brzmi jak ostrzeżenie. Tak więc ten brak kreatywności zniechęca mnie do osoby Margota.

 

Druga sprawa: denerwuje mnie, kiedy ludzie, zwłaszcza młodzi, tracą wakacje na przebywanie w wielkim mieście. Czas letni służy temu, by wyjechać i poobcować z przyrodą, poznawać świat i zdobywać nowe doświadczenia. A nie urządzać destrukcyjne prowokacje, potęgować chaos w społeczeństwie i narażać strony konfliktu na ryzyko zakażenia koronawirusem! Mimo pandemii mój syn pojechał nad morze, potem był na obozie sportowym, a następnie udał się za granicę, by pod okiem swojego fińskiego dziadka pogłębiać i zdobywać praktyczne umiejętności życiowe w zakresie prac ogrodniczych i stolarskich tudzież zapoznawać się z tajnikami pojazdów mechanicznych. Oto zajęcia godne młodego, odważnego człowieka, który chce być coraz lepszy!

 

A taki Margot, czy cokolwiek zna poza Warszawą? Czy jest ciekawy świata? Czy lubi spędzać czas na łonie przyrody? W ogóle ma jakieś zainteresowania poza sferą LGBT, anarchizmem i feminizmem? Może gdyby trochę popracował fizycznie, pobył w ciszy i w odosobnieniu, poznał ludzi z prowincji, doceniłby piękno stworzenia, a różne dziwne pomysły wywietrzałyby mu z głowy… W sumie znamy Margota tylko od strony działalności na rzecz LGBT, a przeciw postawom pro-life i Kościołowi. Jak widać – nic konstruktywnego nie potrafił dotąd zaprezentować.

 

A czy Margot w ogóle poznał samego siebie? Czy zbadał swój kariotyp i chromosom Y-DNA? Jeśli jest nosicielem jakiejś aberracji chromosowej, mogę podjąć próbę zrozumienia jego problemów z tożsamością płciową. Jeśli jednak jest zwyczajnym facetem XY, to nie ma dyskusji. Natomiast przebadanie swego Y-DNA dałoby Margotowi okazję spojrzenia wstecz: a nuż to przedstawiciel rzadkiej haplogrupy i nosiciel jeszcze rzadszej mutacji! Kto wie, czy nagle nie utożsamiłby się ze swą męską linią, nie poczułby z niej dumy i nie zapragnął zbadać jej historii? Problemy większości ludzi, w tym Margota, wynikają przede wszystkim z faktu, że za bardzo przejmują się i utożsamiają z teraźniejszością, podczas gdy należy zachowywać równowagę pomiędzy myśleniem o tym, co było, co jest i co będzie. Eskapizm w przeszłość stanowi zaś doskonałą (auto)terapię, którą z powodzeniem stosuję od lat przeszło czterdziestu, o czym jednak napiszę inny felieton.

 

Margocie! Poznaj wreszcie samego siebie! Nie ma we mnie nienawiści ku Twej osobie. To tylko rady prawicowego konserwatysty, starszego o całe pokolenie.

 

Dłużej milczeć nie mogę – pisze MIKOŁAJ JULIUSZ WACHOWICZ

Przyrzekłem sobie ongiś, że jako dziennikarz będę zajmował się wyłącznie kulturą, sztuką, podróżami, religią, biografiami, organizacjami społecznymi, a do polityki nawiążę jedynie poprzez analogie historyczne. Ostatnia debata wyborcza i okołowyborcza zmusza mnie jednak do zajęcia stanowiska w kontrowersyjnych sprawach. Pasowałem się z tym problemem całe tygodnie. Dłużej milczeć nie mogę, zwłaszcza że kiedyś – gdy cywilizacja europejska będzie jeno nieodległym wspomnieniem – ktoś (może sam Bóg na Sądzie Ostatecznym) zapyta: – Gdzie wtedy byłeś? Czemu nie zabrałeś głosu, choć mieniłeś się człowiekiem pióra?

