MARIA GIEDZ: Dziennikarz w strefie zagrożenia

Zabranianie dziennikarzom dotarcia do strefy granicznej nie jest dobrym rozwiązaniem. Jednak nie byłoby zasadne, aby dziennikarz poruszał się po tym terenie samodzielnie i przebywał tam przez 24 godziny na dobę. Dobrym rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie akredytacji, ale tylko dla dziennikarzy, a nie dla każdego kto chciałby siebie tak nazywać.

 

Podczas Zjazdu Sprawozdawczo-Wyborczego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, który odbywał się w dniach 16 – 17 października 2021 r. w Kazimierzu Dolnym, kilku dziennikarzy, w ramach dyskusji nad wnioskami i uchwałami, domagało się, aby SDP podjęło uchwałę dotyczącą dopuszczenia dziennikarzy do pracy w strefie stanu wyjątkowego przy granicy z Białorusią.

 

Szczęśliwie udało się przekonać owych „aktywistów”, że tego typu tematyką nie zajmuje się Zjazd, ale może się zająć Zarząd Główny SDP, a nawet powinien. Gdyż dziennikarze powinni mieć dostęp do informacji ze strefy zagrożenia i to z pierwszej ręki, a nie tylko opierać się na tym co mówi rzecznik prasowy Straży Granicznej. Niemniej sprawa jest niezwykle delikatna i trzeba ją rozegrać mądrze. Dlaczego?

 

Na żadnej wojnie dziennikarz, a raczej korespondent wojenny nie biega sobie po linii frontu zgodnie z własnym widzimisię. Może to slogan, ale widziałam to na własne oczy podczas pobytów na terenach konfliktów zbrojnych, głównie w obszarze Bliskiego Wschodu i nie tylko…. Dziennikarzy, tak samo jak wojskowych obowiązują pewne zasady. Ma to związek przede wszystkim z bezpieczeństwem dziennikarza, ale też ludności cywilnej i żołnierzy, partyzantów, czy innych służb pilnujących porządku, a w przypadku granicy polsko-białoruskiej Straży Granicznej. Nazywanie tych ostatnich „watahą psów, śmieciami, a nawet faszystami czy mordercami…” jest niezwykle krzywdzące, bo akurat o naszych pogranicznikach mam jak najlepsze zdanie. Są niezwykle pomocni i działają z dużym poświęceniem, czego miałam wiele przykładów, między innymi jesienią 2020 r., kiedy to uratowali życie niemłodej już kobiecie wędrującej po Bieszczadach.

 

Akredytacja

 

Wracając do strefy zagrożenia, to podobnie, jak w rejonach występowania wszelkich konfliktów zbrojnych dziennikarz musi uzyskać zezwolenie na poruszanie się po danym terenie, czyli jego redakcja albo instytucja, z którą współpracuje musi wystąpić o akredytację. Jeśli jest to teren obcego państwa, to taki dziennikarz może osobiście wystąpić do polskiego ambasadora czy konsula z prośbą o list polecający. W tym przypadku nie musi posiadać poparcia własnej redakcji, bo często może go otrzymać na podstawie dokumentu jakim jest Międzynarodowa Legitymacja Dziennikarska. Bez akredytacji żadne służby i to na całym świecie nie wpuszczą dziennikarza na teren zagrożony. Zresztą w różnych innych miejscach też wymagana jest akredytacja. Bez niej dziennikarz nie ma prawa wejść na najróżniejsze posiedzenia czy konferencje w wielu instytucjach, a nawet na koncerty, mecze piłkarskie. W tych ostatnich przypadkach chodzi o specjalne, uprzywilejowane miejsce dla dziennikarzy, z którego lepiej obserwuje się np. rozgrywki sportowe.

 

