Ignorować – ŁUKASZ WARZECHA o hejtowaniu dziennikarzy

Niegodziwy szmaciarz” i „straszna menda” – tak napisał o mnie na Twitterze pewien człowiek, bynajmniej nie anonimowy, ale przeciwnie – względnie rozpoznawalny w niektórych kręgach. Napisał to w odpowiedzi na mój złośliwy komentarz dotyczący nominacji Wojciecha Wybranowskiego na redaktora naczelnego „Głosu Wielkopolskiego”: „Wojtuś na to solidnie zapracował”. Pod wpisem na mój temat rozkręciła się standardowa hejterska karuzela, zresztą z udziałem samego Wybranowskiego. Znam ten mechanizm świetnie, więc nie jest to dla mnie zaskoczenie.

 

Tak się złożyło, że dostrzegłem te wpisy akurat w dniu, gdy Wirtualne Media opublikowały ciekawy tekst o hejcie na dziennikarzy, w którym jako ofiary wymienieni byli Filip Chajzer, Tomasz RożekKatarzyna Bosacka. Tekst pomija jednak ten właśnie mechanizm nakręcania hejtu, o którym mowa wyżej. Internetowy hejt miałby być tylko skutkiem działania najczęściej anonimowych internautów. Tak jednak nie jest. Bardzo często i zapewne coraz częściej – trudno tu mówić o jakichś statystykach – hejt nakręcają osoby o tysiącach obserwujących, w tym także politycy i dziennikarze, podszczuwając na tych, z którymi im nie po drodze.

 

Na Wirtualnych Mediach możemy przeczytać o tym, że Filip Chajzer z powodu agresji internautów wpadł podobno w depresję. Tomasza Rożka spotkały zaś najgorsze możliwe obelgi, gdy pokazał, że pracował jako wolontariusz na oddziale covidowym.

 

Nie jest to pierwszy artykuł, mówiący o problemie internetowych nienawistników. Były ich już dziesiątki, jeśli nie setki. Większość jednak – tak jak i ten – skupia się na przedstawianiu dramatycznych (rzekomo) skutków hejtu dla jego ofiar, a ich autorzy kompletnie nie starają się zobaczyć sprawy w szerszym kontekście.

 

Zostawiam tu na boku kwestię prześladowania w sieci osób prywatnych. Interesują mnie sytuacje tego typu w świecie mediów. Jest ich, rzecz jasna, mnóstwo, bo osoby publiczne – a do takich można zaliczyć większość dziennikarzy – z natury rzeczy przyciągają internetowych agresorów. Tak było i tak będzie. Piszę to jako osoba, która przez kilkanaście lat obecności w mediach społecznościowych (zaczęło się od Salonu24, a więc 15 lat temu; na Twitterze zaś jestem od 11 lat) dorobiła się naprawdę licznego antykościoła. Ludzi, którzy są gotowi przypisać mi najgorsze cechy i motywacje, a na koniec obrazić w najbardziej chamski sposób, mógłbym zapewne liczyć w grubych tysiącach. Tak bywało już za czasów Salonu24, choć skala była rzecz jasna mniejsza.

 

Czasami zdarza mi się przypadkowo zajrzeć w te rejony, gdzie zbierają się moi osobiści nienawistnicy (na ogół omijam ich szerokim łukiem, starając się blokować wszystkie takie osoby, jeśli wpadną mi przypadkiem w oko) i zapewniam: jest to najgorsza kloaka chamstwa i głupoty, jaką można sobie wyobrazić. Dlatego, szczerze mówiąc, wyznania Chajzera brzmią dla mnie co najmniej dziwnie, jeśli nie jak hipokryzja. Czy naprawdę dziennikarz niestroniący od kontrowersyjnych opinii nie spodziewa się, że spotka go za nie masowy hejt? Ja wkalkulowuję to w swoją aktywność, a lata obcowania z tym zjawiskiem właściwie całkowicie mnie na nie uodporniły. Owszem, nie jest to miłe, być może gdzieś w psychice się odkłada, ale gdybym miał do sprawy podchodzić tak jak Chajzer – który w pewnych przypadkach wytaczał ciężkie działa, ujawniając dane hejterów i tocząc z nimi absurdalne boje, które ich tak naprawdę dowartościowują – to albo nie mógłbym się zajmować niczym innym, albo skończyłbym dawno w szpitalu psychiatrycznym. Sytuacji takich jak opisana na początku tego tekstu – inni przedstawiciele środowiska dziennikarskiego, nakręcający hejt pod bzdurnym pretekstem, czego plonem są setki chamskich wpisów – zaliczyłem już pewnie kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset. Odhaczam, ziewam, idę dalej.