 

 

Trwa deprecjonowanie wyborców Andrzeja Dudy. Taki Zbigniew Boniek – cytuję za Onetem – stwierdza 30 czerwca na Twitterze:

 

Prezydent Polski dzisiaj może być wybrany głosami ludźmi środowiska wiejskiego, głosami emerytów i ludzi z podstawowym wykształceniem. To chyba trochę dziwne w tak pięknym i rozwijającym się kraju jak nasza Polska.

 

Prezes PZPN nawiązał przypuszczalnie do artykułu  Wyniki wyborów 2020. Podział głosów ze względu na wykształcenie (29 czerwca) z tegoż Onetu, gdzie czytamy:

 

Badanie exit poll IPSOS dla TVN, TVP i Polsatu pokazuje również, jak rozkładają się głosy ze względu na wykształcenie wyborców. Łatwo można zaobserwować, że wśród osób z wykształceniem podstawowym największym poparciem cieszył się prezydent Andrzej Duda 69,4 proc. (…) Niespecjalnie sytuacja ulega zmianie, gdy popatrzymy na wyborców z wykształceniem zasadniczym zawodowym. W tej grupie również niekwestionowanym liderem jest Andrzej Duda – 65,5 proc. – który wybory wygrałby już w pierwszej turze. (…) Sytuacja zmienia się już wśród osób z wykształceniem średnim i pomaturalnym. Choć nadal ci wyborcy w fotelu prezydenta widzieliby Andrzeja Dudę – 41,5 proc. – to jego przewaga nie jest już tak wyraźna. (…) Jedynie osoby z wyższym wykształceniem widziałyby w roli swojego nowego prezydenta Rafała Trzaskowskiego – tak wybrałoby 41,3 proc. wyborców. W przypadku tej grupy na drugim miejscu znalazłby się Andrzej Duda z wynikiem 25,7, a na trzecim Szymon Hołownia – 17,2 proc. głosów.

 

Inny onetowy artykuł, z którego Boniek mógł pobrać informacje  – Wyniki wyborów 2020. Jak głosowali mieszkańcy wsi i miast? (aktualizowany 29 czerwca) – wskazuje, że urzędującego Prezydenta poparło 54, 7 % mieszkańców  wsi, 37,9 % obywateli miast do 50 tys. i 39.3 % z miast liczących od 51 do 200 tys. Obnaża on jednak nieścisłość wypowiedzi Prezesa.

 

Ocena poziomu umysłowego i kulturalnego ogółu wyborców nie jest obiektywna bez wprowadzenia dodatkowych kryteriów – takich jak: tradycje rodzinne, historyczne pochodzenie społeczne, zainteresowania i hobby, kreatywność, czytelnictwo, uczestnictwo w życiu publicznym (w tym przynależność do różnych organizacji), posiadany majątek, sposoby poznawania świata.

 

Po uwzględnieniu ich mogłoby się np. okazać, że na Andrzeja Dudę głosuje głównie inteligencja odwieczna, o korzeniach szlacheckich, mieszczańskich, względnie odlegli potomkowie wolnych, zamożnych chłopów. Czy ktoś zbadał, z jakich historycznych stanów pochodzą wyborcy głosujący na wsi? Albo jakie tradycje rodzinne mają owi ludzie z najniższym wykształceniem i/lub mieszkający na prowincji? Mogłoby się okazać, że są szlachtą, w ich rodzinach ziemia przechodzi z pokolenia na pokolenie od Grunwaldu albo i wcześniej, zaś świadomość genealogiczna jest równie dawna. I na odwrót: wykryto by (wciąż tylko spekuluję), że część miejskiej inteligencji, głosującej na szeroko pojmowaną lewicę, wywodzi się od osób znikąd, które dysponowały wyłącznie pakamerą w bloku, suteryną w kamienicy albo komorą wynajętą u bogacza, zaś jej współcześni przedstawiciele nie znają nawet imion własnych pradziadków! To ci, przed którymi już w XVIII wieku ostrzegał Edmund Burke:

 

Ludzie, którzy nigdy nie oglądali się na przodków, nie będą myśleć o potomnych.

