22 sierpnia bieżącego roku nad ranem nawiedził mnie sen: wespół z Jeanem-Paulem Belmondo (teraz około 40-tki) rabujemy jakiś dom towarowy – trudno powiedzieć: w filmie czy w realu? Bierzemy kasę i towar, następnie się rozdzielamy. Potem z grupą ludzi w różnym wieku ulatuję balonem nad Krakowem. Starsza pani obawia się utraty sterowności i wzniesienia na zbyt dużą wysokość. Uspokajam ją i realizuję jakiś wariant lądowania. Trafiamy do miasteczka w Czechach, gdzie stoją dwie wyjątkowo wysokie wieże: kościelna i ratuszowa, obie nieco zrujnowane. Nocą Belmondo wkracza do miasta w przebraniu żebraka, okazując lipne dokumenty straży miejskiej. Ubolewa nad straconym łupem. Uspokajam go: kasę mam przy sobie.
Po przebudzeniu – a zawsze przywiązuję wagę do snów i ufam wiedzy intuicyjnej – pojąłem, że sławny Aktor długo już nie pożyje. Zbyt często dotąd sny się sprawdzały, aby wątpić: wyśniłem nawet przyszłą żonę i jej górski dom, o czym wspominam zresztą w mojej książce, oraz uczelnię, w której obecnie piszę doktorat… 22 lata przed wstąpieniem w jej mury! Chcąc uniknąć zarzutów o wymyślenie snu post factum, zapisałem go w Dzienniku, opowiedziałem żonie i wysłałem esemes do znajomego ateisty, sceptycznie nastawionego względem snów profetycznych. Zatem, jeżeli dziś lub w najbliższych dniach usłyszysz o Belmondzie, będzie to znaczące – zakończyłem relację. 15 dni później Jean-Paul zmarł. Żonę jeszcze raz przekonałem o darze jasnowidzenia, ateista na razie milczy.
Jean-Paul Belmondo był moim ulubionym aktorem francuskim, a może nawet 1 z 10 najbardziej poważanych przeze mnie w całej historii kina. Już w l. 70-tych obejrzałem przynajmniej dwa obrazy z Jego udziałem: „Cenny łup” (1971) i „Człowieka z Rio” (1964). Twarz z nazwiskiem skojarzyłem jednak trwale dopiero w Sylwestrowy wieczór 1983, kiedy nadawali kryminał w stylu retro (tak właśnie zapisano w ramówce), czyli „Borsalino” (1970). Odtąd – marząc skrycie, by kiedyś zagrać u Jego boku jakiegoś policjanta czy rzezimieszka – polowałem na każdy film z Jeanem-Paulem. Nie tylko zresztą z Nim, gdyż lata 70-te i 80-te paradoksalnie bogate były w emisje filmów francuskich. Przez jakiś czas nadawano nawet w piątkowe wieczory w Dwójce cykle ze sławnymi odtwórcami ról. Tego typu filmy w czasach PRL-u ukazywały nam lepszy świat, Zachód już zasobny, lecz jeszcze normalny, nie zdegenerowany (propagandowe epitety komunistów o „zgniłym Zachodzie” wtedy przesadzone, dziś są już niestety adekwatne). Natomiast teraz utrwalone na taśmie obrazy pozwalają wrócić do tych czasów – cichszych, estetyczniejszych, z którymi łatwiej nam się utożsamić niżeli ze współczesnością. Często do pięknych krajobrazów, nie posiekanych jeszcze w tak strasznym stopniu autostradami i nie upstrzonych modernistyczną architekturą. Jest tam świeżość, bo nie powielano schematów, zaskakująca akcja. Wrócić do przygodówek (także historycznych), nie nasyconych ideologią i polityczną poprawnością, za to okraszonych szelmowskim, choć nie wulgarnym dowcipem, a nieraz i czarnym humorem, bądź nawet do kina noir, w których postacie wydają się normalniejsze i sympatyczniejsze niż współczesne dziwolągi. Bohaterowie bywają owszem okrutni, jednak na pewno nie tak prymitywni, jak w teraźniejszych obrazach. Bohaterki zaś naturalne – bez przesadnego makijażu, operacji plastycznych i innych sztuczności.
