STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Od UB do UE

 Do lat sześćdziesiątych nawet w rodzinie strach było rozmawiać o tamtych czasach.

 

O ojcu Józefie syn Józef Borkała, rocznik 1942, wiedział w dzieciństwie tylko tyle, że tata przed wojną pracował na kolei, a w okresie okupacji, by nie być zabranym do niemieckiego wojska, zatrudnił się w służbie ochrony torów. Potem, ale to już po wielu latach, dowiedział się od matki Antoniny, że ojciec poszedł do lasu, że był partyzantem.

 

Powiedziała mu też, że do ich domu w Skoczowie w czasie wojny przychodzili koledzy ojca. A jeden to nawet był znanym tutejszym piłkarzem. Wszystko to było, zanim się urodził. Bo przyszedł na świat w Skoczowie dopiero w 1942 roku. O niczym innym związanym z ojcem w domu się nie rozmawiało. Ale w szkole odczuł już brzemię tamtych lat. Nazywano go dzieckiem bandyty. Matka również niewiele mówiła o sobie. Usłyszał od krewnych, że też chodziła do lasu, nosić ojcu jedzenie. A także, że przenosiła stamtąd do miasta jakieś papiery. Od „Kreta”, bo taki partyzancki pseudonim przyjął ojciec. Usłyszał też, że był on groźny dla Niemców i bardzo go poszukiwali.

 

W lasach między Cieszynem a Skoczowem AK-owska partyzantka działała aż do 46. roku. Jest tam jeszcze wiele do odszukania – bunkry, tunele. To trudno dostępne tereny. Właściwie bezdroża. Błoto. Warto odnaleźć partyzanckie kryjówki.

 

Józef Borkała pojawił się w Skoczowie na krótko, gdy odeszli Niemcy. Ale ich miejsce zajęli nowi okupanci – Rosjanie, a potem UB-cja. Józef Borkała w obawie przed aresztowaniem, co spotkało kilku jego kolegów, wrócił do lasu. Ludzie między sobą zaczęli opowiadać, że „Kret” jest znowu groźny. Teraz polowanie na „wyklętych” prowadzono siłami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Nie wszyscy byli żołnierze z lasu wytrzymali.

 

Czy była to zdrada i kto zdradził, tego na pewno do dziś nie wiadomo. Podejrzenia i oskarżenia krążą nadal. Większość ludzi z tamtych czasów już nie żyje. Czy kiedykolwiek te sprawy zostaną wyjaśnione?

 

Tylko pewne fakty ustalone są bezspornie. To, że w styczniu 46. roku, po zgładzeniu czterech UB-ków ze Skoczowa, zostały wysłane na akcję silne oddziały wojska. Wiadomo, że na pewno ktoś zadenuncjował i wskazał miejsce pobytu „leśnych”. Akcja była jednak nieskoordynowana. W lesie starły się ze sobą dwie grupy KBW. Gdy się zorientowano, spalono okoliczne zabudowania. Rozpoczęła się strzelanina ze stacjonującymi tam partyzantami. W tej walce zginął m.in. „Kret” – Józef Borkała.

 

Jego ciało przewieziono potem wozem drabiniastym i wyrzucono przed budynkiem UB na rynku w Skoczowie. Zmasakrowane zwłoki leżały przez kilkanaście godzin, żeby ludzie zobaczyli, co dzieje się z tymi, którzy walczą z nową władzą. Nie wiadomo, czy ciało zostało potem spalone, czy gdzieś zakopane. Ta sprawa dręczy do dziś syna.

 

***

 

Oczywiście UB nie oszczędził rodziny. Matka przeszła dramatyczne śledztwo, została aresztowana i przez pół roku przebywała w więzieniu. Przeżyła, wróciła do domu, odzyskała dziecko – małego Józefa. Nigdy nikogo nie wydała, nie ujawniła kontaktów, choć wiedziała sporo, bo wielokrotnie pomagała mężowi.

 

Ale o „Krecie” ludzie wiedzieli. Rozmawiano o tym po cichu. Jednak stalinowska propaganda i nienawistny stosunek do polskich żołnierzy z lasu robiły swoje. Nie było tajemnicą, kim był Józef Borkała w czasie wojny i bezpośrednio po niej. Jego syn słyszał w szkole, że ojciec to bandyta. I tak rósł zamknięty w sobie. Często odczuwający nienawiść. A potem szykanowany w pracy.

 

Dopiero przed kilkoma laty, gdy zaczęto mówić prawdę o żołnierzach z lasu, o „wyklętych”, gdy za tamte cierpienia rodziny zaczęły dostawać odszkodowania, pan Józef Borkała zdecydował się pójść do sądu sprawiedliwej już przecież Polski, by przypomnieć o męczeństwie matki i szykanach wobec niego. Pełnomocnikiem swoich roszczeń ustanowił mecenasa Andrzeja Wołoszyna z Gliwic.

 

Pan Józef Borkała, syn Józefa, jest moim rówieśnikiem. Był górnikiem. Takim, który pracuje na przodku. W sumie w górnictwie przepracował kilkanaście lat. Nigdy go nie awansowano z uwagi na notatki w papierach personalnych o ojcu. Był synem partyzanta walczącego z ludową władzą, nigdy też nie zapisał się do partii.

 

Od dwóch lat interesuję się tą sprawą. Niedawno wraz z grupą działaczy Solidarności miałem okazję zjechać na poziom tysiąca metrów w kopalni „Bogdanka” w lubelskim zagłębiu węglowym. Szliśmy z trudem chodnikiem, wyposażeni w górnicze lampki. Było bardzo gorąco, mokro, ciemno. W górę i w dół. Po nierównym gruncie z wystającymi drutami. Taka górnicza normalka. Trzy i pół kilometra chodnikiem bez niesienia ciężkich narzędzi, pod ścianą. Potem bezpośrednio już w rejonie pracy kombajnu – wystrzały na ścianie wydobywczej i pył węglowy. Ale myśmy niczego nie nieśli i przebywaliśmy tam tylko około trzech godzin. Teraz zresztą praca – choć nadal bardzo ciężka – wygląda już zupełnie inaczej niż przed pół wiekiem, gdy górnikiem strzałowym był Józef Borkała.

 

***

 

Jest jesień 2021 roku. Jadę z mecenasem Andrzejem Wołoszynem jego samochodem. Pytam, ile kosztują Józefa Borkałę działania pełnomocnika.

 

– Na razie nic – odpowiada postawny, siwy śląski prawnik. Wzbudza zaufanie, w rozmowie chętnie wyjaśnia zawiłości prawne. Widać, że jest energiczny.

 

– Rozliczę się z klientem, gdy wygram sprawę – mówi wścibskiemu reporterowi. – Walczymy o milion złotych.

 

Zdaje się, że będzie długo czekał. Na razie od dwóch lat towarzyszę mecenasowi w sądach. Odbieram to jako ślad hańby sądowniczej. Znieczulicy. To się nijak nie ma do opowieści o zadośćuczynieniu krzywdzie ludzkiej.

 

***

 

Pierwsze starcie. Sąd Okręgowy Bielsko-Biała, Wydział III Karny. Wyrok z 10 września 2019 roku oddala domaganie się pieniędzy w ogóle. Józef Borkała ma dostać „zero”, a nie jedynkę z sześcioma zerami. Radca prawny, pełnomocnik składa oczywiście apelację.

 

Starcie drugie. Apelacja 18 października 2019. Sąd Apelacyjny w Katowicach uchyla wyrok z 10 września i przekazuje sprawę do ponownego rozpatrzenia przez Sąd Okręgowy w Bielsku-Białej.

 

Na Śląsku w środowisku obrońców rodzin pokrzywdzonych przez stalinowskich władców Polski i ich spadkobierców jest już o sprawie głośno. Na czele społecznego ruchu przeciwstawiającego się niesprawiedliwym wyrokom stoi – co powszechnie wiadomo – Adam Słomka, bojownik sprawy reformy sądownictwa. Człowiek, który konkretnie nazywa przestępców w togach, a nawet pokazuje ich portrety – byłych i tych, których nadal chowa się w zakamarkach pałaców sprawiedliwości.

 

Adam Słomka organizuje pikiety przed sądami i wewnątrz, na salach rozpraw. Rzeczywiście – krzyczy na sędziów, jest wyprowadzany siłą, a potem oskarżany, a nawet więziony. Słomka to już legenda, trzeba się z nim liczyć. Niestety on i ci niezłomni to ludzie coraz starsi, schorowani. Władza czeka, że wkrótce odejdą na wieczną wachtę i nie będzie już chętnych i zdolnych do protestowania. Tak, protesty są dziś tolerowane, ale nie widać efektów.

 

Starcie trzecie. Po roku – drugi wyrok Sądu Okręgowego w Bielsku-Białej. 24 września 2020. Zasądzone zostaje jedynie 20 tysięcy złotych.

 

Starcie czwarte. Apelacja (20 października) o 980 tysięcy złotych – bo 20 tysięcy już „niby” przyznano – ale wyrok po apelacji prokuratorskiej (26 lutego 2021) to oddalenie nawet już tych zasądzonych 20 tysięcy złotych!

 

Sąd za głosem prokuratora stwierdza, że pani Antonina Borkała nie działała w żadnej organizacji, nie walczyła. Nic rodzinie się nie należy. Mecenas Andrzej Wołoszyn na sali sądowej mocnym głosem powiedział wówczas: „Oczywiście byłby dowód na piśmie, gdyby UB zaświadczył, że dostarczała do lasu pożywienie, przenosiła meldunki i informacje”. Urząd najwidoczniej nie miał takich papierków. Papierków wystarczająco zobowiązujących nie ma także dzisiejszy sprawiedliwy sąd.

 

Jeździmy od sądu do sądu. Z Gliwic do Katowic. Z Katowic do Bielska-Białej. Piękne budynki przy odnowionych ulicach i placach. Tylko w środku Temidowych przybytków robi się smutno i bezradnie. „Słomkowych” ludzi już się nikt nie boi. Sąd, nie wiadomo na jakich liczydłach, kalkuluje odszkodowania za krew i łzy. Nikt się nie boi ani Pana Boga, ani, tym bardziej, demonstrujących. Wzywana jest nawet policja.