 

Znam mieszkańców małych miasteczek i wsi po zawodówce lub technikum, czasami z maturą, którzy znakomicie poznali świat i cudzoziemców np. dzięki pracy w branży transportowej. Inni spośród nich ożywiają lokalną kulturę, sami próbują sił w dziedzinie literatury, sztuki i zdobywają  prestiżowe nagrody, są kreatywni i innowacyjni. Odznaczają się dowcipem i błyskotliwym poczuciem humoru – w przeciwieństwie na przykład do ponurych feministek czy niektórych lewicowych posłanek ze stopniami naukowymi. Piszą w lokalnych periodykach, mają w domach pokaźne biblioteczki, pełnią funkcje społeczne, a ich więzi rodzinne są bardzo silne i potrafią godzinami opowiadać o swoich przodkach, nieraz bardzo zasłużonych lokalnie, czy też o barwnych zdarzeniach z własnego życia. Formalne wykształcenie nie było i nie jest im do niczego potrzebne. Inteligencją serca i zdobytym doświadczeniem biją nieraz na głowę utytułowane osoby i polityków z pierwszych stron gazet. Owi wspaniali ludzie mają zazwyczaj prawicowe poglądy. Ci, z którymi się przyjaźnię, mieszkają przeważnie w górach i na północnym Mazowszu.

 

A pośród inteligencji wielkich miast znam i taką, najczęściej w pierwszym czy drugim pokoleniu, w której domach próżno szukać chociażby jednej książki godnej polecenia, która to inteligencja nie wnosi wartości dodanej i która opuszcza swoją ubóstwianą metropolię tylko na 2 – 3 tygodnie w roku, udając się do enklaw (niekiedy zagranicznych), gdzie wszystko ma podane na tacy, ale już nie chce poznawać miejscowych ludzi i obyczajów. Polskiej prowincji także poznawać nie zamierza, lecz ją ocenia – najczęściej krytycznie. Ci ludzie nie należą do żadnych wspólnot czy organizacji, są przeważnie areligijni, niczego nie tworzą, jeno odtwarzają. A jeśli już, to ich dorobek naukowy bądź publicystyczny nie jest imponujący, bazuje na sekundarnych źródłach i powielanych stereotypach, rygorystycznym przestrzeganiu politycznej poprawności, zaś ich działalność społeczna polega przede wszystkim na negacji i kontestacji, przynosząc destrukcję. Choć uważają się za światowców, ich krąg towarzyski jest ograniczony, a takich jak ja – z trudnością tolerują i raczej nie zabiegają o spotkania z nimi. Krytykują duchowieństwo, ale wciąż nie podjęli wysiłku, by zaprzyjaźnić się z jednym choć księdzem bądź zakonnikiem. Ani nawet przez czystą ciekawość wysłuchać raz w tygodniu Mszy św. online, do czego ostatnio mają tyle okazji. Życie znają z lewicowych mediów, nie zaś z osobistego doświadczenia.

 

Jestem synem lwowiaka (ojciec ma stopień naukowy i – informuję Prezesa Bońka – dawno przeszedł na emeryturę, choć wciąż animuje lokalną wspólnotę parafialną, oraz zamieszkał na wsi), lecz urodziłem się w Sierpcu, co od zawsze i często podkreślam z dumą. To czyni mnie zresztą oryginalniejszym – w końcu mniej osób może się poszczycić przyjściem na świat w Sierpcu, niżeli w Warszawie. Moi przodkowie po kądzieli pochodzili ze wsi, jednak z własnych – więc byli tam lokalną elitą: nobileshonesti. Zawód nauczyciela wykonuję w czwartym pokoleniu, dziennikarza – w trzecim. Prowincję odkąd pamiętam, postrzegałem pozytywnie – zazdrościłem tamtejszym mieszkańcom (wśród nich licznym kuzynom) własnych domów i ziemi, zdrowej żywności, czystej wody, przestrzeni, dobrego snu, ciszy. Żony szukałem także na prowincji, w końcu zaś poślubiłem góralkę, dzięki czemu przebywam teraz w refugium. Również mój brat ożenil się z dziewczyną z małego, historycznego miasteczka. Z miasta staram się wybywać jak najczęściej, około 4 – 5 miesięcy rocznie, bo po prostu przejadłem się nim i męczy mnie ono na co dzień. Podróżując – zbieram doświadczenia: dobre i złe. Zwiedziłem niemal całą Polskę i Europę, szczególnie chętnie zaglądając do tzw. „dziur”; byłem też w USA. I to zalecam każdemu!