Kino lat 60-tych i 70-tych, a na pewno kino francuskie, wzniosło się na wyżyny. Prawda, zawdzięczało to również reżyserom, którzy odeszli, jak np. Phillipe de Broca, Jacques Deray, Georges Lautner czy Henri Verneuil, czy nawet całym ekipom, potrafiącym wyczarować sugestywne wizje. Ale także aktorom tej klasy co J.-P. Belmondo, Alain Delon, Philippe Noiret, Georges Descrières czy Annie Girardot, by wymienić tylko tych z utalentowanego pokolenia lat 30-tych, którzy potrafili czasem zdominować swymi osobowościami cały film. Prawda, były w tych dziełach niekiedy sceny niezbyt pruderyjne, dzisiaj jednak wydają się niewinne wobec epatujących przemocą i pospolitym chamstwem obrazów, gdzie dopuszczalne granice wielekroć przekroczono. Zresztą – część z owych, wydawałoby się wyzwolonych aktorów, jak Delon czy Brigitte Bardot, z czasem przeszło na szczęście na pozycje skrajnie prawicowe.
Wychowaliśmy się na tym i do takiej starej Francji tęsknimy, choć na dobrą sprawę… nigdy jej nie ujrzeliśmy; konfrontacja z naszymi wyobrażeniami o Francji – na początku lat 90-tych przyniosła bolesne rozczarowanie. Wtedy bowiem wszystko zaczęło upadać: społeczeństwo i polityka, a wraz z nimi i poziom kinematografii. Pewnie już się nie podniesie – tak samo jak inne dziedziny życia – gdyż po prostu zabrakło właściwych ludzi. Epigoni – jak często bywa w historii – są tylko parodią swych przodków. A bohaterowie filmów naszego dzieciństwa, choć jeszcze nie tacy starzy, grali już wówczas coraz rzadziej.
Sam Belmondo imponował nie tylko bystrością, dowcipem, spontaniczną (wydawałoby się) grą, ale przede wszystkim sprawnością fizyczną. Miał gabaryty, z którymi każdy przeciętny facet mógł się utożsamiać: 176 cm, a nie 190 jak jakiś superbohater współczesnych produkcji, twarz charakterystyczną, a nie idealną, czasami ozdobioną krótkimi bokobrodami, później siwą brodą. Głos może trochę za wysoki, ale przenikliwy. Rzecz jasna, nie dorównałem Mu nigdy kaskaderską sprawnością (choć prowadziłem i nadal prowadzę sportowy tryb życia), inaczej niż mój syn – Albert Maksymilian. Jednak jego nie fascynują już aktorzy starsi odeń o dwa i pół pokolenia i nigdy pewnie nie pojmie klimatów tamtych filmów, ani tym bardziej do nich nie zatęskni. Ma po prostu inne doświadczenia. Dzieła Nowej Fali czy Kina Noir są dla niego tym, czym dla nas były filmy prezentowane w cyklu „W Starym Kinie”.
Ile filmów z udziałem Belmonda obejrzałem? Na 91 wykazanych w bazie IMDB około 30, zatem nadal Belmondo może mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Przeważnie sprzed roku 1980. Obiektywnie powiem, że nie wszystkie specjalnie mi się podobały. Zachwytu nie wzbudził ani „Szalony Piotruś” (1965), ani „Stavisky” (1974). Natomiast „Mózg” (1969) czy trzy wspomniane na początku – mógłbym oglądać wielokrotnie. Czasami pisałem w Dzienniku sugestywne komentarze, na przykład:
sobota 3 lutego 2001
Rekomendowali dużo filmów na dziś wieczór, ukrywając ten najbardziej sensowny „W imię przyjaźni” (1987) z Belmondem o 22.00. Najważniejsze, że dowcipny mimo wyj. okrucieństwa adwersarza Belmonda, i nie za długi.
wtorek 14 maja 2002
23.40 ŚWIETNY FILM (1963 lub 1967 – różnie podają) z młodym Belmondem „Życie złodzieja”. SUGESTYWNA SCENA GILOTYNOWANIA NA 1 Z ULIC, której przygląda się ze zgrozą gł. bohater. GŁOWA WPADA DO KWADRATOWEGO, NIEWIELKIEGO KOSZYKA (pewnie ostatnie uczucie to KLAUSTROFOBIA).