 

Trzeba jeszcze przypomnieć, że były również sądowe próby obciążenia obecnej policji kosztami odszkodowania za UB-ckie i milicyjne zbrodnie. To przecież – stwierdzono w sądzie – następcy, spadkobiercy. I choć dzisiejsza policja nie chce być absolutnie łączona z poprzedniczką – to z jej budżetu miałoby się płacić panu Borkale.

 

Wymiana pism w tej sprawie trwała. W końcu do Komendy Policji w Katowicach (8 XI 2021) wpłynęło pismo z Sądu Okręgowego w Katowicach, że… nie ma już sprawy, bo „sprawa zakończyła się oddaleniem wniosku przez Sąd Apelacyjny w Katowicach”. Na koniec czytam, że jest to napisane „na zarządzenie sędziego. Z upoważnienia kierownika st. sekr. sądu” (i tu tylko nazwisko urzędniczki).

 

Tak więc koniec. Koniec i kropka. Było, trwało długo, ale się skończyło na krajowym poziomie. Nasi sędziowie, prokuratorzy sprawę zamknęli. Cha, cha, cha – pa, pa, pa! Już się z Borkałą borykać w polskich sądach nie będą.

 

***

 

Niedaleko jest Skoczów. Pan Józef tam nadal mieszka, poza miastem, za rzeką ma hodowlę kilkudziesięciu królików. Jeszcze niedawno dwukrotnie codziennie pedałował tam na rowerze, teraz już jeździ samochodem. I tak od kilkudziesięciu lat. Do tych kilkudziesięciu królików – to pasja i rozrywka. Dziś już futer damy nie noszą. A mufki wyszły z mody. Mięsa króliczego też już nikt nie kupuje. Łapki marzną nie tylko króliczkom. Choć górnik emeryt od wielu lat bardzo o nie dba. Zahartowany przez ciężką pracę pan Józef sam odnawia mieszkanie. Wchodzi na wysoką drabinę, macha po suficie pędzlem.

 

– Komuna rządzi, jak rządziła – mówi – To są…

 

Spuszczam wzrok. Jeżdżę od dawna z Warszawy na Śląsk, a potem po Zagłębiu i Śląsku – Górnym i Dolnym. Co można zrobić? Jak można pomóc tym sponiewieranym ludziom? Czy ktoś zdoła przemówić obojętnym na krzywdę prokuratorom i sędziom? Jaka jest ta solidarna Polska? Z kim jest ona solidarna? Ze śmiejącym się w kułak prokuratorem? Z sędziami przebranymi w czarne komże? Owszem, słuchają. Ale czy są absolutnie pozbawieni empatii? Nie żyli w tamtych czasach, ale chyba już wszystkim wiadomo, jak było. Czy nadal nic nie rozumieją? Oczywiście to jest pokolenie, któremu nie wybijano w UB-ckich kazamatach zębów. Nie wyrywano paznokci. Nie dręczono rodzin. Nie napuszczano ogłupiałych sąsiadów i wystraszonych belfrów w szkole. Nie zaszczepiano w uczniach nienawiści.

 

***

 

Jest pięknie. Bogato wokół. Wybudowano pojemne parkingi nie tylko przed sądami. Stoją na nich wypasione wozy. Za miastem pozostały opuszczone groby. Kilkakrotnie już wyrzucano z wielu z nich pochowanych i zamęczonych ludzi. Poumierają też opiekunowie pamięci imiennych i bezimiennych. Wyrośnie nowe pokolenie prokuratorów i sędziów. Czym będą się kierować?

 

Może teraz w Strasburgu szukać będą sprawiedliwości.

 

Zwrócił się tam również pełnomocnik Józefa Borkały. A oto – czytajcie ludziska wierzący w Unię Europejską – odpowiedź, która nadeszła niedawno.

 

European Court of Human Rights

ECHR-LPOL11.OOR

KKZ/MSS/ro

Skarga nr 40154/

Borkała v. Poland

 

Europejski Trybunał Praw Człowieka orzekający jednoosobowo (!), zadecydował o uznaniu powyższej skargi za niedopuszczalną.

 

W załączeniu przesyłam decyzję Trybunału podjętą w niniejszej sprawie. Postanowienie to jest ostateczne i nie podlega zaskarżeniu do Komitetu Izby lub Wielkiej Izby Trybunału. W związku z powyższym, Kancelaria Trybunału nie będzie prowadzić dalszej korespondencji dotyczącej niniejszej sprawy. Ponadto zgodnie z zasadami archiwizacji obowiązującymi w Trybunale, akta, które zostały złożone dla niniejszej skargi, zostaną zniszczone w ciągu jednego roku od daty decyzji.

 

Postanowienie zostało sporządzone w jednym z języków urzędowych Trybunału (angielskim lub francuskim) i nie jest możliwe sporządzenie tłumaczenia na żaden inny język.

 

Kancelaria Europejskiego Trybunału Praw Człowieka

 

(pod tym nadesłanym tekstem nie widnieje jakikolwiek konkretny podpis)

 

Strasburgu! Jednoosobowo decydująca Unio! Po co macie trzymać przez rok tę makulaturę przysłaną z Polski? Spalcie od razu. Wasze „Izby” – Mała i Wielka – przecież już sprawą polskiego górnika się nie zajmą. Owszem, naszym węglem Unia Europejska bardzo się przejmuje. Szczególnie, by smród z jego spalania nie dotarł nad USA i Chiny. Bo oni tam mają tego CO2 i tak już bardzo dużo. UE jest dziś ostra wobec Polski, a przy okazji i dla jej obywateli. Niestety część z nich łasi się do Brukseli. Warto im przypomnieć, że tylko ok. 5% skarg uważa za zasadne European Court of Human Rights.

 

Zwarta grupa antypisowa i tak jest za to wdzięczna. Pan Buzek w błyskawicznym tempie zasypał 26 czy nawet 27 kopalń. Bo tak podobno było trzeba. To w końcu naukowiec. Powinien wiedzieć, co robi. Nie przewidzieli jednak z drugim eurodeputowanym, Januszem Lewandowskim, że w 2021 roku wybuchnie tak wielki popyt na węgiel, że potrzebne będą również statki handlowe (175 jednostek Polskich Linii Oceanicznych „zatopiono”). Powiedzą, że to już stare problemy. Nowa prezes Polskich Linii Oceanicznych – pani Dorota Arciszewska – kupuje teraz po jednym korabiu rocznie.

 

Kto by się przejmował losem rodziny Borkałów ze Skoczowa. To, co wyfedrował Józef – górnik, dawno już poszło z dymem. Nawet CO2 po tym węglu już nie krąży. Krąży za to po Europie unijne widmo. Taka północna-morgana. Na lep zasysa: będzie pięknie, sprawiedliwie i wszystko pod jednym dachem. I ludzie się lepią. Jak muchy do… W obcęgach rusko-niemieckich UE to zbawienie! Tak mówią. Od węgla, odszkodowań, od własnego handlu, stoczni, kopalń i hut. Będzie zielono. Tym z rajów podatkowych – na pewno.

 

UB-cja wyrywała paznokcie i męczeni ludzie przyznawali się do wszystkiego, co wymuszano. Teraz Unia do niczego przecież nie zmusza. Ona chce tylko, byśmy „wypełniali przyjęte zobowiązania” – jak tłumaczy były premier. Są wśród nas gorliwi, by to robić. Mają z tego zachwytu gwiaździstą flagę i po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie jako eurodeputowani.

Pecunia non olet! Żołnierz, partyzant, górnik zrobili swoje. Mogą odejść. Teraz my! Wszak, jak nam rzecze unijny nadkomisarz, takie są prawa demokracji. Za Stalina też mieliśmy konstytucję. Nawet z przyjacielskim wpisem sąsiada ze wschodu. Choć wtedy za produkowane w Gdańsku statki płaciliśmy węglem, m.in. z „Wujka”.

 

Unio-admiratorzy wszystkich krajów Europy – łączcie się! Nad wami gwiezdne niebo. Chyba, że jakiś meteoryt niespodziewanie na łeb spadnie.

(Mój dziadek Tomasz Zaborowski po powrocie z łagrów Sybiru nie był górnikiem, ale mieszkał w Dąbrowie Górniczej, był hutnikiem, majstrem, przełożonym brygady ślusarzy).

 

Asymilacja – felieton STEFANA TRUSZCZYŃSKIEGO

Polscy Żydzi to już nie są prawdziwi Żydzi. Zgłupieli przy Polakach. Kłócą się między sobą jak my! Patrz – konflikt „Gazeta Wyborcza” – Agora.

 

To co obserwujemy na linii PiS-PO zasmuca. Kraj podzielony siekierą. Wyjmował ją Wałęsa, ale na szczęście schował. TuskKaczyńskim wyciągnęli jednak i machają.

 

Po co to? Na co?

 

Zawsze się Polacy kłócili!

 

 

A nie prawda! Polacy się spierali, dyskutowali, nawet wetowali, ale byli silni, demokratyczni i nawet król u nas nie sprawował rządów autorytarnych.

 

 

Teraz mamy partyjnie wybranych posłów. Nie ważne kto zacz, ważne by był na czele partyjnej listy wyborczej. Wybrany z Pcimia, choć on z Marszałkowskiej. I potem albo wrzeszczy albo śpi w Sejmie. Przykre to.

 

Ale na szczęście najmądrzejsza w świecie „Wyborcza” też się pokłóciła. I już sami sobie nie wydajemy się być aż tak beznadziejnie głupi. Prezesi Agory piszą, że Kurski (Jarosław) i Wójcik chcieli 12 miesięcznych odpraw, samochodów etc. A Michnik twierdzi, że to prezesi wydawnictwa są pazerni i zachłanni.

 

Może jakiś mądry Rabe ich pogodzi. Jak np. ten od kozy, który radził by zwierzę wpuścić do ciasnej izby – co przyniesie ulgę i radość gdy się ją wywali.

 

Lubię i cenię Żydów. Ale na Agorze i „Wyborczej” srodze się zawiodłem. Nawet nie chodzi o te wszystkie kłamstwa, które na co dzień wciskają ludziom (media państwowe też często łżą lub manipulują). Konkurencja, dyskusja – nawet ostra powinna być. Ale głupota? Rozwalenie wieloletniej tradycji, pracy wielu pokoleń, wprowadzenie w zdumienie kilkuset tysięcy czytelników?