 

Zatem – kto nie zna prowincji z autopsji, najlepiej niech powstrzyma się od oceniania jej i wyborców stamtąd. A już szczególnie nie powinien kandydować na urząd Prezydenta RP.

 

Mikołaj Juliusz Wachowicz

Przeszedł do legendy – ś.p. Macieja Parowskiego wspomina MIKOŁAJ JULIUSZ WACHOWICZ

Po ciężkiej chorobie zmarł nasz Kolega Maciej Parowski, członek SDP, dziennikarz, pisarz, publicysta, krytyk literacki, wieloletni (1992 – 2003) redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”, a potem również redaktor naczelny „Czasu Fantastyki”.

 

Maćka poznałem ponad 20 lat temu, kiedy uczestniczyliśmy w kolegiach redakcyjnych „Reakcji” – studenckiego „Tygodnika myśli”, skupiającego autorów o prawicowych, konserwatywnych poglądach. Maciej miał tam w latach 1998 – 1999 swoją stałą rubrykę o przewrotnym tytule „Młot na czarownice”. Od roku 2004 często widywaliśmy się zarówno na konwentach fantastyki, zwłaszcza na Festiwalu w nidzickim zamku, jak i podczas fandomowych imprez w Warszawie. Co prawda nie zamieścił w „Nowej Fantastyce” żadnego z moich historyczno-fantastycznych opowiadań, jednak najwyraźniej cenił aktywność dziennikarską, skoro udzielił mi rekomendacji do naszego Stowarzyszenia. Był niezwykle płodnym krytykiem i felietonistą (6 tomów felietonów, 6 zredagowanych antologii), ale – odnoszę wrażenie – że jako pisarz dopiero się rozkręcał. Wydał dwie powieści: pierwszą w roku 1982, a drugą dopiero 28 lat później. Opublikował też około 35 opowiadań. Już od dawna uchodził za postać „półlegendarną” – tak nazwałem Go zresztą w biograficznej książce o pokoleniu 1971 – jako Mistrz i/lub adwersarz całej plejady młodszej generacji twórców fantastyki i okolic. W ostatnich latach jakby się wycofywał z aktywności; w roku 2017 odmówił na przykład kandydowania na delegata Zjazdu SDP w Kazimierzu, zasłaniając się wiekiem. Dziś przeszedł do legendy.

 

Czy to przypadek (jeśli przypadek, to bardzo metafizyczny), że wczoraj odnalazłem w archiwum domowym egzemplarze „Reakcji” z felietonami Maćka? W jednym z nich pt. „Wiek męski, wiek klęski” („Reakcja” nr 7/1999, s. 12) pisał o niespełnionych marzeniach m.in.: Och, wszystko jeszcze może się zmienić… Przeciwnie – nic się nie zmieni, nie przekroczymy indywidualnych ograniczeń, ja nie przeskoczę biologii. Miał wówczas blisko 53 lata i jeszcze 20 przed sobą. Czy czuł się spełniony? Nie wiem. Nie zapytałem Go o to nigdy, ale na pewno podchodził do zagadnienia filozoficznie: Każda forma spełnienia – kontynuował tamże – kryje w sobie nie mające końca serie innych alternatywnych niespełnień. W doktrynie reinkarnacji widziałem dotąd perwersyjne okrucieństwo, mające za cel udręczenie biednej człowieczej duszy w różnych wcieleniach. Ale może jest przeciwnie – może wyraża się w tym marzycielski duch perfekcjonizmu i maksymalizmu, by sprawdzić się w wielu wariantach losu? Mówiąc skrótowo – zaliczyć co niemożliwe!

 

Teraz, w obliczu śmierci, te rozważania brzmią zgoła inaczej, metafizycznie.

 

Żegnamy Cię, Maćku, z głębokim żalem. Twoje odejście to strata dla wielu środowisk, nie tylko dla Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich!

 

3 czerwca 2019

 

Fot. Nowa Fantastyka