Kiedy już dziennikarz otrzyma akredytację, to zgłasza się do centrum prasowego lub osoby upoważnionej do zajmowania się dziennikarzami. Czasem, w sytuacjach wojen domowych dziennikarz może mieć prywatne kontakty z mieszkańcami danego terenu, którzy przejmują na siebie odpowiedzialność za dziennikarza i gwarantują, że działa on po to, aby publikować rzeczywiste, a nie wymyślone informacje o sytuacji, którą będzie mógł, dzięki ich pomocy, naocznie zobaczyć. Zdarzały się bowiem przypadki, nawet wśród polskich korespondentów wojennych, dla których specjalnie wysadzano budynek, aby mieli ładniejsze ujęcie. Niestety miejscowi o tym szybko się dowiadują i gdy tylko ów dziennikarski „bohater” przekonany o bezkarności próbuje pracować na własną rękę jest przez różne strony konfliktu śledzony, ścigany, co czasem kończy się dla niego tragicznie. Jest jak na wojnie, żołnierz nie może pójść tam, gdzie chce i strzelać do kogo chce. Ta sama zasada obowiązuje dziennikarza. Natomiast jeśli dziennikarz zgadza się na pracę w towarzystwie „anioła stróża” – może to być żołnierz, policjant, partyzant, miejscowy przewodnik, to ułatwia się mu wówczas pobyt w strefie zagrożenia, aczkolwiek w granicy bezpieczeństwa – o ile w sytuacji konfliktu zbrojnego o stuprocentowym bezpieczeństwie można mówić.

 

„Wycieczki na front”

 

Jeśli dziennikarz znalazł się w strefie dużego konfliktu zbrojnego, to spotyka innych dziennikarzy z różnych rejonów świata. Wówczas, najczęściej ci dziennikarze mieszkają w jednym hotelu, w skupisku namiotów, kontenerze… pilnowanych przez wojsko lub inne służby bezpieczeństwa. Czasem też mieszkają w bazie wojskowej. W zależności od zwyczajów albo wcześnie rano, albo późnym wieczorem odbywa się konferencja prasowa informująca mass media o sytuacji na froncie. Proponuje się też dziennikarzom wspólne wyjazdy (helikopterem, samochodem, pojazdem wojskowym), mogą to być również piesze wyjścia do miejsca, które jest względnie bezpieczne, a gdzie dziennikarze mogą zrobić zdjęcia, obserwować działania na froncie, rozmawiać z żołnierzami, partyzantami, czasem z ludnością cywilną… Zazwyczaj takie wyjazdy są płatne. Mogą być darmowe, jeśli dziennikarz przebywa w grupie partyzantów, czy innych bojowników, którym bardzo zależy na nagłośnieniu ich racji.

 

Istnieje też możliwość poruszania się z ludnością cywilną, np. z uchodźcami, chociaż wówczas dziennikarz narażony jest na takie same niebezpieczeństwa jak uchodźcy i w razie zatrzymania go przez którąś ze stron nie jest traktowany ulgowo, a nawet wręcz przeciwnie. Nie obowiązują wówczas wobec niego żadne międzynarodowe zasady. Często jest też postrzegany jako szpieg którejś ze stron. Można go więc zabić, torturować, gwałcić, przetrzymywać w nieskończoność w więzieniu czy miejscu odosobnienia. Dlaczego? Bo przekroczył niepisaną granicę. Żadnej granicy nie należy przekraczać nielegalnie, chyba że jako przemytnik i to w czasach pokoju, ale w tym przypadku obowiązują inne zasady i trzeba być „miejscowym” oraz mieć dużą wprawę. Nawet jeśli jest się zwykłym turystą i nie podporządkowuje się zasadom ustalonym w danym miejscu czy rejonie, to takie przekroczenie granicy (i nie chodzi tu o granicę między państwami) zazwyczaj kończy się tragicznie. Można w tym miejscu podać przykład dwójki podróżników (moich przyjaciół), wydawałoby się ludzi z pewną wiedzą, którzy mimo ostrzeżeń znajomych, beztrosko, bez znajomości miejscowego języka, sami płynęli kajakiem przez teren karteli kokainowych i jeszcze to co widzieli fotografowali. Skończyło się tragicznie. Zostali zastrzeleni, a ich ciała zjadły piranie.

 

Kiedyś z synem wysoko postawionego wojskowego i kuzynem pewnego generała pojechałam na linię frontu z samozwańczym Państwem Islamskim. Po drodze byłam kilka razy legitymowana. Moi towarzysze, teoretycznie cywile, za każdym razem musieli wykonywać telefony do „generalicji” aby uzyskać pozwolenie na dalszy przejazd w kierunku jednego ze stanowisk rozlokowanych wzdłuż frontu. Kiedy już dotarliśmy były sympatyczne rozmowy, picie herbaty, fotografowanie przebywających tam wojskowych. W pewnym momencie generał powiedział, że musimy natychmiast wracać do „domu” i podał wytyczne, którymi drogami mamy jechać. Kiedy już dotarliśmy w bezpieczne miejsce otrzymaliśmy wiadomość, że ISIS dowiedziało się o mojej wizycie i posterunek ten zaatakowano. Na szczęście tego dnia nikt z tych wojskowych nie zginął. Można powiedzieć, że miałam szczęście, gdyż pozycje dżihadystów znajdowały się w odległości niecałych czterech kilometrów od miejsca, w którym prowadziłam wywiad. Gdybym wówczas nie posłuchała generała, została jeszcze trochę, pojechała inną drogą, po drodze zatrzymywała się i robiła zdjęcia, już bym nie żyła, bo właśnie trasa, którą wcześniej jechaliśmy, została ostrzelana.