 

Brudy pierze się w domu. Tymczasem na Czerskiej dziurawe gacie wywieszono na sznurze. Za przeproszeniem to co… zasrane nie skruszeje od wiatru. Usiądźcie chłopcy i dziewczęta i pogadajcie. Jeśli już wam nie wstyd trwać w tym zacietrzewieniu to pomyślcie ile szmalu wkrótce stracicie. Wszyscy!

 

Mogę napisać: chudy Burek z wami tańcował, nie moje zabawki, nie mój biznes. Ale niestety dobrze pamiętam, gdy w ’89-tym „Wyborcza” się rodziła, na ławeczkach w opuszczonym przedszkolu. Jacy byli wspaniali. Jak pisali, walczyli. Mam przypomnieć nazwiska świetnych dzinnikarzy? Teraz już takich niewielu – przepisują z internetu, piszą co im każą – z tej lub tamtej strony.

 

Koledzy z „Wyborczej” opamiętajcie się! Na Boga. Wszystko jedno katolickiego czy żydowskiego, a nawet ze względu na agnostyków czy innych cwaniaków, którzy kombinują jakby tu stać bogato pośrodku.

 

Opozycja i weto, liberum nawet – być musi, bo pazerność ludzka nie zna granic przyzwoitości. A dzienniki, gazeta, radio i telewizja to pierwsi strażnicy cnoty.

 

3 XII 2021

Stefan Truszczyński

List otwarty do Ministra Obrony Narodowej Pana Mariusza Błaszczaka

Szanowny Panie Ministrze,

 

jest Pan zwierzchnikiem żołnierzy. Chyba nie tylko tych, którzy teraz służą, ale i tych, którzy ginęli za Polskę. Reportaż „Dwakroć wyklęty” opisuje pohańbienie jednego z nich – „Mściciela” od „Zapory”. Kości żołnierza i partyzanta wepchnięto w jamę w gnijącym worze. Proszę przeczytać reportaż i spowodować powtórny godny pochówek na cmentarzu w Chodlu. Wierzę w Pana interwencję. Reportaż załączam (TUTAJ).

 

Stefan Truszczyński

 

23 XI 2021

 

 

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Dwakroć wyklęty

…a jak poszedł Stach na boje

zaszumiały jasne zdroje…

 

Poszedł i zginął. Był chłopskim synem spod lubelskiego Chodla. Najpierw żołnierzem września ’39. Potem partyzantem. Tutejsi nazywali go „Mściwym”. Bo taki przybrał pseudonim. Pojmany przez Niemców rozstrzelany został 13 października 1943 roku. Rodzina pochowała go na cmentarzu parafialnym w Chodlu. Była okupacja. Żołnierza pochowana w drewnianej trumnie, w cywilnym ubraniu. Nie było salwy pożegnalnej. Na pogrzebie była tylko rodzina.

 

Historyk Ewa Kurek w „Zaporczycy 1943-1949” odnotowuje:

 

Chlebicki Karol pseudonim „Mściwy”, z rodziny chłopskiej z okolic Chodla, żołnierz oddziału Kedywu AK „Zapory”.

 

„Zapora” zorganizował swój oddział w składzie I op 8 pp Legionów, liczący łącznie 190 ludzi. Kapelanem był ksiądz Stanisław Kiełboń, wikary z Chodla. Oddział wykonał 147 akcji bojowych.

 

Chodel był silnym ośrodkiem oporu w tej części lubelszczyzny. Wchodził w skład rejonu V (Bychawa-Chodel-Bełżyce-Piotrowice-Niedrzwica) obwodu AK Lublin Powiat. Placówkę ZWZ utworzył Kłębukowski ps. „Szela”. A potem dowódcą był „Mściwy”.

 

W piśmie lubelskiego urzędu wojewódzkiego z dnia 2 stycznia 2019 roku czytamy „…należy stwierdzić, że w grobie na cmentarzu w Chodlu pochowany jest żołnierz, który zginął tragiczną, bohaterską śmiercią w trakcie wojny, a obok niego nikt w grobie nie spoczął i obecnie nie spoczywa. (…) Żołnierz został pochowany przez rodzinę w grobie przez nią przygotowanym i następnie przez dziesiątki lat otoczony jej opieką”.

 

Ale to tylko półprawda. Wtedy w styczniu 2019 roku, grób żołnierza był już zbeszczeszczony, wyklęty.

 

29.04.2018 roku do administratora parafii rzymsko-katolickiej w Chodlu krewni Karola ChlebickiegoTadeusz GrelewskiMarek Świżek napisali:

 

Informujemy ks. Proboszcza, iż w dniach16-21 bm na cmentarzu parafialnym w Chodlu dokonano nielegalnego rozbioru pomnika (obelisk) zmarłego tragicznie od kuli niemieckiej żołnierza AK – Karola Chlebickiego.

 

 Nikczemnego czynu dokonał pan Jerzy Zawadzki miejscowy kościelny i grabarz cmentarny. Przy udziale pani Pietroń Teresy oraz pana Stępniaka Romana – sekretarza biura urzędu gminy w Choblu. Poległy żołnierz był bratem rodzonym mamy pani Pietroń, mamy Świeżaka Marka i mamy Tadeusza Grelewskiego oraz bratem rodzonym taty Jana Chlebickiego z Jeżowa.

 

W/w pomarli kilkanaście lat temu, ale żadne z nich nie czuło się godne leżeć w grobie na miejscu brata. Traktowali ten grób jako symbol wolności i pamięci narodowej. W latach 70-tych ubiegłego stulecia przedstawiciele AK, Zbowid i IPN, Związku Walki i Męczeństwa postawili obelisk z tablicą informacyjną oraz fotografią poległego Karola. O pomniku tym pamiętała także co roku szkoła podstawowa w Chodlu. Palono znicze. Składane były kwiaty i wieńce przez przedstawicieli instytucji państwowych.

 

Grobem tym nie zajmowała się pani Pietroń, tak jak zapewniała księdza, grabarza oraz przedstawiciela urzędu gminy, którzy dopuścili się zbeszczeszczenia grobu”.

               

 

Pani Teresa Pietroń przejęła opłaty cmentarne. Płaciła i zarządziła. Nie zwróciła się do rodziny o zgodę. Uzyskała zgodę proboszcza. Egzekucji dokonał grabarz. Jego łopata rozwaliła trumnę. Kości zostały wrzucone do wora. Pogłębiono jamę i sprofanowane szczątki zalano betonem.

 

Chodzę po Chodlu i słucham ludzi. Przebogata historia 500-letniego miasteczka. Pomniki czcigodnych obywateli, których nazwiska znane są Polakom. Wspaniała wielka świątynia z monumentalną wieżą. Pomnik ku czci żołnierzy. Ocalało jeszcze trochę pożydowskich domków, których ponad tysięczną gminę wymordowali Niemcy. Nie wyszystko jeszcze odkryte, opisane. Oto dom przy ulicy Kościelnej 25 – naprzeciwko kościoła. Katownia UB. Dziś taka sobie jak inne mieszkalna willa. Nie ma śladu po zbrodniarzach – informacji, tablicy. A przecież tu torturowano, gwałcono i zabito młodą dziewczynę, z partyzantki, z lasu. „Chodelska Inka” czeka na opisanie jej męczeństwa. Tak jak czekają na uszanowanie i upamiętnienie szczątki partyzanta Karola Chlebickiego.

 

Jego ciotka, która nakazała wyrzucenie z trumny to dziś starsza kobieta. Wpuszcza mnie do domu. Siadamy w kuchni, widać że jest z tych silnych, zdecydowanych osób. Rozmawiamy. Również o jej synach kierowcach TIR-ów, którzy pracują w Anglii. Rzadko ich widuje. Pracowała całe życie ciężko, żeby się dorobić. Ponosiła cmentarne opłaty. To jest teraz „jej grób”. Może o nim decydować. Ma to wszystko na piśmie. Idzie do sąsiedniego pokoju. Przynosi owalne, porcelanowe nagrobne zdjęcie. I tabliczkę z nazwiskiem. Mówi, że chce to oddać… „jakoś sprawę załatwić”. Ale w tej rodzinie wyrósł mur. Nie rozmawiają ze sobą.

 

Mąż pani Teresy, starszy pan, nadal pracuje. Na swoim. Ma rowerowy sklep – warsztat. Reperuje, sprzedaje używane rowery. Od wielu lat, więc wszyscy w Chodlu go znają. I tak klienci to także po prostu znajomi, używający na co dzień wysłużonych pojazdów. Pomalowane z wypastowanymi siodełkami i naoliwionymi trybikami wiszą pod sufitem. Kilkadziesiąt. Może i sto.

 

Rozmawiamy w sklepiku. Klienci wchodzą, kupują dętki, pompki, nakrętki. Jakoś nie mogę się zdecydować czy zadać pytanie o sprofanowanie grobu Karola Chlebickiego. Czy wiedział? Czy się zgodził, albo tylko milczał? Czy wogóle go zapytano? Czy nie znalazł się we władzach świeckich, duchowych nikt kto by zaoponował?

 

Starszy pan robi swoje, jest pomocny ludziom.

 

Wrona. Siedzi sobie na murze cmentarnym, gdy podchodzę do grobu kobiety zabitej kilkanaście lat temu przez męża. Podobno była bardzo piękna. Zabił, gdy się dowiedział, że zdradzała go z grabarzem. Tym samym – od łopaty która sprofanowała zwłoki Chlebickiego. Zabójca żony niedługo wyjdzie z więzienia. To podobno już za rok.

 

Dom grabarza stoi przy szosie. To już Jeżów, wieś poza Chodlem. Okazały, z szeroko otwartym na oścież wjazdem i klombem. Drzwi otwiera mała dziewczynka. Mówi, że tata jest na cmentarzu. Pogrzeb. Zawodowe czynności. Mam numer komórkowy. Rozmawiamy. Pan Zawadzki odpowiada na moje pytania, ale słychać, że jest coraz bardziej podenerwowany.

 

– Nie wyrzuciłem kości na śmietnik. Włożyłem do brezentowego worka.  Potem położyłem warstwę cementu. Tak robimy.

 

– A czaszka?

 

Rozmowa zostaje przerwana, więc już nie telefonuję.

