We wrześniu zapowiadałem podjęcie problemu eskapizmu w przeszłość, a rozmaite wydarzenia i komentarze utwierdziły mnie w słuszności tego postanowienia.
Adam Szustak, którego cenię za dowcip, bezpośredniość i syntetyczne Wstawaki, nader często (np. w odcinku 648 z 28 października 2020) przestrzega przed życiem tym, co się dawno skończyło. Oczywiście nie neguje on doświadczeń i widzę wyraźnie, że chodzi mu głównie o to, aby iść naprzód bez obciążeń. Czy jednak aby na pewno ma rację? Czy zawsze i w każdej sytuacji jest to właściwe? Przecież istnieją również konstruktywne formy życia przeszłością, np. kiedy odtwarzamy dzieje rodzin i ich genealogię, czyniąc z tego zarazem pasję, a nawet zawód.
Wydaje się, że niemal wszyscy ludzie zbytnio koncentrują się na teraźniejszości i stąd mają problemy. Owszem, zapewne wielu chciałoby o przeszłości zapomnieć. Jedni, bo stanowi to dla nich destrukcyjny balast. Drudzy, ponieważ pochodzenie i curriculum vitae nie są mile widziane w środowiskach, w które chcieliby wkroczyć. Jeszcze innych uwiera przeszłość nie tyle osobista czy rodzinna, ile historyczna. Znam i takich, którym ongiś nieźle się wiodło, lecz dziś są nieszczęśliwi i nie tylko nie potrafią siebie z tego stanu wydobyć, ale nawet nie umieją podbudować się wspomnieniem. Gdyby zaś filozoficznie podchodzili do zagadnienia, skonstatowaliby, że po prostu spotkała ich równowaga. Szczęście i powodzenie na ziemi trwać wiecznie nie mogą. Księga Koheleta i opowieść o Pierścieniu Polikratesa mówią o tym najwymowniej. O równowadze życiowej jednak będzie kiedy indziej.
Od zawsze uciekałem w przeszłość: historyczną, rodzinną i swoją własną. Nigdy nie byłem zachwycony epoką, w której przyszło mi żyć, a teraz – kiedy cywilizowany świat przechodzi w fazę degeneracji – tym bardziej nie jestem nią zachwycony. Pewnie tak mają wszyscy świadomi faktu, że ich przodkom wiodło się znacznie lepiej. Ludzie bez przeszłości, z awansu – siłą rzeczy myślą odwrotnie i nie należy ich za to potępiać. My – z fortunniejszymi przodkami i barwnymi życiorysami – patrzymy inaczej i staramy się dobrze to wykorzystać. W ponurych latach 80-tych, kiedy nie mogłem jeszcze do końca decydować o sobie, uciekałem do barwnych wspomnień z kolorowszych i stabilniejszych lat 70-tych, w opowieści rodzinne i w dzieje odległe, przede wszystkim w Cesarstwo Rzymskie. Słuchałem dawnej muzyki, która mnie hipnotyzowała i działała na wyobraźnię. Mieszkając na ponurym, warszawskim osiedlu, z rzadka kontaktując się z prawdziwą przyrodą czy autentycznymi zabytkami, odpływałem w czasy, gdy miasta nie były jeszcze tak potwornie rozbudowane, a ludność tak okropnie stłoczona. Marzyłem o zamieszkaniu w XIX-wiecznej kamienicy, w małym, historycznym miasteczku (zatem w takiej przeszłości w teraźniejszości), którego opuszczenie zajmuje nie więcej niż 10 minut jazdy rowerem albo 20 minut szybkiego marszu, choćby nawet w Kępnie Wielkopolskim, gdzie żyli moi lwowscy dziadkowie. A najlepiej na wsi. I z rozkoszą wspominałem przeszłość, kiedy podróżowałem więcej niż 4 tygodnie rocznie. Te klimaty, takie postrzeganie rzeczywistości, uciekanie w marzenia, w przeszłość i w głąb siebie świetnie opisał zresztą mój przyjaciel Andrzej Pilipiuk w początkowych rozdziałach „Raportu z północy”, albowiem jego doświadczenia są podobne. Nie wątpię, że owa autoterapia uchroniła mnie przed stoczeniem się w używki i nałogi, przed popadnięciem w depresję. Ilu jednak nie uchroniła, skoro nie znali tej prostej, dostępnej każdemu metody?