 

Decydując się na szukanie popularności, jak niektórzy celebryci lub dziennikarze, albo po prostu wchodząc do mediów społecznościowych, żeby w ten sposób komunikować swoje poglądy i oceny, trzeba być przygotowanym na to, co się tam dzieje. Jeżeli ktoś na to gotowy nie jest albo go to przerasta, nie powinien brać w tej zabawie udziału. Na tej samej zasadzie jak ktoś z lękiem latania nie powinien kształcić się na pilota, a ktoś z klaustrofobią nie powinien iść do pracy w kopalni. Są zresztą dziennikarze, którzy po prostu do mediów społecznościowych nie weszli i problem ich nie dotyczy – jak na przykład Andrzej Stankiewicz. Aczkolwiek jest ich faktycznie coraz mniej.

 

Nie znaczy to jednak, że zagadnienie nie istnieje. Rozmawiałem o tym z Tomkiem Rożkiem, jednym z bohaterów artykułu Wirtualnych Mediów. Tomek napisał do mnie: „Ja nie płaczę nad swoim nieszczęściem. Ja płaczę nad naszym nieszczęściem. Bo zdziczenie obyczajów widzę wyraźnie. I stawiam tezę, że to także z powodu braku reakcji na chamstwo w sieci”. W przeciwieństwie do Chajzera, który nie po raz pierwszy robi teatr ze swoich przygód z hejterami, Rożek nie jest faktycznie znany z żalenia się na nich, ale też jako dziennikarz naukowy nie miał zbyt wielu okazji, żeby się narazić. Dlatego zetknięcie z napięciami i emocjami, jakie łączą się ze sprawą epidemii, szczepień, szpitali covidowych, może być dla niego szokujące – i ja to świetnie rozumiem.

 

Jako realista nie jestem jednak w stanie w pełni zgodzić się z jego diagnozą. Czy faktycznie zdziczenie postępuje? Trochę zapewne tak – dewaluacja słów, wysyłanych sygnałów, postępujące znieczulenie odbiorców oraz wynikająca z tego potrzeba epatowania coraz mocniejszymi przekazami – to się rzeczywiście w mediach społecznościowych dzieje w skali globalnej i dotyczy osób publicznych. Za tym przykładem idą zwykli użytkownicy. Z drugiej jednak strony frustraci i chamstwo istniały zawsze, tyle że przed erą społecznościówek dotarcie do adresatów było o wiele trudniejsze. Tu więc Rożek ma w jakimś stopniu rację.

 

Ale co począć ze stwierdzeniem, że przyczyną jest „brak reakcji”? Jak właściwie mielibyśmy na takie przypadki reagować poza blokowaniem tego typu osób? Odpowiedzią nie może przecież być jakaś forma cenzury – korzyść byłaby tu moim zdaniem znacznie mniejsza niż potencjalne straty. Można oczywiście starać się każdy taki wpis zgłaszać, ale raz, że większość platform stosuje bardzo luźne kryteria i trudno oczekiwać rezultatów, a dwa, że popularni dziennikarze do zgłaszania nienawistnych wpisów do siebie kierowanych musieliby zatrudnić specjalnego pracownika. W przeciwnym wypadku nie mieliby już czasu na nic innego.

 

Rozumiem, że wrażliwości są różne i że dla wielu osób – tak właśnie jak dla Tomasza Rożka – pierwsze zetknięcie z prawdziwą falą internetowych nienawistników może być szokujące. Ale to trochę tak jakby kogoś zszokowało, że są na świecie regiony pełne nędzy i nieszczęścia, gdy trafił tam pierwszy raz w życiu, i domagał się, żeby coś z tym natychmiast zrobić. Niestety – nędza będzie na świecie zawsze, podobnie jak zawsze będą istnieli hejterzy. Może przez lata moja skóra stała się już bardzo gruba, ale mam na to tylko jedną radę: ignorować. Normalna, pożyteczna dyskusja i obieg opinii powinny istnieć w oderwaniu od kloacznych klimatów, które niech kłębią się na marginesie, choćby nawet był to bardzo duży margines.

 

Media społecznościowe udostępniają narzędzia ułatwiające odcięcie się od hejtu. Na przykład Twitter od dość już dawna filtruje zawartość w taki sposób, że użytkownik widzi tylko część kierowanych do niego komunikatów. Algorytmy dość skutecznie odcinają to, co można uznać za hejt. Inne rozwiązania będą jak kopanie się z koniem.

 

Łukasz Warzecha