 

 

Cmentarz w Chodlu jest duży. A nawet niedawno został powiększony o teren przyległej łaki. To darowizna jednego z mieszkańców. Dla administratora, czyli dla parafii. Jest miejsce na dalsze groby. Jeszcze nie wiadomo, ale może zmieni się zarządzanie, na cywilne. Czy będzie to miało wpływ na stare, rozdrapane sprawy?

 

Idę z kilkoma mężczyznami, którzy chcą by „wyklęty” został przywrócony pamięci – z tablicą i zdjęciem.

 

– Tak musi być – słyszę.

 

To ci, którzy pamiętają jak było. Chłopi, emeryci, ludzie stąd. Nie ustają w dochodzeniu, domaganiu, by żołnierz – partyzant leżał godnie w swoim grobie. Bo to jednak jego grób. Przy głównej alei cmentarza, w pobliżu kaplicy.

 

Są bardzo rozgoryczeni. Na tych, którzy rządzą na miejscu, w Lublinie, w Warszawie. Dopuszczono się profanacji zwłok. Mijają kolejne lata. Piszą do ważnych ludzi w urzędach, prokuraturze, piszą do ministrów. Segregatory pęcznieją. Złość narasta. Grelowski, Świżek i inni szukali pomocy w prasie, ale redaktorka okazała się przyjaciółką winnych zbeszczeszczenia. Tematu nie podjęła.

 

– To niełatwo dobić się sprawiedliwości, gdy walczy się z władzą – słyszę.

 

8 lutego 2019, Tadeuszowi GrelowskiemuMarkowi Świżkowi odpowiada pismem ówczesny wojewoda lubelski – Przemysław Czarnek: Obowiązująca ustawa z dnia 28 marca 1933 roku o grobach i cmentarzach wojennych stanowi, że grobami wojennymi są groby i miejsca spoczynku żołnierzy poległych lub zmarłych z powodu działań wojennych, przy czym groby rodzinne, chociażby były w nich umieszczone zwłoki żołnierzy poległych, nie stają się grobami wojennymi. Wyrażona tu zasada nieingerencji państwa w grobownictwo prywatne jest kontynuacją przyjętego w art.2 ust.1 ustawy z dnia 17 marca 1932 roku o chowaniu zmarłych i stwierdzeniu przyczyny zgonu… (…) Podstawę praw do grobu stanowi umowa o pochowaniu zwłok zawarta z zarządem cmentarza i z niej wynika szereg uprawnień przysługujących osobom, dla których kult pamięci osoby zmarłej, pochowanej w grobie, jest ich własnym dobrem osobistym. (…) Pochówek poległego żołnierza śp. Karola Chlebickiego miał charakter prywatny (potwierdza to zarząd cmentarza, a wnioskodawcy nie kwestionują), bowiem został zorganizowany przez członków jego rodziny na cmentarzu parafialnym, w przygotowanym na ten cel grobie rodzinnym. Członkowie rodziny poległego żołnierza opiekują się jego grobem do dnia dzisiejszego i nic nie wskazuje na to, aby swoje prawa i obowiązki w tym zakresie mieli zamiar przenieść na państwo – wnioskodawcy stanowią tu wyjątek.

 

 Ileż nieprawdziwych stwierdzeń, ileż urzędniczej obojętności.

 

Ci wnioskodawcy – „wyjątkowi” – wcześniej, 28 X 2018 roku w liście do wojewody lubelskiego napisali: „Panie Wojewodo, my tj. 9 rodzin po zamordowanym Karolu Chlebickim, prosimy pana o ponowne zbadanie powyższej sprawy przez osoby postronne, nie mające nic wspólnego z sympatiami czy też nie do żołnierzy AK.”

 

Śpij kolego w ciemnym grobie niech się Polska przyśni tobie. Byle by nie bezduszna, urzędnicza. Sloganów i prawniczych tyrad. Pisali nie tylko do dzisiejszego ważnego Ministra Edukacji. Pisali do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, do Ministra Sprawiedliwości, do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, do Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu Biura Upamiętnienia Walk i Męczeństwa, do Instytutu Pamięci Narodowej. Do prokuratury, hierarchicznie, aż do najwyższej. Nawet „na ręce” ministra Zbigniewa Ziobry.

 

Pisali. Nikt się sprawą nie przejął.

 

Proboszczowie w Chodlu teraz często się zmieniają. Różnie o nich ludzie mówią. Ale żaden z trzech ostatnich profanacją grobu „Mściwego” się nie zainteresował.

 

Rozmawiam z młodym żołnierzem, ochotnikiem, z terytorialsów, z Chodla. O Chlebickim nic nie wiedział, ale teraz opowie dowódcy swojego oddziału. Na pewno, gdy będzie powtórny pogrzeb staną w szeregu wszyscy. I będzie spóźniona żołnierska salwa.

 

 

„Gazeta Polska” codzienna, z dnia 1 marca ubiegłego roku. Wielkie zdjęcie z pochodu Narodowego Dnia Pamięci „żołnierzy wyklętych”. Tłumy. Pierwszy szereg niesie ogromny transparent: „Podziemna armia powraca!”

 

Do Chodla jeszcze nie.

 

Stefan Truszczyński

 

 

 

MACIEJ MACIEJOWSKI: Polemika do tekstu „Dziennikarz w strefie zagrożenia”

Jako autor projektu uchwały opisywanej przez Marię Giedz na portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (TUTAJ) jestem zmuszony odnieś się do treści jej felietonu w formie nie tylko polemiki, ale wręcz sprostowania.

 

Odniosę się do konkretnych fragmentów. Pierwszy cytat z początku felietonu i już pierwsza manipulacja: „Podczas Zjazdu Sprawozdawczo-Wyborczego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, który odbywał się w dniach 16 – 17 października 2021 r. w Kazimierzu Dolnym, kilku dziennikarzy, w ramach dyskusji nad wnioskami i uchwałami, domagało się, aby SDP podjęło uchwałę dotyczącą dopuszczenia dziennikarzy do pracy w strefie stanu wyjątkowego przy granicy z Białorusią. Szczęśliwie udało się przekonać owych „aktywistów”, że tego typu tematyką nie zajmuje się Zjazd, ale może się zająć Zarząd Główny SDP, a nawet powinien.”.

 

Przedstawiony podczas Zjazdu projekt uchwały stanowił tylko apel do władz o wprowadzenie możliwości pracy dla dziennikarzy w strefie stanu wyjątkowego. Należy podkreślić, że podjęcie takiej uchwały leży w świetle statutu SDP w kompetencjach Zjazdu a nie zarządu głównego. Po drugie, żadnych „aktywistów” na zjeździe nie zauważyłem. Natomiast dziennikarzy popierających uchwałę nie udało się do niczego przekonać. Po prostu red. Michał Karnowski złożył wniosek formalny, by uchwały nie poddawać w ogóle pod głosowanie i ten wniosek został przyjęty głosami większości delegatów.

 

Kolejny cytat: „…to podobnie, jak w rejonach występowania wszelkich konfliktów zbrojnych dziennikarz musi uzyskać zezwolenie na poruszanie się po danym terenie, czyli jego redakcja albo instytucja, z którą współpracuje musi wystąpić o akredytację. Jeśli jest to teren obcego państwa, to taki dziennikarz może osobiście wystąpić do polskiego ambasadora czy konsula z prośbą o list polecający. W tym przypadku nie musi posiadać poparcia własnej redakcji, bo często może go otrzymać na podstawie dokumentu jakim jest Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska. Bez akredytacji żadne służby i to na całym świecie nie wpuszczą dziennikarza na teren zagrożony”. Pełna zgoda. Dlatego trzeba było przyjąć przygotowaną przez mnie uchwałę, zamiast próbować zakrzyczeć jej wnioskodawcę.

 

Dalej Maria Giedz: „Dziennikarz nie może być tym najmądrzejszym tylko dlatego, że pracuje w mediach. Wielu dziennikarzom przydałaby się lekcja pokory”. I tu także wypada się zgodzić. Dziennikarz powinien przede wszystkim znać prawo, podstawy legislacji i statut własnego stowarzyszenia. A jeżeli się w tym nie orientuje, posłuchać tych, którzy się orientują.

 

Żeby nie być gołosłownym zamieszczam pełny teks przedmiotowego projektu uchwały:

 

„Uchwała Nr ….. z dnia …..

Zjazdu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich

w sprawie umożliwienia dziennikarzom pracy w strefie stanu wyjątkowego

 

Stowarzyszenie Dziennikarz Polskich zwraca się do Marszałka Sejmu RP, Prezesa Rady Ministrów,               z apelem o umożliwienie dziennikarzom pracy w strefie stanu wyjątkowego na wschodniej granicy Polski.

 

Uzasadnienie

Na mocy ustawy Prawo prasowe z 1984 roku: „Prasa, zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, korzysta z wolności wypowiedzi i urzeczywistnia prawo obywateli do ich rzetelnego informowania, jawności życia publicznego oraz kontroli i krytyki społecznej.” (art. 1.) Art. 2. Wyżej wymienionej ustawy stanowi, że „Organy państwowe zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej stwarzają prasie warunki niezbędne do wykonywania jej funkcji i zadań, w tym również umożliwiające działalność redakcjom dzienników i czasopism zróżnicowanych pod względem programu, zakresu tematycznego i prezentowanych postaw.”.

 

Kryzys migracyjny i niebezpieczeństwo wojny hybrydowej przeciwko Rzeczpospolitej Polskiej nie tylko nie mogą stanowić pretekstu do ograniczania swobody mediów, ale wręcz przeciwnie implikują konieczność stworzenia dziennikarzom możliwości przekazywania społeczeństwu informacji na ten temat.”

 

Wnioski wyciągnijcie Państwo sami.

 

Maciej Maciejowski

 

Dziennikarz, producent, urzędnik państwowy. W rządzie Jarosława Kaczyńskiego szef gabinetu politycznego ministra – członka Rady Ministrów Mariusza Błaszczaka, szefa KPRM.