 

Prawo do wykonywania zawodu   

 

Dziennikarz nie może być tym najmądrzejszym tylko dlatego, że pracuje w mediach. Wielu dziennikarzom przydałaby się lekcja pokory. Nie można beztrosko przechodzić przez pole minowe, czy przez drut kolczasty tylko dlatego, że jest się dziennikarzem. Są wyznaczone drogi, specjalne przejścia. Wiadomo, że adrenalina wzrasta, kiedy robi się coś nielegalnie. Ale istnieje to „ale” …

 

Co można zrobić, aby przysłowiowy wilk był syty a owca cała? Na pewno zabranianie dziennikarzom dotarcia do strefy granicznej nie jest dobrym rozwiązaniem. Jednak nie byłoby zasadne, aby dziennikarz poruszał się po tym terenie samodzielnie i przebywał tam przez 24 godziny na dobę, bo jest niemal pewne, że druga strona będzie czyniła różne prowokacje. Zapewne dobrym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie akredytacji, ale tylko dla dziennikarzy, a nie dla każdego kto chciałby siebie tak nazywać. W tym miejscu kłania się brak dyskusji nad pytaniem, kto jest dziennikarzem? Zostawmy to jednak na później, teraz należy rozwiązać ważny problem – prawo do wykonywania zawodu w strefie zagrożenia. Czyli, akredytacja dla dziennikarzy dużych mediów, a co z mediami lokalnymi? Co z blogerami, z redaktorami lokalnych albo marketingowych gazetek? Zaraz rozpocznie się „wolnościowy krzyk” o segregację zawodową. Coś trzeba wybrać! Redaktor ściennej gazetki w zakładzie pracy nie jedzie na wojną do Iraku, aby ją relacjonować. Nie każdy zresztą zostanie na tę wojnę „wpuszczony” i nie każdy do takich zadań się nadaje.

 

Jeśli już mamy grupę akredytowanych dziennikarzy, to należy coś z nimi zrobić. Może, wzorem z różnych terenów, gdzie toczą się konflikty zbrojne, wwozić tych dziennikarzy do strefy zagrożenia, ale bez osób towarzyszących, rozhisteryzowanych panienek rzucających się z płaczem na każdego migranta, nie uchodźcę, bo na granicy polsko- białoruskiej uchodźców nie ma! To są ludzie, którzy chcą sobie poprawić status społeczny, zostali oszukani, nabrani przez „naganiaczy”, są wykorzystywani do sprowokowania konfliktu zbrojnego, ale nie są uchodźcami!

 

Przykładów chęci forsowania granicy pomiędzy państwami Bliskiego Wschodu widziałam wiele, ale tam byli uchodźcy wyganiani z własnych domów i nikt się nimi nie przejmował. Strzelano do nich, oblewano ich wodą, obsypywano gazem. I zazwyczaj robiło to wojsko, bo służby graniczne są zbyt delikatne. A tak na marginesie, to może dobrym rozwiązaniem, również humanitarnym byłoby wsadzenie tych „biednych” migrantów do samolotu i wysłanie ich do rodzimego kraju.

 

Wracając do dziennikarzy. To najpierw akredytacja, a potem musi być ktoś, kto tych dziennikarzy zawiezie w rejon granicy, ale i przywiezie. Nie ma żadnego spacerowania, przechodzenia na drugą stronę granicy, zostawiania jedzenia, środków sanitarnych (tym zajmują się inne służby, to nie jest rola dziennikarza), chodzenia po bagnach, wjeżdżania własnym, albo redakcyjnym samochodem. Chcesz zrobić relację, to bierzesz notes, długopis, dyktafon, aparat, kamerę… Jedziesz pod opieką wojska, straży granicznej… i razem z nimi wracasz. Wykonujesz wszystkie polecenia i słuchasz się prowadzącego.

 

Może coś pominęłam, ale na takich warunkach dziennikarze mają prawo domagać się od władz państwowych, aby nie zabraniały im wykonywania zawodu.

 

Maria Giedz