Gdy jednak w roku 1987 zaczęło się wreszcie coś zmieniać na lepsze – trochę w kraju, a więcej w mym życiu – jąłem znów żyć teraźniejszością, a ciekawsze sprawy zapisywać w Dzienniku, gromadząc kapitał, który – stawszy się przeszłością – zacznie procentować. I tak już zostało: notatki prowadzę dotąd nieprzerwanie. Mój gigantyczny projekt życiopisania trwa 34-ty rok! – podsumowałem 20 kwietnia br. – Dla historyka życia codziennego materiał to bezcenny. Ale i dla mnie, gdyż wyciągi z Dzienników pomagają mi często stworzyć dobry artykuł, na przykład wspomnieniowy, jak chociażby o ks. Janie Twardowskim na 100-lecie Jego urodzin. Albo skompilować kronikę podróży. W mojej książce o Jarosławie Zielińskim i pokoleniu 1971, wydanej 3 lata temu, wykorzystałem fragmenty Dzienników z lat 1989 – 90 i 1992. Co więcej, ponieważ Zieliński też w tym czasie prowadził tego typu zapiski (zwał je Notesem), nadarzyła się okazja porównania tego samego okresu z różnych punktów widzenia, stylów, a nawet tych samych wydarzeń, w których braliśmy udział. Tak więc być może teraz przygotowuję materiał do kilku książek – również fabularnych, bo kto wie, czy nie przerobię kiedyś tego na beletrystykę? Żyłem dotąd niebanalnie i ciekawych ludzi spotkałem, dziwnych spraw i wielu niebezpieczeństw doświadczyłem, więc jest z czego wybierać. Przyszłość zaś w obecnej sytuacji pandemicznej to jedna wielka niewiadoma. Dlatego należy się śpieszyć i nie odkładać tego, co zaniedbywaliśmy przez wiele, wiele lat.
Fragmenty krążą też w obiegu prywatnym, gdyż wielu bohaterom przypominam, co ongiś robiliśmy. „Ale fajne wspomnienia!” – zawołała artystka-malarka, koleżanka z licealnej klasy, gdy przysłałem jej miesiąc temu opis wycieczki w Pieniny z maja 1987.
Okres pandemii ograniczył moją (i nie tylko moją) normalną aktywność. Przebywając w górskim refugium, postanowiłem przepisać wybrane tomy wspomnień. Natomiast notatki bieżące wysłałem na konkurs „Dziennik Pandemiczny” Instytutu Literatury w Krakowie. Powrót do dawnych wydarzeń pozwolił doświadczyć czegoś niezwykłego:
18 kwietnia sobota – 20 DZIEŃ
(…) ZACZYNAM PRZEPISYWAĆ rok 2001. Myślałem, że się zdołuję. Owszem, codzienność urzędnika ministerialnego była wredna, lecz opisy wyjazdów – pełne czystości, wrażliwości, piękna przyrody. NIE MOGĄC TERAZ WYJŚĆ NA SZLAKI, POWRÓCIŁEM NA NIE WYRAZIŚCIE DZIĘKI OBRAZOM Z III 2001. Nagle zacząłem postrzegać ten czas (19 lat) jako WYJĄTKOWO ODLEGŁY. Dotychczas bowiem całą ZAPRZESZŁOŚĆ ustawiałem przed r. 2000. I tak doszedłem aż do 17 III 2001 – przełom stron 8 i 9. NIEWIELE, ALE KONKRETNIE. (…)
24 maja niedziela – 56 DZIEŃ – zatem jestem tu już 8 tygodni.
(…)
Do 19.54 przepisałem ok. 10 stron Dziennika 2002. Aż do 2-go dnia pielgrzymki kanonizacyjnej Escrivy (5 X). W REZULTACIE – PRZEŻYŁEM TO RAZ JESZCZE. CZY CI, KTÓRZY NIE PISZĄ DZIENNIKÓW, BĄDŹ W INNY SPOSÓB NIE REJESTRUJĄ DOKŁADNIEJ ZDARZEŃ – SĄ POZBAWIENI NA ZAWSZE MOŻLIWOŚCI DOZNANIA TEGO STANU? PRZEPISYWANIE i PRZEŻYWANIE POWTÓRNE to RODZAJ AUTOTERAPII: POWODUJE ZUPEŁNE NIEMAL WYŁĄCZENIE się z RZECZYWISTOŚCI i PRZENIESIENIE w INNY CZAS.