 

MIKOŁAJ J. WACHOWICZ: Myślę, że chciał się pożegnać…

22 sierpnia bieżącego roku nad ranem nawiedził mnie sen: wespół z Jeanem-Paulem Belmondo (teraz około 40-tki) rabujemy jakiś dom towarowy – trudno powiedzieć: w filmie czy w realu?  Bierzemy kasę i towar, następnie się rozdzielamy. Potem z grupą ludzi w różnym wieku ulatuję balonem nad Krakowem. Starsza pani obawia się utraty sterowności i wzniesienia na zbyt dużą wysokość. Uspokajam ją i realizuję jakiś wariant lądowania. Trafiamy do miasteczka w Czechach, gdzie stoją dwie wyjątkowo wysokie wieże: kościelna i ratuszowa, obie nieco zrujnowane. Nocą Belmondo wkracza do miasta w przebraniu żebraka, okazując lipne dokumenty straży miejskiej. Ubolewa nad straconym łupem. Uspokajam go: kasę mam przy sobie.

 

Po przebudzeniu – a zawsze przywiązuję wagę do snów i ufam wiedzy intuicyjnej –  pojąłem, że sławny Aktor długo już nie pożyje. Zbyt często dotąd sny się sprawdzały, aby wątpić: wyśniłem nawet przyszłą żonę i jej górski dom, o czym wspominam zresztą w mojej książce, oraz uczelnię, w której obecnie piszę doktorat… 22 lata przed wstąpieniem w jej mury! Chcąc uniknąć zarzutów o wymyślenie snu post factum, zapisałem go w Dzienniku, opowiedziałem żonie i wysłałem esemes do znajomego ateisty, sceptycznie nastawionego względem snów profetycznych. Zatem, jeżeli dziś lub w najbliższych dniach usłyszysz o Belmondzie, będzie to znaczące – zakończyłem relację. 15 dni później Jean-Paul zmarł. Żonę jeszcze raz przekonałem o darze jasnowidzenia, ateista na razie milczy.

 

Jean-Paul Belmondo był moim ulubionym aktorem francuskim, a może nawet 1 z 10 najbardziej poważanych przeze mnie w całej historii kina. Już w l. 70-tych obejrzałem przynajmniej dwa obrazy z Jego udziałem: „Cenny łup” (1971) i „Człowieka z Rio” (1964). Twarz z nazwiskiem skojarzyłem jednak trwale dopiero w Sylwestrowy wieczór 1983, kiedy nadawali kryminał w stylu retro (tak właśnie zapisano w ramówce), czyli „Borsalino” (1970). Odtąd – marząc skrycie, by kiedyś zagrać u Jego boku jakiegoś policjanta czy rzezimieszka – polowałem na każdy film z Jeanem-Paulem. Nie tylko zresztą z Nim, gdyż lata 70-te i 80-te paradoksalnie bogate były w emisje filmów francuskich. Przez jakiś czas nadawano nawet w piątkowe wieczory w Dwójce cykle ze sławnymi odtwórcami ról. Tego typu filmy w czasach PRL-u ukazywały nam lepszy świat, Zachód już zasobny, lecz jeszcze normalny, nie zdegenerowany (propagandowe epitety komunistów o „zgniłym Zachodzie” wtedy przesadzone, dziś są już niestety adekwatne). Natomiast teraz utrwalone na taśmie obrazy pozwalają wrócić do tych czasów – cichszych, estetyczniejszych, z którymi łatwiej nam się utożsamić niżeli ze współczesnością. Często do pięknych krajobrazów, nie posiekanych jeszcze w tak strasznym stopniu autostradami i nie upstrzonych modernistyczną architekturą. Jest tam świeżość, bo nie powielano schematów, zaskakująca akcja. Wrócić do przygodówek (także historycznych), nie nasyconych ideologią i polityczną poprawnością, za to okraszonych szelmowskim, choć nie wulgarnym dowcipem, a nieraz i czarnym humorem, bądź nawet do kina noir, w których postacie wydają się normalniejsze i sympatyczniejsze niż współczesne dziwolągi.  Bohaterowie bywają owszem okrutni, jednak na pewno nie tak prymitywni, jak w teraźniejszych obrazach. Bohaterki zaś naturalne – bez przesadnego makijażu, operacji plastycznych i innych sztuczności.

 

Kino lat 60-tych i 70-tych, a na pewno kino francuskie, wzniosło się na wyżyny. Prawda, zawdzięczało to również reżyserom, którzy odeszli, jak np. Phillipe de Broca, Jacques Deray, Georges Lautner czy Henri Verneuil, czy nawet całym ekipom, potrafiącym wyczarować sugestywne wizje. Ale także aktorom tej klasy co J.-P. Belmondo, Alain Delon, Philippe Noiret, Georges Descrières czy Annie Girardot, by wymienić tylko tych z utalentowanego pokolenia lat 30-tych, którzy potrafili czasem zdominować swymi osobowościami cały film. Prawda, były w tych dziełach niekiedy sceny niezbyt pruderyjne, dzisiaj jednak wydają się niewinne wobec epatujących przemocą i pospolitym chamstwem obrazów, gdzie dopuszczalne granice wielekroć przekroczono. Zresztą – część z owych, wydawałoby się wyzwolonych aktorów, jak Delon czy Brigitte Bardot, z czasem przeszło na szczęście na pozycje skrajnie prawicowe.

 

Wychowaliśmy się na tym i do takiej starej Francji tęsknimy, choć na dobrą sprawę… nigdy jej nie ujrzeliśmy; konfrontacja z naszymi wyobrażeniami o Francji – na początku lat 90-tych przyniosła bolesne rozczarowanie. Wtedy bowiem wszystko zaczęło upadać: społeczeństwo i polityka, a wraz z nimi i poziom kinematografii. Pewnie już się nie podniesie – tak samo jak inne dziedziny życia – gdyż po prostu zabrakło właściwych ludzi. Epigoni – jak często bywa w historii – są tylko parodią swych przodków. A bohaterowie filmów naszego dzieciństwa, choć jeszcze nie tacy starzy, grali już wówczas coraz rzadziej.

 

Sam Belmondo imponował nie tylko bystrością, dowcipem, spontaniczną (wydawałoby się) grą, ale przede wszystkim sprawnością fizyczną. Miał gabaryty, z którymi każdy przeciętny facet mógł się utożsamiać: 176 cm, a nie 190 jak jakiś superbohater współczesnych produkcji, twarz charakterystyczną, a nie idealną, czasami ozdobioną krótkimi bokobrodami, później siwą brodą. Głos może trochę za wysoki, ale przenikliwy. Rzecz jasna, nie dorównałem Mu nigdy kaskaderską sprawnością (choć prowadziłem i nadal prowadzę sportowy tryb życia), inaczej niż mój syn – Albert Maksymilian. Jednak jego nie fascynują już aktorzy starsi odeń o dwa i pół pokolenia i nigdy pewnie nie pojmie klimatów tamtych filmów, ani tym bardziej do nich nie zatęskni. Ma po prostu inne doświadczenia. Dzieła Nowej Fali czy Kina Noir są dla niego tym, czym dla nas były filmy prezentowane w cyklu „W Starym Kinie”.

 

Ile filmów z udziałem Belmonda obejrzałem? Na 91 wykazanych w bazie IMDB około 30, zatem nadal Belmondo może mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Przeważnie sprzed roku 1980. Obiektywnie powiem, że nie wszystkie specjalnie mi się podobały. Zachwytu nie wzbudził ani „Szalony Piotruś” (1965), ani „Stavisky” (1974). Natomiast „Mózg” (1969) czy trzy wspomniane na początku – mógłbym oglądać wielokrotnie. Czasami pisałem w Dzienniku sugestywne komentarze, na przykład:

 

sobota 3 lutego 2001

 

Rekomendowali dużo filmów na dziś wieczór, ukrywając ten najbardziej sensowny „W imię przyjaźni” (1987) z Belmondem o 22.00. Najważniejsze, że dowcipny mimo wyj. okrucieństwa adwersarza Belmonda, i nie za długi.

 

wtorek 14 maja 2002

 

23.40 ŚWIETNY FILM (1963 lub 1967 – różnie podają) z młodym Belmondem „Życie złodzieja”. SUGESTYWNA SCENA GILOTYNOWANIA NA 1 Z ULIC, której przygląda się ze zgrozą gł. bohater. GŁOWA WPADA DO KWADRATOWEGO, NIEWIELKIEGO KOSZYKA (pewnie ostatnie uczucie to KLAUSTROFOBIA).

 

Kiedy natomiast 20 lipca 1990 obejrzałem smutno kończącego się „Zawodowca” (1981), odczułem jakąś paralelę z klęską bohatera, gdyż parę dni wcześniej nie dostałem się na studia.

 

Z mojego pokolenia lewacka Vanessa Paradis miała szczęście zagrać z Belmondem i Delonem w „Dziewczynie dla dwóch” (1998). Ciekawe, czy uważa to za najwiekszy sukces swej kariery? Wątpię, choć może jestem w błędzie. Ja w podobnej sytuacji żadnej roli za zaszczytniejszą już bym nie uważał.

 

Belmondo wydawał się niezniszczalny. Mit ten prysł w sierpniu 2001, gdy w niejasnych okolicznościach doznał na Korsyce udaru. Rzecz znamienna: dowiedziałem się o tym na stacji benzynowej w drodze do Poitiers 13 sierpnia 2001. A dwa dni potem, podczas wieczornego koncertu organowego w Notre-Dame la Grande de Poitiers, takie myśli mnie nawiedziły, co utrwaliłem w Dzienniku:

 

PRZEMIJANIE. Ten świat, jego historia i budowle zwłaszcza, takie są pociągające, że trudno będzie się z nimi rozstać. CZY WSPOMNIENIEM POŚMIERTNYM BĘDZIE TYLKO ZAPOMNIENIE? PO TO TYLE ZWIEDZAMY, GROMADZIMY W PAMIĘCI, żeby w 1 CHWILI WSZYSTKO WYRZUCIĆ W NIEBYT?? CAŁE DOŚWIADCZENIE?! WSZELKIE WRAŻENIA?!