Kiedy natomiast 20 lipca 1990 obejrzałem smutno kończącego się „Zawodowca” (1981), odczułem jakąś paralelę z klęską bohatera, gdyż parę dni wcześniej nie dostałem się na studia.
Z mojego pokolenia lewacka Vanessa Paradis miała szczęście zagrać z Belmondem i Delonem w „Dziewczynie dla dwóch” (1998). Ciekawe, czy uważa to za najwiekszy sukces swej kariery? Wątpię, choć może jestem w błędzie. Ja w podobnej sytuacji żadnej roli za zaszczytniejszą już bym nie uważał.
Belmondo wydawał się niezniszczalny. Mit ten prysł w sierpniu 2001, gdy w niejasnych okolicznościach doznał na Korsyce udaru. Rzecz znamienna: dowiedziałem się o tym na stacji benzynowej w drodze do Poitiers 13 sierpnia 2001. A dwa dni potem, podczas wieczornego koncertu organowego w Notre-Dame la Grande de Poitiers, takie myśli mnie nawiedziły, co utrwaliłem w Dzienniku:
PRZEMIJANIE. Ten świat, jego historia i budowle zwłaszcza, takie są pociągające, że trudno będzie się z nimi rozstać. CZY WSPOMNIENIEM POŚMIERTNYM BĘDZIE TYLKO ZAPOMNIENIE? PO TO TYLE ZWIEDZAMY, GROMADZIMY W PAMIĘCI, żeby w 1 CHWILI WSZYSTKO WYRZUCIĆ W NIEBYT?? CAŁE DOŚWIADCZENIE?! WSZELKIE WRAŻENIA?!
Dawniej mówiłem sobie: to dopiero za kilkadziesiąt lat, może za 100 nawet… Ale to nie ma sensu, bo „za 100” stanie się kiedyś „teraz”. Nie wiem, czy będę w stanie PRZYJĄĆ WIECZNOŚĆ, STANĄĆ PRZED OBLICZEM WIECZNOŚCI. Dawniej obawiałem się nieskończonego trwania, dziś raczej zmierzenia się z tym, co nieskończenie mnie przerasta. Za b. przyzwyczajam się do TEGO ŚWIATA i obawiam się po prostu radykalnej zmiany bez punktu zaczepienia. Tydzień temu taki niezniszczalny facet jak Belmondo, dostał wylewu. Inaczej patrzy się na film ze sprawnym bohaterem, o którym wiemy, że nadal jest znakomity. Inaczej popatrzymy teraz. (…)
Teraz – gdy Jean-Paul stanął przed obliczem Wieczności – fragment ten nabrał nowego znaczenia.
Tydzień później sam omal nie umarłem na przełęczy w Pirenejach. Był 22 sierpnia 2001. Tego dnia Belmondo wyszedł ze szpitala. Równo 20 lat przed moją senną wizją.
Jednak nie „popatrzyliśmy inaczej”. Cały czas żyliśmy mitem ikony francuskiego kina, wierząc, że prędzej czy później powróci do dawnej kondycji i jeszcze nie raz czymś nas zaskoczy. Tak jednak się nie stało; po wylewie (czy raczej udarze) Belmondo zagrał już tylko w jednym obrazie „Un homme et son chien” (2008), którego zresztą nie oglądaliśmy. Pozostało nam delektować się dawnymi dziełami; w tym roku z sentymentem obejrzeliśmy dwa stare filmy „Kategoria: wielkie ryzyko” (1960) i „100 tysięcy dolarów w pełnym słońcu” (1963), gdzie w obu młody Belmondo partnerował charyzmatycznemu Lino Venturze.
Przypuszczam, że mój sen ma jakieś jeszcze inne sensy, choć wolę wszystkich nie odgadywać. Niewątpliwie balon w przestworzach zapowiadał rychłą podróż Mistrza w Zaświaty, a akcja – wyrażała tęsknotę do kina kręconego w malowniczych i zabytkowych sceneriach. Bóg zaś pozwolił aktorowi w specyficzny sposób pożegnać się ze swoim fanem. Dla mnie najważniejsze jest jednak, że spełniłem marzenie i zagrałem u boku Belmonda – to co, że w nieistniejącym filmie, wyświetlonym tylko we śnie?