Projekt ustawy o wolności słowa w internecie, którego wstępne założenia przedstawiło Ministerstwo Sprawiedliwości, jest jednym z najciekawszych, jakie pojawiły się w ostatnich latach. Idzie też w stronę, gdzie i ja upatrywałbym korzystnych rozwiązań.
Biorąc na początku listopada udział w debacie o moderacji treści w internecie, zorganizowanej przez Klub Jagielloński (przy udziale przedstawicieli m.in. Google’a i Allegro), zaprezentowałem tam trzy tezy, których echa mogę odnaleźć również w projekcie MS.
Teza pierwsza: że w przypadku cyfrowych gigantów nie mamy do czynienia z wolnym rynkiem, ale z oligopolem w najlepszym przypadku. Wbrew temu, co twierdzą zwolennicy ostrej moderacji, powtarzający, że „prywatna firma ma prawo wprowadzać swoje reguły”, to bardzo specyficzna sytuacja, która z wolnym rynkiem nie ma już wiele wspólnego. Po pierwsze bowiem mówimy o kluczowej sferze wolności słowa, a także kształtowania opinii publicznej na wielką skalę. Po drugie – całość tego rynku trzyma w ręku zaledwie kilka podmiotów w skali globalnej (przede wszystkim zaś dwa: Google i Facebook), których potęga gasi w zarodku każdą próbę rywalizacji z nimi na polu rynkowym. To efekt skali, w tym skali potencjalnego dotarcia do odbiorców. Owszem, są regionalne wyjątki (Rosja, Chiny), ale tylko tam, gdzie rozmiar lokalnego rynku to umożliwia, a w sukurs przychodzi opresyjne państwo.
Teza druga: sposób i klucz, według jakiego moderowane są treści przez cyfrowych gigantów nie jest neutralny światopoglądowo. Korzenie tych biznesów są w środowiskach lewicowych i liberalnych, stąd leżąca gdzieś u podstawy procesu moderacji immanentna niechęć przede wszystkim do treści konserwatywnych, choć nie jest to już dzisiaj zjawisko równie widoczne jak jeszcze kilka lat temu. Jak bowiem wynikało również z dyskusji podczas debaty, obecna polityka moderacji jest w dużej mierze skutkiem nacisków rządów, a także UE. Przy czym te rządy zagrożenia upatrują często również właśnie w treściach konserwatywnych, a nie skrajnie lewicowych.
Teza trzecia: moderacja powinna być jak najbardziej ograniczona, a platformy powinny być jak najbardziej neutralne. Wyjątki powinny dotyczyć jedynie sytuacji najbardziej czytelnych, a więc tych, gdzie nastąpiło ewidentne złamanie prawa lub przynajmniej – jako że o złamaniu prawa ostatecznie orzeka sąd – gdzie istnieje jednoznaczne podejrzenie złamania prawa. Wspominałem również o tym, że dobrym rozwiązaniem byłoby ustanowienie zewnętrznego arbitrażu – który pojawia się w koncepcji MS w postaci sądowej.
Inni debatujący wskazywali na niewątpliwe wady takiego rozwiązania. Jedną z nich był wymóg szybkości, podczas gdy sprawy w zewnętrznym arbitrażu musiałyby przecież trwać. To oczywiście racja, ale spór w dużej mierze sprowadza się tutaj do tego, jaką wartość stawiamy wyżej: wolność słowa czy upatrywanie zagrożenia w treściach, które jakieś grono w firmie cyfrowej mogłoby arbitralnie uznać za niepożądane czy niebezpieczne. W dyskusji Klubu Jagiellońskiego szczególnie wybijało się tu opozycyjne wobec mojego, nastawionego przede wszystkim na wolność słowa, stanowisko byłego dyrektora Muzeum Polin Dariusza Stoli, który twierdził, że treści trzeba moderować ofensywnie, ponieważ od nich zaczynają się m.in. totalitaryzmy. Mogę tu tylko przypomnieć, że totalitaryzmy zaczynają się również od cenzury.
Kolejny ważny czynnik, który pojawił się podczas wspomnianej dyskusji, a który przemawia za rozwiązaniem proponowanym przez MS, to nieprzejrzystość i uznaniowość procedur. Ignorują rzeczywistość ci, którzy twierdzą, że na przykład YouTube w swoim regulaminie wyraźnie mówi, czego nie akceptuje. Nieprawda – regulaminy siłą rzeczy są sformułowane ogólnikowo – i to jeszcze można by zrozumieć, skoro są niemal identyczne we wszystkich krajach, gdzie działają firmy. Problem w tym, że nieprzejrzyste są również przyczyny interwencji cyfrowych platform. Niemal nigdy w przypadku demonetyzacji materiału, jego zablokowania (z powodów innych niż prawa autorskie) czy zablokowania całego kanału lub konta nie są wskazywane konkretne przyczyny takiego działania.
Oczywiście, jak to jest z każdym pomysłem legislacyjnym, należy poczekać na projekt ustawy, bo diabeł jest w szczegółach. Jednak w zarysach zasady wydają się rozsądne. Instytucja obowiązkowego pełnomocnika dla działających w Polsce firm, czyli konkretnej instancji (a nie, jak dzisiaj, nie wiadomo kogo), służącej odwołaniu w ramach jeszcze samej platformy jest rozsądna, podobnie jak następująca dalej możliwość odwołania się do specjalnego wydziału sądu. Jednak kluczową kwestią musiałoby być bardzo sprawne działanie tych wydziałów, bo w internecie liczy się szybkość. I tu można mieć największe wątpliwości, bo z prędkością działania sądów w Polsce nie jest w następstwie rządowej reformy lepiej, ale gorzej.
Przede wszystkim jednak – co jest być może największym problemem – jest pytanie, jak te zmiany wprowadzić w zgodzie i porozumieniu z samymi gigantami cyfrowego świata. Nie mam wątpliwości, że niczego nie da się tutaj załatwić metodą prostej konfrontacji. Resort sprawiedliwości musiałby po prostu zacząć z Googlem, Facebookiem, Twitterem rozmawiać. Czy tak będzie, śmiem wątpić. Nie miejmy zaś złudzeń: jeżeli projekt zostałby uchwalony na zasadzie oktrojowania prawa, bez porozumienia z firmami, których dotyczy, to te zatrudnią swoich doświadczonych prawników, żeby uciec przed jego skutkami. I niemal na pewno im się to uda.
Obawiam się więc, że przy najlepszych chęciach projekt ma głównie wartość piarową i mimo że jest naprawdę potrzebny – w tej lub nieco zmodyfikowanej formie – pozostanie jednym z nie zrealizowanych pomysłów obecnej władzy. W tym akurat wypadku – szkoda.
Łukasz Warzecha