 

Dawniej mówiłem sobie: to dopiero za kilkadziesiąt lat, może za 100 nawet… Ale to nie ma sensu, bo „za 100” stanie się kiedyś „teraz”. Nie wiem, czy będę w stanie PRZYJĄĆ WIECZNOŚĆ, STANĄĆ PRZED OBLICZEM WIECZNOŚCI. Dawniej obawiałem się nieskończonego trwania, dziś raczej zmierzenia się z tym, co nieskończenie mnie przerasta. Za b. przyzwyczajam się do TEGO ŚWIATA i obawiam się po prostu radykalnej zmiany bez punktu zaczepienia. Tydzień temu taki niezniszczalny facet jak Belmondo, dostał wylewu. Inaczej patrzy się na film ze sprawnym bohaterem, o którym wiemy, że nadal jest znakomity. Inaczej popatrzymy teraz. (…)

 

Teraz – gdy Jean-Paul stanął przed obliczem Wieczności  – fragment ten nabrał nowego znaczenia.

 

Tydzień później sam omal nie umarłem na przełęczy w Pirenejach. Był 22 sierpnia 2001. Tego dnia Belmondo wyszedł ze szpitala. Równo 20 lat przed moją senną wizją.

 

Jednak nie „popatrzyliśmy inaczej”. Cały czas żyliśmy mitem ikony francuskiego kina, wierząc, że prędzej czy później powróci do dawnej kondycji i jeszcze nie raz czymś nas zaskoczy. Tak jednak się nie stało; po wylewie (czy raczej udarze) Belmondo zagrał już tylko w jednym obrazie „Un homme et son chien” (2008), którego zresztą nie oglądaliśmy. Pozostało nam delektować się dawnymi dziełami; w tym roku z sentymentem obejrzeliśmy dwa stare filmy „Kategoria: wielkie ryzyko” (1960) i „100 tysięcy dolarów w pełnym słońcu” (1963), gdzie w obu młody Belmondo partnerował charyzmatycznemu Lino Venturze.

 

Przypuszczam, że mój sen ma jakieś jeszcze inne sensy, choć wolę wszystkich nie odgadywać. Niewątpliwie balon w przestworzach zapowiadał rychłą podróż Mistrza w Zaświaty, a akcja – wyrażała tęsknotę do kina kręconego w malowniczych i zabytkowych sceneriach. Bóg zaś pozwolił aktorowi w specyficzny sposób pożegnać się ze swoim fanem. Dla mnie najważniejsze jest jednak, że spełniłem marzenie i zagrałem u boku Belmonda – to co, że w nieistniejącym filmie, wyświetlonym tylko we śnie?

 

 

STEFAN TRUSZCZYŃSKI:  List otwarty do Konopnickiej Marii w sprawie pani Teresy Kaczorowskiej

Wielce Szanowna Pani Mario Nasza ukochana poetko.

Piszę do Pani jako już do ostatniej deski ratunku. Wołam o pomoc z Mazowsza, z Ciechanowa, gdzie doszło do niesłychanego draństwa. Chodzi o Powiatowe Centrum Kultury i Sztuki imienia Marii Konopnickiej.

 

Tak, dom kultury nosi Pani imię. Zbudowano go w 1966 roku. Przechodził różne koleje losu, aż do upadku i zaniedbania. Z zadłużenia, szarości i niemocy wydobyła go mądra, wykształcona i pracowita kobieta – Pani Teresa Kaczorowska, doktor nauk humanistycznych, badaczka emigracji polskiej, prozaik, poetka, dziennikarka, animatorka kultury. Pani o ogromnym dorobku książkowym, publicystycznym, wielokrotnie nagradzana w kraju i za granicą. Od 20 lat wydająca „Ciechanowskie Zeszyty Literackie” firmowane przez Związek Literatów na Mazowszu, prenumerowane przez 30 największych bibliotek w kraju i przez wielu innych odbiorców – popularyzujące historię i dorobek kulturowy twórców północnego Mazowsza.

 

Ale zacznijmy po kolei.

 

Pani Teresa urodziła się na Suwalszczyźnie, wychowała ma Mazurach. Ale od 35 lat mieszka w Ciechanowie. W Suwałkach ukończyła liceum też Pani imienia. I chyba już wtedy pokochała Pani twórczość. Przez całe życie pracowała intensywnie – życie dziennikarskie, potem pisarskie, poetyckie. Wreszcie poświęcając się pracy menadżera i animatora kultury – przez 8 lat – w Powiatowym Centrum Kultury i Sztuki.

 

Pani Mario, tak samo jak u Pani na biurku stos książek, periodyków, wycinków. Nie ja wymyśliłem by napisać list. Trzymam w ręku pokaźny ponad 200-stronicowy tomik wierszy zatytułowany „Listy do Marii Konopnickiej 2010-2020”. Ich autorka czyni adresatką refleksji i przemyśleń właśnie Panią. Cała z niej – sama tak pisze. Wędrowała śladami, wyszła spod skrzydeł. To już 7 zbiór poezji Kaczorowskiej.

 

Urodziły się Panie w tym samym mieście. A do Ciechanowa Kaczorowska trafiła już w wieku dojrzałym. Podobnie było z Pani synem Janem, młynarzem, który na rzece Łydyni dzierżawił młyn od hrabiostwa Krasińskich.

 

Panie Teresie „dzierżawić” przybytek kultury długo nie dano. Ale przedtem jeszcze zdążyła sporo zrobić. Zaczęła od Tygodnika Ciechanowskiego, współpracowała z Polskim Radiem, z Warszawskim Ośrodkiem Telewizyjnym. Jej teksty ukazywały się w „Karcie”, „Rzeczpospolitej”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Gazecie Polskiej”, „Naszym Dzienniku”, „Studiach Polonijnych”, a także w Bostonie – w „Białym Orle”, Toronto – w „Związkowcu”, Chicago – w ” „Dzienniku Związkowym”, Nowym Jorku – w „Nowym Dzienniku”, Lwowie – w „Gazecie Lwowskiej”, Wilnie – w „Znad Willi”, Kijowie – w „Krynicy”, Paryżu – w „Głosie Katolickim”, Rzymie – „Polonii Włoskiej”.

 

Jako reporterka wędrowała śladami Polaków – w Wielkiej Brytanii, Brazylii, Argentynie, Urugwaju, w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Francji, na Węgrzech i po terenach dawnych kresów polskich (Ukraina, Białoruś, Litwa).

 

Ostatni niezwykły wyczyn Pani Teresy to pokonanie 10 tysięcy kilometrów z Warszawy do Tobolska w czasie motocyklowego rajdu z 58 wielkimi i silnymi mężczyznami na 56 ogromnych i ciężkich motocyklach. Wysiłek ten był ku czci pomordowanych w Katyniu. Przebyła całą trasę. Sfotografowała, opisała, wydała album.

 

Wysłałbym chętnie te kolorowe zdjęcia – proszę tylko o adres. O Katyniu tam u Świętego Piotra na pewno wszystko wiecie. Wydana została również książka po angielsku „Children of the Katyń Massacre”. Rozeszła się po całym świecie. Jest wielką zasługą autorki.

 

Mniej znana jest niestety równie straszna sowiecka zbrodnia augustowska. Ta obława na żołnierzy z lasów i cywilów z okolicznych wiosek uczyniona już po zakończeniu wojny w lipcu ‘45 roku – pochłonęła życie 600 do 1500 osób. Dokonały jej liczące 45 tysięcy oddziały Armii Czerwonej i NKWD wspomagane przez UB, MO i 160-ciu polskich żołnierzy I Praskiego Pułku Piechoty. Tej niewyjaśnionej do końca stalinowskiej zbrodni Pani dr. Kaczorowska poświęciła kilka lat życia i wydała 3 pracowicie udokumentowane kilkusetstronicowe ilustrowane bogato książki: „Obława augustowska” (2015), „Dziewczyny Obławy Augustowskiej” (2017), „Było ich 27” (2020).

 

Długa jest lista książek Teresy Kaczorowskiej.

 

Pani Mario – Ty tam z góry wszystko wiesz, ale przypomnę, że z ważnych pozycji do przeczytania są m.in. książki o Marii Skłodowskiej-Curie, o Witoldzie Gombrowiczu, o księdzu dr. Macieju Kazimierzu Sarbiewskim z Mazowsza, o Ignacym Paderewskim i sali jego imienia w muzeum Polski w Chicago. Proza Pani Teresy zawsze dotyka historii, tradycji i losów ludzi. Często tych z poza kraju. Polonia za podejmowanie tematyki naszych rodaków rozsianych po świecie wielokrotnie nagradzała.

 

Również nagroda spotkała ją ze strony poprzedniej władzy samorządowej w Ciechanowie. Gdy w roku 2011 zgłosiła gotowość objęcia funkcji dyrektora Centrum Kultury w radzie powiatu nie było wątpliwości, że osoba tak znana i popularna, z tak znaczącym dorobkiem nadaje się znakomicie. Taką też opinię usłyszałem od wicestarosty powiatu z tamtych lat wygłoszoną w czasie jednej z rozpraw sądowych, na które od dwóch lat chodzę.

 

Pani Mario! Kaczorowska zastała przy ulicy Strażackiej w Ciechanowie obskórną, od lat zalewaną nieremontowaną, nieogrzewaną siedzibę. Nie było pieniędzy na opał. Centrum miało ponad 100 tysięcy długów oraz 50 tysięcy kredytu do spłacenia. Zespół był zwaśniony, niskie płace, fatalny PR, panowała ogólna martwota.

 

W ciągu 8 lat mimo nikłej, wystarczającej jedynie na płace dotacji od organu prowadzącego – Starostwa Powiatowego w Ciechanowie – dzięki intensywnej pracy, przeorganizowaniu ośrodka, zmianie zarządzania, dzięki zdobywaniu funduszy zewnętrznych i przychylności ówczesnych władz powiatu, placówka kultury i sztuki – Twojego imienia Pani Mario – odżyła – wypiękniała, udało się oddać długi i stanąć na nogi finansowo. Dorobiono się także bogatej oferty programowej.

 

Ludzie zaczęli tu przychodzić – do kina, na imprezy dla dużych i małych, na warsztaty i kursy szkoleniowe. Powstały zespoły tańca, muzyczne i piosenkarskie. A także teatrzyki, pracownie plastyki, literatury i filmu. Ożyła działalność rekreacyjna i sportowa.

 

Również zjawiali się tu przedstawiciele władzy miejskiej i powiatowej. Doskonale więc decydenci wiedzieli co się dzieje w centrum.

 

Co się więc stało, że dyrektorkę zwolniono 2 lata temu bez podania powodu.