Skoro ten felieton nabiera struktury szkatułkowej, zajrzyjmy do owej soboty 5 października 2002:
Granicę unijną (gdzie wybudowali w „pasie niczyim” różne „rozrywki” typu zgon samolotu, zielona hala podświetlona, smok) przejeżdżamy jeszcze szybciej. NIGDZIE NIE DOSTALIŚMY STEMPLI, więc NIE UDOWODNILIŚMY ISTNIENIA TEJ PODRÓŻY! Ok. 2.00 lub później wreszcie drzemię z h czy 1,5.
Budzę się gdzieś w Tyrolu pośród ściany lasu i mam wrażenie, iż to jakaś opadająca dolina. Potem zaczynają się tunele i mgła. Postój jeszcze przed Klagenfurtem. Znów drzemię i oto wyłaniają się BLADYM ŚWITEM BAJKOWE MASYWY ALPEJSKIE. (Od wielu dni nastawiałem się na ten widok! Dlatego też szkoda mi było pieniędzy na samolot – dodaję w przypisie). Ostre lub poszarpane, przyprószone śniegiem, przymglone. Koło Villach rozpoznaję dolinę, w której obudziliśmy się 7 LAT TEMU – trakcja kolejowa biegnie równolegle. Wtedy urwiska wydawały się wyższe. Dziś realnie oceniam je na 1.000 m wysokości względnej. To jedziemy doliną, to kolejne przecinamy. Mnóstwo tuneli. Towarzyszy nam znowu kamieniste, szerokie koryto wyschniętej (lub osuszonej) rzeki. W pewnej chwili na lewo liściaste, brązowo-złote zbocze, a na prawo mleczno-szare, nagie skały posępne. Ok. 8.00 wjeżdżamy na równinę.
Jak często, gdy nie ma czasu notować na bieżąco, relacja urywa się nagle, a dalej brakuje również dni 3 i 4. Póki nie sięgnę do zdjęć i innych materiałów, których aktualnie nie mam przy sobie, muszę zadowolić się takim zakończeniem, odtworzonym z pamięci:
[Robert też stopniowo się budzi i o różnych rzeczach rozmawiamy. Także przeszedł grypę żołądkową – źródło zakażenia pewnie więc było wspólne (czyli na zebraniu przedpielgrzymkowym – trzeba dodać w przypisie). Ale jako wyższy o 10 cm i masywniejszy – znacznie łagodniej. Wyłączyło go tylko na cały dzień. Pił wódkę z colą i to mu pomogło. Z lekarzem się nie konsultował. Gadamy też o filmach naszego dzieciństwa, w tym o „Stawce większej niż życie”. O zaroście – latem R. zapuścił go na 2 tygodnie i okazało się, że połowę włosów ma już siwych. A przecież dopiero skończył 35 lat! Z pewnością śpiewamy Godzinki i inne modlitwy. W końcu informują, że czeka nas rejs po Wenecji.]
Badania podobno wykazały (czytałem to w jakimś w artykule naukowym, którego teraz nie potrafię wskazać, toteż zacytuję uogólnienie, zawarte w tekście A. Gajowiak „Rola pamięci autobiograficznej” na portalu Party), że dawniejsze wspomnienia magazynowane są w postaci schematycznej, natomiast te, które nie sięgają w przeszłość dalej niż 2 lata charakteryzują się dużą obrazowością (dominują w nich dane abstrakcyjne). Moje doświadczenie temu przeczy. A może i nie tylko moje… Jeżeli więc ktoś – dziś zdołowany Pandemią Koronawirusa – przeżył ongiś coś pomyślnego albo nawet serię pomyślnych wydarzeń, niechaj – zachowując równowagę między wspomnieniami a bieżącym staraniem i rozsądnym planowaniem przyszłości – tak jak ja poeksperymentuje.