Otóż paradoksalnie, gdy mamy teraz ponoć w Polsce prawicową władzę zabroniono w Ciechanowie prawicowych imprez. Tak zadecydowała nowo wybrana Starościna. Pani Joanna Potocka-Rak.

 

Gdy przybywała niedawno do miasta była kasjerką i księgową. Ale nowa miejscowa samorządowa partia przy poparciu PSL-u usadowiła ją na stołku starosty. Zaczęła się walka z centrum kultury.

 

Miał się tu odbyć koncert patriotyczny. Miał przyjechać Tadeusz Płużański, znany dziennikarz popularyzujący wiedzę historyczną – to co się działo w sowieckich łagrach i UB-eckich katowniach. Starościna zabroniła. Wkrótce zjawiły się trzy urzędniczki z Powiatu. Znalazły niezgodności rachunkowe np. w wysokości 2 i 5 groszy. Nie dopuszczono do wyjaśnień. Po prostu nagle bez uzasadnienia zwolniono dyrektorkę. Starościna uznała Kaczorowską za winną popełnienia przestępstwa. Zaczęła się kosztowna dla pani Teresy walka po sądach.

 

To zemsta polityczna — dowodził adwokat powódki. Sędziowie, ławnicy milczeli. A przecież są to mieszkańcy Ciechanowa. Doskonale znają działalność centrum. Przychodzili tu na spektakle teatralne, koncerty, do kina, na filmy z najwyższej półki.

 

Zdumiał się i zdawać by się mogło energicznie wkroczył wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł (tak, potomek książęcej rodziny). Już ponad rok temu stwierdził urzędowym pismem nieważność wszystkich miejscowych uchwał, w wyniku których zwolniono Panią Kaczorowską. Uznał je za niezgodne z prawem.

 

Jednak władza samorządowa wcale się tym nie przejęła. Pani Potocka (nomen omen) nie słucha Radziwiłła, lekceważy też artystów i przedstawicieli stowarzyszeń kulturalno-oświatowych. Wielu podpisało się pod listem protestujących przeciw zwolnieniu dyrektorki: pisarze, artyści, malarze, rzeźbiarze… I co? Nawet im nie odpowiedziano.

 

Droga Pani Mario. Mija już drugi rok. Co kilka miesięcy zbierają się różne sądy. Wydają wyroki całkowicie korzystne dla dr. T. Kaczorowskiej, ale te wyroki nie przywracają jej do pracy.

 

W Centrum Kultury zmieniają się dyrektorzy. Nie dostrzegają tego całego bałaganu miejscowe media uzależnione finansowo od władz powiatu. Dotychczasową działalność dyrektorki obserwowano przez lata. Teraz niestety boją się pisać prawdę.

 

Mam przed sobą wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie (z 24/6/2020) – odrzucający skargę samorządowców usiłujących nadal krzywdzić Panią Kaczorowską. Upierająca się przy bezprawiu władza lekceważy wszystkich. Nic nie robi na niej wrażenia. Widać uważają, że „starosta na zagrodzie” równy jest nie tylko wojewodzie, ale i sądy ma za nic.

 

Paranoja? Bezprawie?

 

Żeby się nie denerwować i z bezsilności złościć obserwując takie poczynania władzy – biorę do ręki wydany przez „Książkę i wiedzę” tomik „Poezje i nowele”… Marii Konopnickiej. Od dawna ją mam. Jest tu wpis dla mnie z datą – Gdynia 25 maja 1952. Strona 81 – cytuję:

 

„Kto dla siebie pracuje, ten siły utraca. Rąk jego, jego ramion znikoma jest praca (…) kto dla braci pracuje, ma moc za miliony, rośnie w siłę, jak olbrzym, o ziemię rzucony”.

 

Droga Pani Mario – Ty też jesteś łaski pełna i wierzę, że pomożesz, że sprawa dr Teresy Kaczorowskiej zakończy się pomyślnie, sprawiedliwie i zgodnie z prawem dla pisarki – dziennikarki – dyrektorki; ku pożytkowi obywateli Ciechanowa, którzy teraz z dnia na dzień tracą bardzo ważną placówkę kultury.

 

Może obudzą się wreszcie liczni posłowie i senatorzy wybrani w Ciechanowie, a są to: Jan Maria Jackowski, Łukasz Szumowski, Maciej Małecki, Maciej Wąsik, Marek Opioła, Anna Cicholska, Jacek Ozdoba (wszyscy z PiS), Marcin Kierwiński i Elżbieta Gapińska (Koalicja Obywatelska), Piotr Zgorzelski (PSL) i Arkadiusz Iwaniak (SLD). Wszyscy pełnią dziś przecież ważne funkcje. Szkoda, że nie interesują się Ciechanowem, choć stąd ich… ród.

 

Stefan Truszczyński

 

Sztuka kopania – felieton Stefana Truszczyńskiego

W Warszawie zatrzasnęli w budce panią Kopacz. Można rzec wykopali. Przedtem ona opowiadała jak to przekopano dogłębnie smoleńskie lotnisko. Na darmo. Bo ani kawałka samolotu, w którym zginęli najlepsi z najlepszych – nie udalo się Polsce, rodzinom owdowiałym i umęczonym odzyskać.

 

Mijają lata. W czarnych limuzynach przemykają przez Polskę wybrańcy narodu. Jedni mkną „prawą” a drudzy „lewą” stroną. Wspaniałe, szybkie maszyny i najlepsi kierowcy są do ich dyspozycji. Czasem ten i ów puknie i wrakowisko rządowe powiększa się. Nic to. Supersamochodów ci u nas dostatek. Jeden więcej wydatek i już.

 

Pod dworcami drobno-handlarze ze wschodu, ale i Polacy trzymają w rękach potężne torbiska. „Kopsnij szluga” – to wystarczy powiedzieć i już można kupić za półdarmo secondhandowe papierosy. W sklepie są po 17 złociszów. A tu nawet po 7. Tylko palić i palić. Wiadomo, że to świństwo i raczek nieboraczek się skrada. Ale póki mamy te 500+ i dużo dzieci, to one nam przecież pożyczą.

 

Kopanie piłki nożnej i dokopywanie w siatkówce jakoś nam nie idzie. Dokopywanie przeciwnikom politycznym już lepiej. Niemniej i tak wielki pat trwa. Na razie pojedziemy sobie na wakacje, a potem we wrześniu będzie jak Bóg da, a wybrańcy narodu pozwolą. Narobiło się ich bardzo wielu i każdy bardzo pięknie wystrojony, wygadany. Fakt, że „słuchalność” mają coraz mniejszą, a posłuszeństwo już prawie wcale. Ale diety lecą. Tak samo jak ceny w górę. Co z tego wyniknie nikt nie wie. Na razie ludzie zaoszczędzili na pandemii i mają za co kupować w sklepach. A tam góry żarcia i pięknych rzeczy aż po sufit. Wszystko nowiutkie i świeżutkie. U chłopa też można samemu narwać z drzewa. Jeszcze rolnik mieszczuchowi zapłaci. Bo na wsi już nie ma robić kto. Ukraińcy traktują nas jako kraj przechodni. Deutchland ich bardziej interesuje, choć Niemcy już nie chcą przepłacać za towary ze wschodu. W każdym razie import ten ograniczają. Trochę pokrzyczeliśmy i poszermowaliśmy sankcjami ale to były strachy na lachy. W końcu rura na dnie Bałtyku i tak już położona. No bo kto się nas tak naprawdę boi jeśli nawet lekceważy sobie Amerykę.

 

Póki co powodzie nas, dzięki Bogu, omijają. Woda rzekami spływa do morza. To niestety ciecz dość mocno nasycona azotem i innymi chemicznymi spuściznami. Ryby bałtyckie wszystko to łykają i obumierają. Zagłady dopomagają kutry-paszowce obcych bander, które w obłędnym amoku wpuściliśmy na nasze terytorialne wody. Wybierając z dna sieciami o małych oczkach wszystko co się dało gołocili i gołocą narybek. Protesty trwają. M.in. na drogach dojazdowych do wczasowych ośrodków. Nikt się jednak tymi protestami nie przejmuje. Tylko wczasowicze-kierowcy wściekają się w korkach. Postoją, skruszeją. Tym bardziej, że upał daje się we znaki wszystkim. Rolnicy solidarni z rybakami też długo nie wytrzymają. No i w końcu żniwa za pasem.

 

Właściwie na dobre to nie wiadomo jak jest w Polsce. Po obejrzeniu newsów w TVN-ie wpaść można w czarną rozpacz. Ale za chwile są już wiadomości TVP i okazuje się, że wszystko jest ok, a nawet lepiej. Znowu kupujemy sterty złota, znowu się bogacimy. Aż radość przejmuje co to będzie gdy zlikwidowane zostaną „raje podatkowe”. Wypływająca szeroką strugą podatkowa rzeka zostanie zahamowana. Tylko kiedy? Na razie czcigodni posłowie dyskutują. Czekamy!

 

Minie lato, jesień nas ochłodzi. W końcu zmrozi zima. Starsi będziemy i trzeba będzie zużywać więcej ciepła. A niestety robi się ono coraz droższe. Gdy górnikom zakazane zostanie fedrowanie, a wiatry od morze nie dopiszą – będzie bida. Wielkim do 200 metrów masztom wiatraków opadną skrzydła i tylko korozja mozolnie będzie chrupać żelastwo. Odnawialne źródła trzeba malować i remontować. To są inwestycje bardzo kosztowne. Chrup-chrup, mniam-mniam. Ale na Wiejskiej się tym nie przejmują. Tylko górnicy się martwią. Co będzie jak naraz wszyscy wyjadą z głębokich szybów i pomaszerują na Warszawę.

                                                                              

Stefan Truszczyński

Stypa – Stefan Truszczyński o olimpiadzie w Tokio

Na razie organizatorzy olimpiady w Tokio stracili miliony. Ale wkrótce stracą więcej.

 

Upór w kwestii tego cudaka, by z maseczkami na gębie biegać, skakać i rzucać, by piłkę wykopywać, wyrywać sobie, smeczować przy pustych trybunach, sztampowych mowach zupełnie obojętnych ludziom „notabli”, w czasie kiczowatych ceremonii – to farsa, głupota na światową miarę, wyrzucanie pieniędzy nie w błoto ale do szmba. Po to by kilku facetów wybełkotało swoje przemówienia, by chłam reklamowy wpychal się przed oczy ogłupianym telewidzom – uparcie ma być przeprowadzona tzw. „olimpiada”. Nie są to żadne igrzyska – to nawet nie nędzna kopia, to pięciokółkowe zero.

 

Dla biednych naszych pływaków zaczęły się od niekompetencji, niechlujstwa krajowych biurwo-etatowców. Nie wiedzieli, nie doczytali, nie zrozumieli.

 

Popatrzcie na wielkie gmachy przydzielone sportowym ćwokom. Mają wygodnie. Szmal się leje jak z rury. Pocić – jak sportowcy na treningach – nie muszą się. Limuzyny w garażach, kierowcy na każdy gwizdek. I jeszcze usłużne sekretarki.’

 

Miejmy nadzieję, że pan Gliński uprzytomni sobie, że on za ten cały chory sport odpowiada. Mleko kipiało, aż się wylało.

 

Pływacy popłaczą, może komuś przyleją i popłyną w siną dal. Tak jak zrobiło to wielu ich kolegów – kiedyś przez „wicie-rozumicie”, a teraz przez nieudaczników i ignorantów. Są rany ale się zabliźnią, bo szybko zapominamy.

 

Ale co będzie z gigantycznym olimpijskim długiem, który właśnie w Tokio uparcie nakręcają? Czy dopiero gdy zarazek opanuje 50% jeszcze zdrowych kandydatów na medale ktoś powie basta! Może cesarz, premier? Sportowe bossy najwyraźniej się nie przejmują. Jeden zwiedza Japonię, drugi gdzieś się schował, trzeci… zachorował (albo zachoruje!).

 

Pan Parandowski by zapłakał, Mrożek by się nie podjął opisania, marsz żałobny zaproponowałby maestro od dźwięku.

 

Głupki, po trzykroć głupki. Czemu się upieracie. Odwołajcie czym prędzej, to się nie uda. Koszty z każdym dniem rosną. To czego nie zmarnujecie zapłaćcie sportowcom za ich rozczarowanie i łzy. Dajcie biednym, głodnym na zupkę. Zostaniecie w historii w gronie marnotrawców, upartych osłów. Jasne, że nie płacicie „za swoje”. Ale wirusek-chytrusek jak agencje donoszą spokojnie sobie drepcze. Czy wyścig szalony zostanie przerwany dopiero gdy covid zakazi olimpijski komitet? Nie ma już i nie będzie (estetyczne szczęście gapiących się w ekrany) buzi-buzi, ani nawet shaking hands – działacze będą wkrótce otwierać i zamykać imprezy w szczelnie odizolowanych elektrycznych wózkach (do golfa albo dla inwalidów). Maseczki będą wymieniane co godzinę. A kierowcy raz na dzień. Na noc będą wywożeni helikopterami na okoliczne wyspy, by tam się przesypiać w ośrodkach za kolczastymi drutami i strażą z psami.

 

Trzeba im zapewnić bezpieczeństwo! Niestety od choroby umysłowej nie łatwo się uchronić. Jest jak wirus z numerem 19-tym. Albo i gorsza. Rozprzestrzenia się nie tylko przez styk ludzi, ale swobodnie, elektronicznie i ideowo.

 

Dziś na olimpiadzie stypa. Pięknie było, ale się skończyło.

 

 Stefan Truszczyński

Wrakowisko – felieton Stefana Truszczyńskiego

Czy dziennikarze mogą jeszcze coś zrobić w sprawie smoleńskiego śledztwa?

 

Nie wierzę, że zrobią cokolwiek skutecznie. Tylko Ewa Stankiewicz usiłuje.

 

Na podstawie informacji, które docierają trudno jest zrozumieć co dzieje się z komisją Macierewicza. Słyszymy kolejne obietnice, następuje przekładanie kolejnych terminów i wreszcie oskarżenia wzajemne wśród ludzi, którzy powinni działać solidarnie.

 

Obejrzeliśmy niedawno dwa filmy dokumentalne – relacje: firmowany przez Antoniego Macierewicza i Ewę Stankiewicz. Telewizja Polska przekładała terminy emisji, negocjowała z twórcami ale jednak emitowała reportaże.

 

Stowarzyszenie Solidarni 2010, któremu przewodzi redaktor Ewa Stankiewicz przedstawiło film pt. „Smoleńsk – 11 lat zbrodni bez kary”. Na Foksal w Centrum Prasowym odbyła się konferencja. Warto jeszcze raz przypomnieć słowa, które padły: „Po 11 latach od zamachu dokonanego 10 kwietnia 2010 roku na władze polityczne, wojskowe i społeczne państwa polskiego na terenie Federacji Rosyjskiej – w Polsce nie naprawiono systemu bezpieczeństwa państwa, nie ukarano osób odpowiedzialnych za spowodowanie katastrofy ani nie odsunięto ich od stanowisk oraz nie zbadano łańcucha decyzyjnego prowadzącego do zamachu”.

 

„Osobiste zapewnienia przedstawiane w mediach od ponad roku przez obecnego przewodniczącego podkomisji Antoniego Macierewicza o tym, że podkomisja zakończyła badanie i istnieje kompleksowy Raport Końcowy, wprowadzają opinię publiczną w błąd i podważają wiarygność państwowego ciała badawczego, którego zadaniem jest udowodnienie prawdy. Raport nie spełnia podstawowych uznanych w świecie standardów, a badaniu daleko do zakończenia”.

 

„Polska potrzebuje profesjonalnego Raportu Końcowego, nie do podważenia w rozsądny sposób, który zostanie rozpoznany i uznany przez organy międzynarodowe, jako silnego narzędzia w rękach państwa w dochodzeniu sprawiedliwości i w naprawie systemu bezpieczeństwa. Jesteśmy od tego bardzo daleko, choć minęło już 11 lat, a 6 lat od zmiany władzy”.

 

To wszystko zostało wyartykułowane ponad miesiąc temu 10 czerwca 2021. Zarządano wówczas również podjęcia bardzo konkretnych działań m.in.:

 

„- wyznaczenia kompetentnego śledczego katastrof lotniczych do kierowania badaniem, który swym umocowaniem politycznym nie zamykałby Państwu Polskiemu drogi do przeprowadzenia postępowania w trybunałach międzynarodowych i prezentacji uznanego raportu na konferencjach naukowych,

 

– kompetentnego przeprowadzenia koniecznych badań technicznych w celu uchylenia wątpliwości zawartych w cząstkowych raportach wewnętrznych, które nie wspierają wniosków końcowych co do przyczyn i przebiegu tragedii, a które powstały w wyniku niekompetencji i niedostarczenia koniecznych danych partnerom badawczym lub braku zgód na konieczne eksperymenty,

 

– podjęcia badania „łańcucha decyzyjnego”, który doprowadził do zamachu, i na tej podstawie sformułowania najważniejszego rozdziału raportu komisji – rekomendacji naprawy systemu lotów i bezpieczeństwa państwa,

 

– sporządzenia dziennika dowodów, fundamentu wniosków zawartych w Raporcie,

 

– udokumentowania w raporcie obalenia alternatywnych hipotez w świetle dziennika dowodów – co jest dobrą praktyką i zapobiega dalszemu kwestionowaniu wniosków końcowych raportu w dyskusji publicznej,

 

– profesjonalnego sporządzenia Raportu Końcowego w formacie rozpoznawanym przez instytucje międzynarodowe,

 

Żądamy zaprzestania wprowadzania w błąd opinii publicznej w kwestii badania tragedii smoleńskiej. Domagamy się profesjonalnych, terminowych i skutecznych działań w kwestii badania i kompetentnego udowodnienia zamachu w Smoleńsku oraz odsunięcia osób, które paraliżują to postępowanie.

 

10 maja 2021 roku Prezes Stowarzyszenia Solidarni 2010 Ewa Stankiewicz skierowała wnioski o udostępnienie informacji publicznej do:

 

– Prezydenta RP – Pana Andrzeja Dudy,

 

– Prezesa Rady Ministrów RP – Pana Mateusza Morawieckiego,

 

– Wiceprezesa Rady Ministrów, Przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i Spraw Obronnych – Pana Jarosława Kaczyńskiego.

 

Wobec przewlekłych pozbawionych efektów działań prokuratury, która do dziś nie postawiła nikomu zarzutów, a także wobec niekompetentnie kierowanych badań podkomisji oraz braku opublikowania profesjonalnego Raportu Końcowego oficjalnie zostały zadane pytania najwyższym władzom RP w kwestii stanu bezpieczeństwa Państwa Polskiego, badania największej tragedii w powojennej Polsce oraz ukarania winnych.

 

Urzędy Prezydenta RP oraz Prezesa RM poinformowały o wydłużeniu określonego prawem terminu udzielenia odpowiedzi do 10 i 12 lipca 2021 roku.”

 

To konkrety. Ewa Stankiewicz wskazuje drogę postępowania. Jak to się ma do „dokonań” prokuratur? Były transmisje, dymisje i zapanowała cisza. Cisza nad trumną. A właściwie nad 96-cioma trumnami politycznej elity. I tak sprawy nie można zostawić! Stankiewicz przypomina, że ostatnio 10 maja Stowarzyszenie Solidarni 2010 skierowało wnioski o udostępnienie informacji publicznej do Prezydenta, Premiera i Przewodniczącego Komitetu ds. Bezpieczeństwa Narodowego i Spraw Obronnych.

 

Zacytujemy żądanie, które jest zasadne, konkretne i którego nie wolno lekceważyć:

 

„Żądamy zaprzestania wprowadzania w błąd opinii publicznej w kwestii badania tragedii smoleńskiej. Domagamy się profesjonalnych, terminowych i skutecznych działań w kwestii badania i kompetentnego udowodnienia zamachu w Smoleńsku oraz odsunięcia osób, które paraliżują to postępowanie”.

 

Śledztwo smoleńskie to jest oczywiście sprawa niezwykle trudna. Ale jednocześnie tak ważna dla wszystkich uczciwych ludzi, że nie da się jej odkładać w nieskończoność.

 

Ewa Stankiewicz, „Solidarni 2010” mają rację. Trzeba ich poprzeć.

 

Stefan Truszczyński